wtorek, 23 grudnia 2014

Powracająca fala.


23.12.2014 r.


Opowiem Wam, mili moi czytelnicy, prawdziwą historię wigilijną. Wydarzyła się ona naprawdę, przed wieloma laty. Istnieje takie powiedzenie, chyba z Ewangelii. „Cokolwiek uczyniłeś dla bliźniego swego, Mnie uczyniłeś”
Był rok 1937. Pewnego razu mój Ojciec szedł przez Rynek poznański. W pewnym momencie zauważył większą grupę studentów w strojach korporacyjnych. Szli w bardzo wesołych nastrojach, zapewne z jakiejś uroczystości. Śmiali się i rozmawiali z sobą z ożywieniem. Z bocznej uliczki wyszedł stary Żyd, z długimi pejsami i w chałacie. Pewnie przyjechał gdzieś z Małopolski, bo w Wielkopolsce Żydzi nie różnili się strojem od innych mieszkańców miast. Szedł boczkiem, widocznie zawstydzony swoim egzotycznym wyglądem. Lecz studenci rychło go spostrzegli i postanowili sobie nieco „pofiglować”. Stary człowiek próbował się bronić, ale młodzi ludzie mieli liczebną przewagę. Żyd zaczął głośno wzywać pomocy.
Ojciec spostrzegł co się dzieje i honor oficerski nie pozwolił mu przyglądać się temu obojętnie. Podszedł, zasłonił sobą starca i sklął wesołków, jak święty Michał diabła. Studenci nie zamierzali ustępować, ale Ojciec zagroził, że będzie strzelał, a z pobliskiego Odwachu wybiegli policjanci i pospieszyli Ojcu z pomocą. Studenci dali za wygraną i odeszli, a stary Żyd serdecznie Ojcu podziękował, prosząc Najwyższego, aby miał Ojca w swojej pieczy.
Nastał rok 1939. Klęska, wojska radzieckie wkraczają na ziemie Rzeczypospolitej. Po 17 września, Ojciec szedł ze swoim oddziałem do Stanisławowa i tam, w pobliżu miasta, otoczyły ich sowieckie czołgi. Na dużej polanie zgromadzono ponad tysiąc polskich żołnierzy, a między nimi był Ojciec. Rosjanie kazali żołnierzom położyć się na ziemi. Sołdat zerwał Ojcu z ręki szwajcarski zegarek, a z palca złotą obrączkę ślubną. Nowoczesną lornetkę Ojciec rozbił o kamień, z pistoletu wyrzucił magazynek i złamał iglicę. Ze swego munduru zerwał naramienniki i rzucił w krzaki.
Sowieci zachowywali się względnie przyzwoicie. Nie bili, nie strzelali. Owszem, powiedzieli, że wojna dla Polaków skończona, więc niech sobie idą do domów. Politruk obiecał, że kiedyś przyjdą „wyzwolić” Polskę. Sowieci okazali się nawet tak uprzejmi, że poradzili żołnierzom powrót do Stanisławowa, gdyż tam na dworcu czekają na nich pociągi, którymi powrócą do domów. Polacy posłuchali tej rady i piechotą wrócili do miasta, dziwiąc się tej radzieckiej usłużności. Na stacji rzeczywiście stały pociągi – długie eszelony złożone z bydlęcych wagonów. Rosjanie tłumaczyli, że pasażerskich wagonów nie mają, więc niech Polacy wsiadają do tych wagonów, co stoją na torze. I żołnierze weszli do wagonów.
Pociągi bardzo szybko ruszyły. Dopiero wtedy dostrzeżono, że małe okienka są zakratowane! Ale nikt nie panikował, bo mogło się zdarzyć, że Rosjanie podstawili wagony takie, jakie mieli. Dopiero po jakimś czasie ludzie zorientowali się, że nie jadą na zachód, lecz na wschód! To było wstrząsające odkrycie. Wszyscy słyszeli o zbrodniach bolszewików na bohaterskich marynarzach floty pińskiej, we Lwowie i innych miejscowościach, gdzie ludność stawiała opór. Ale niewielu jeszcze dawało wiarę tym strasznym wiadomościom.
Ojciec jechał w jednym wagonie z częścią swoich podkomendnych, którym mógł zaufać. Miał przy sobie dużo pieniędzy, bowiem kasjer pułku, nie chcąc żeby kasa dostała się w sowieckie ręce, wypłacał żołnierzom i oficerom pensje za pół roku. Ojciec upewniwszy się, że wiozą ich do Rosji, postanowił napisać do Mamy i do mnie, pożegnalny list obawiając się, że już do domu nie powróci. Wydarł kilka kartek z notatnika i zaczął pisać wiecznym piórem, które udało mu się schować. Prosił Mamę, żeby wychowała mnie na dobrą Polkę i powiedziała mi, że ojciec zginął, broniąc swojej ojczyzny. To był piękny, wzruszający list. Niestety, nie zachował się do naszych czasów Później to wieczne pióro przehandlował za pół bochenka czarnego, lepiącego się chleba, którym podzielił się z żołnierzami. Napisał list, kartki złożył i zalepił je odrobiną chleba, bo koperty nie miał. Nie wiedział w jaki sposób przesłać tę wiadomość o sobie Mamie, będącej w Rzeszowie u jego rodziny.
Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Ojciec wyjrzał przez okienko i na peronie koło wagonu zobaczył młodego chłopca żydowskiego, sprzedającego machorkę. Ojciec zawołał go i okazało się, że chłopiec mówi po polsku. Ojciec powiedział mu, iż jest polskim żołnierzem i że wywożą go gdzieś w głąb Rosji, skąd prawdopodobnie nie wróci. W Rzeszowie ma rodzinę, żonę i miesięczną córeczkę – mnie! Poprosił tego chłopca, żeby postarał się wysłać list do Polski i dał chłopcu 300 złotych. To było dużo pieniędzy, które wtedy miały jeszcze swoją wartość.
Chłopiec wziął rzuconą mu przez okienko kartkę, ale pieniędzy nie przyjął. Powiedział, że Pan Bóg by go pokarał, jakby wziął pieniądze od polskiego żołnierza będącego w niewoli sowieckiej. Ojciec w głębi duszy nie wierzył, że wiadomość dotrze do rąk Mamy, ale cóż innego mógł zrobić? Pociąg ruszył, wioząc jeńców w głąb Rosji, aż pod Ural!
Tymczasem w Rzeszowie, rodzina oczekiwała na jakąś wiadomość o losie Ojca, lecz czas mijał, a Ojciec nie dawał znaku życia. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1939 roku. Święta rozpaczy, bo nikt nie wiedział, co się stało z Ojcem. Narzeczony najstarszej siostry Ojca, poległ we wrześniu, a mąż młodszej siostry, inżynier, został przez Rosjan aresztowany we Lwowie i wywieziony w głąb Rosji, skąd już nie wrócił. Miały to być to święta głodu i zimna, bo grudzień tego roku okazał się bardzo mroźny, a opału nie było. Biedna Mama rozchorowała się ze zmartwienia i straciła pokarm. Ja wyglądałam jak trupek i groziła mi anemia, nawet krzywica.
Pewnego dnia, przed samymi świętami, ktoś zapukał do drzwi domu. Nasza gosposia, która pomimo niedostatku dalej pracowała u Dziadków, poszła otworzyć, a po chwili wpadła do pokoju blada z wrażenia.
- Jakiś Żyd do młodszej pani! - oznajmiła ściszonym głosem.
Mama wyszła do przedpokoju i ujrzała starego człowieka, z długimi pejsami, drżącego z zimna. Zdumiona spytała czego sobie życzy. Żyd podał Mamie brudną, zatłuszczoną kartkę, w której tajemnica korespondencji została uszanowana, bo kartka nadal zalepiona była kawałkiem czarnego, stwardniałego chleba.
- To od jakiegoś żołnierza. - powiedział przybysz. - Ja dostałem ją od kogoś innego, a ten jeszcze od kogoś!
Mama poznała pismo Ojca i wybuchnęła płaczem, dziękując gorąco staremu człowiekowi. Chciała mu zapłacić, ale i ten Żyd odmówił przyjęcia pieniędzy. Napił się tylko gorącej herbaty z obierek jabłkowych i poszedł. Tak powróciła niewidzialna fala, oddając dobro za dobro.
Na tym nie koniec tej historii. Cała rodzina zebrała się w saloniku, żeby dowiedzieć się, co Ojciec pisze. Kiedy Mama przeczytała pierwsze słowa listu, zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli głośno płakać. Babcia była bliska zemdlenia zrozumiawszy, że jedyny syn żegna się z rodziną. Biedna Mama wpadła w prawdziwą rozpacz sądząc, że może już jest wdową, a ja sierotą. Nie miała pojęcia, iż między Niemcami, a Sowietami nastąpiło porozumienie i wymiana jeńców. Wszystkich żołnierzy polskich pochodzących z Pomorza, Śląska i Wielkopolski, Niemcy zabrali i wywieźli do Rzeszy. List ojca dotarł do domu w momencie, gdy Ojciec był już w obozie jenieckim w Norymberdze!
Nadszedł dzień wigilii. Mama owinęła mnie w kołderkę i brnąc w wysokim śniegu poszła do Bernardynów, ulubionego kościoła całej rodziny. W tej świątyni znajduje się figura cudownej Matki Boskiej Bernardyńskiej. Rano kościół był niemal pusty, tylko kilku zakonników krzątało się, budując szopkę. Mama podeszła pod sam ołtarz i uklękła na stopniach, płacząc, modląc się i błagając o jakiś znak od Ojca. Zdjęła z palca ślubną obrączkę, z grubego dukatowego złota i zawiesiła ją, jako wotum przy ołtarzu. Położyła mnie na stopniach ołtarza, polecając mnie opiece Matki Boskiej i prosząc, żebym doznała tego szczęścia i zobaczyła własnego Ojca. Długo się modliła i choć nic się nie wydarzyło, wyszła z kościoła jakby pocieszona. Miała takie wrażenie, że ktoś ją wysłuchał.
Wróciła do domu i oznajmiła Babci, że Ojciec żyje. Nie pojmuje skąd ta pewność, ale czuje, że on żyje. Nikt nie chciał jej wierzyć, bo z niewoli sowieckiej niewielu wracało. Jakież było zdumienie wszystkich domowników, gdy jeszcze tego dnia do drzwi zapukał listonosz i wręczył Mamie kopertę z niemieckimi pieczęciami. To Ojciec napisał list z oflagu. Wigilia była bardzo uboga, ale ogromnie radosna.
Ojciec wrócił do domu w lutym. W dniu, gdy właśnie ukończyłam pół roku. Oto moja wigilijna opowieść.

niedziela, 14 grudnia 2014

Oliwa zawsze wypływa na wierzch!


14.12.2014 r.


Czy pamiętacie, drodzy czytelnicy moich skromnych komentarzy i uwag, że gdy kilka lat temu zaczęła wypływać sprawa więzień amerykańskich w Polsce i torturowania ludzi, nasze władze przysięgały się na wszystkie świętości, że to tylko wroga propaganda i nic takiego nie zaistniało.
Ex prezydent pan Kwaśniewski i ex premier pan Miller, zapewniali zdumiony naród, że za ich rządów nic takiego nie mogłoby się zdarzyć itd.
Ale się zdarzyło, co ujawnili już sami Amerykanie, zaskoczeni skandalem na miarę Watergate! Obecny prezydent Obama, bąka coś pod nosem, bo ludzie przypomnieli mu niedelikatnie, iż obiecywał zlikwidować więzienia w Gwantanamo, a nie zlikwidował i nadal kwitnie tam metoda wydobywania zeznań torturami. Niech tam Gwantanamo, to sprawa samych Jankesów, po których niczego dobrego spodziewać się nie należy.
Ale rzecz jest poważniejsza, bo dotyczy Polski, naszej ojczyzny. Na polskich sztandarach widnieje napis:”Za naszą i waszą wolność”! Biliśmy się o tą wolność na wszystkich frontach II wojny światowej, a także walczyliśmy w latach 80 o ustrój demokratyczny i o to, żeby kolejne rządy demokratycznej Polski nie robiły z narodu durnia.
Co mnie najwięcej w tej aferze wprawiło w zdumienie, to fakt że zgodę na utworzenie tajnych więzień na ziemiach polskich, wydał Amerykanom rząd SLD! Lewica proamerykańska? „Świat się kończy”1 - jak powiadał stróż w serialu „Dom”. Przecież USA powinny cuchnąć dla lewicy siarką i ogniem piekielnym, jako pierwsze na świecie imperium kapitalistyczne, żyjące z wyzysku mas pracujących, od którego należy trzymać się na dystans. Tak, czy nie? Otóż właśnie że nie! Nasza lewica kochała Jankesów i pozwalała im na szarogęszenie się w naszym kraju. Oczywiście nie za darmo, bo podobno nasze służby specjalne wzięły za to 15, a inni powiadają, że aż 36 milionów dolarów. Ładna sumka, co nie? Teraz już wiemy, ile kosztuje nasza ziemia, a może nawet nasze życie.
Ktoś niezorientowany zadaje sobie pytanie, po jaką ciężką cholerę, Amerykanie wpakowali się do nas, zamiast urządzić sobie więzienie na przykład na pustyni Nevady, lub Arizony? Przecież Stany Zjednoczone to nie zadupie, lecz olbrzymi kraj. No tak, ale w CIA są mądrzy ludzie i nie zaryzykują ponownego ataku terrorystów na USA, chociaż to właśnie oni wytresowali bin Ladena, żeby zabijał Rosjan w Afganistanie. Ale tresowany pies się zbuntował i ugryzł swego tresera.
Tak więc Jankesi woleli nie narażać własnego kraju, a ponieważ inne państwa na pewno z oburzeniem odrzuciły ich ofertę, Amerykanie zwrócili się z tym do Polski wiedząc, że Polacy kochają Amerykę i chętnie pomogą im w kłopotach.
Ogarnia mnie wściekłość, kiedy uświadomię sobie, z jakim cynizmem potraktowano Polskę, jakby naprawdę była amerykańską kolonią. Zapłacono nam za kawał ziemi i morda w kubeł! Chyba rzeczywiście sama Opatrzność chroniła nas przed terrorystami, którzy z zemsty mogli wpakować nam kilku bomb pod pociągi i do metra. Pan Kwaśniewski i pan Miller tłumaczą się, że na skutek zamachu z 10 września w N. Yorku, polskie służby specjalne pracowały z Jankesami, aby ustrzec Amerykę przed ponownym atakiem terrorystycznym. Strzegły USA, narażając własną ojczyznę na akt terroru? To się przecież w głowie nie mieści! Były prezydent i były premier wyznają, że nie wiedzieli, co się dzieje w tych więzieniach! Jak to, władze państwa polskiego nie mogły wglądać i kontrolować działalności ośrodka znajdującego się na terytorium Polski? Czy jest to możliwe w jakimkolwiek innym demokratycznym kraju?
To są grzechy rządów SLD, ale wcale nie mądrzej zachowywał się PiS, przyjmując tutaj prezydenta Busha i dając się nabrać na amerykańskie obietnice. Nawet Związek Radziecki nie zrobił nam takiego świństwa, bo miał dosyć własnej ziemi i lagrów. Raz jeszcze należy tu przypomnieć mądre stwierdzenia premiera Churchilla, który powiedział: „Polacy mają wszelkie przymioty oprócz zmysłu politycznego.”
Święta prawda, bo na polityce się nie znamy, naiwnie wierząc w zapewnienia przyjaźni i pomocy wielkich mocarstw, które nade wszystko dbają o własny interes i rację stanu. To samo dotyczy obecnego rządu PO, który starannie wkopał pod dywanik ten skandal, udając, że o niczym nie wie i dał się wrobić w konflikt ukraińsko-rosyjski, tracąc miliardy złotych na skutek embarga Rosji na nasze towary. W tym przypadku należało za wszelką cenę utrzymać neutralność, jak Czechy, czy Węgry, a nawet Niemcy, które obecnie bardzo przecież kochamy.
Ale jak to bywa, oliwa wypłynęła na wierzch i zrobiło się, mówiąc kolokwialnie, bardzo nieprzyjemnie. Najbardziej mnie wkurza gdy słyszę, że za zbrodnie Amerykanów, Polska ma zapłacić torturowanym więźniom kilka milionów dolarów odszkodowania! Ja, ty, on, ono – my, zapłacimy z naszych ubogich kieszeni za to, że obywatele „demokratycznego” państwa amerykańskiego, stosowali tortury jak w ciemnym średniowieczu. Ale mądrzy przyjaciele zza oceanu wykręcili się sianem tłumacząc, że to się działo w Polsce, więc odpowiedzialność spada na polski rząd, czyli na nas. Tak się załatwia interesy w polityce!
Co najciekawsze, nasza sympatia do Jankesów nie słabnie, choć solidnie zasłużyli na naszą niechęć, sprzedając nas bezlitośnie w Teheranie Stalinowi i oddając mu na dokładkę nasz Lwów i nasze Wilno! Całe kresy wschodnie, jakby im Polska pozwoliła frymarczyć naszymi ziemiami. Ale wtedy, podobnie jak i dziś, Polska nie miała nic do gadania, bo słabi głosu nie mają. Po tym obrzydliwym skandalu z torturami, nasze władze, jakby nigdy nic, wezwały na pomoc przeciwko Rosji, rzekomo gotującej się do ataku na nas - kogo? Ależ naturalnie, przyjaciół zza oceanu, a pan ambasador amerykański ucieszył nas informacją, że to dopiero początek, bo wkrótce będzie ich tu więcej! Wczoraj w toruńskim radiu z grzybkiem utyskiwano, że nie jesteśmy państwem suwerennym i niepodległym. Tym razem przyznałam im rację.
Ale pokażcie mi taką polską partię czy organizację, która by nie kochała Amerykanów, a natychmiast się do niej zapiszę! Tylko że takiej u nas nie ma. Jednak pan premier Churchill dobrze znał Polaków.

niedziela, 7 grudnia 2014

PRIMUM NON NOCERE! Po pierwsze nie szkodzić!


7.12.2014 r.
Ta sentencja odnosi się nie tylko do etyki lekarskiej. W piątek 5 grudnia, na TVP I, obejrzałam sobie wieczorem, czyli w godzinach największej oglądalności, polski film z 2012 r. reżyserii Władysława Pasikowskiego pt:„Pokłosie”. Film ten wywołał wtedy mnóstwo komentarzy, nie zawsze przychylnych jego twórcy. Na mnie nie zrobił wstrząsającego wrażenia.  Poczułam tylko niesmak i pewne skojarzenia nasunęły mi się po obejrzeniu filmu. Otóż obraz opowiada o wsi z 2001 roku, do której przyjeżdża z Ameryki były jej mieszkaniec. Ludzie ze wsi prześladują jego brata za to, że na swoim polu stawia stare nagrobki z cmentarza żydowskiego, które służyły za nawierzchnię drogi. W czasie okupacji, Niemcy zburzyli cmentarz, a nagrobki ułożyli na leśnej drodze. Nie wiadomo dlaczego, miejscowym gospodarzom nie podoba się próba zachowania tych ostatnich pamiątek po Żydach, mieszkających dawniej we wsi. Wszelkimi sposobami próbują zatrzeć wspomnienia po byłych jej mieszkańcach.
W dalszym ciągu filmu, wychodzi na jaw straszna tajemnica. Otóż ta wieś wcale nie należała do polskich chłopów, którzy gnieździli się w biedzie za rzeką i na moczarach. Cała bogata wieś była dawniej własnością żydowską. W czasie okupacji przyjechali dwaj oficerowie SS i namówili chłopów, żeby tych Żydów zabili. Ta myśl ta się polskim chłopom spodobała, że ponad stu Żydów zapędzili do domu ojca przybysza z Ameryki, i ich spalili. Przedtem zamordowali okrutnie kobiety i ucinali im głowy siekierami. Potem zamieszkali w dostatnich domach żydowskich, biorąc w posiadanie ich ziemię! Gospodarze boją wracać do przeszłości, ale przybysz z Ameryki odkrywa ich tajemnicę. Mieszkańcy wsi mszczą się na nich, podpalając zboże w którym stoją żydowskie nagrobki, i mordują kosą psa.
Kiedy młodszy brat dowiaduje się, że to jego ojciec brał czynny udział w mordowaniu Żydów i spalił ich w swoim starym domu na moczarach, a przedtem poćwiartował siekierą Żydówkę i uciął jej głowę za to, że odrzuciła jego zaloty, nie wytrzymuje tej okropnej prawdy i krzyżuje się na drzwiach stodoły! Niby straszne, ale nie bardzo.
Film ma ogromne wady. Po pierwsze, aktorzy oprócz pana Radziwiłłowicza, nie mówią, lecz bełkoczą. Koniecznie powinni brać lekcje dobrej dykcji. Sama wieś pokazana jest w roku 2001, jako wiocha z początków lat pięćdziesiątych, z obskurnym sklepikiem i chatami w stylu XIX-wiecznych Reymontowskich „Chłopów”. Kto tak mieszkał w 2001 roku? Ale wróćmy do fabuły filmu.
Każdy, kto choć trochę zna historię Polski, zada sobie pytanie, jakim cudem cała wieś należała do Żydów, podczas gdy polscy chłopi gnieździli się na moczarach? Sądząc po akcji, niegdyś te ziemie znajdowały się w zaborze rosyjskim. Otóż w tym zaborze, prawo zabraniało Żydom nabywać majętności ziemskie! Ale oni je kupowali, podstawiając fałszywych nabywców. Kupowali ziemie po chłopach, których władze carskie wywłaszczyły z ziemi i domów, za pomoc powstańcom styczniowym. Kupowali ziemie po majątkach powstańców, zesłanych na Sybir lub powieszonych. Prawdopodobnie dlatego w tej wsi, Żydzi mieli porządne domy i pola, a Polacy siedzieli za rzeką na moczarach. Ale to już tylko moje dywagacje na ten temat.
Natomiast dziwi mnie naiwność scenarzysty, który każe polskim chłopom posłuchać rady SS-manów i mordować Żydów. Przecież nasi chłopi nie byli idiotami i doskonale wiedzieli, że gdy pozbędą się żydowskich mieszkańców wsi, sami zaraz pójdą ich śladem, bo Niemcy z pewnością będą chcieli zlikwidować świadków zbrodni! Widać z powyższego, że pan reżyser niewiele wie o okupacji hitlerowskiej w Polsce i metodach ludobójstwa.
Następna sprawa która ogromnie mnie zbulwersowała, to sposób, w jaki tych Żydów Polacy mordowali. Nie wiem skąd pochodzi pan Pasikowski, ani na czym oparł swój scenariusz. Ale to, o czym opowiada w filmie, opisując metody, jakimi polscy chłopi pozbywali się Żydów, do złudzenia przypomniało mi coś zupełnie innego. Mianowicie zbrodnie Ukraińców z UPA, na Polakach z Wołynia, Podola i Wschodniej Małopolski.
To tam właśnie za pomocą siekier i kos masakrowano ciała ofiar, obcinając im głowy, ręce i nogi, a kobiety gwałcono, obcinano im piersi i rozpruwano brzuchy. To tam zapędzano polską ludność do jakiejś stodoły, czy domu, a nawet kościoła i podpalano. Te skojarzenia natychmiast przyszły mi na myśl, kiedy opowiadano w filmie o okropnej zbrodni chłopów na Żydach.
Ostatnią sceną filmu, mającą w zamyśle reżysera, powalić widza na kolana i wzbudzić w nim żal za grzechy, było ukrzyżowanie się syna sprawcy zbrodni, na drzwiach pożydowskiej stodoły – bo przecież Polacy nic własnego od pokoleń nie mieli! Hm!... Niestety, w moim przypadku nadzieje reżysera zawiodły, bo ja patrząc na ukrzyżowanego aktora parsknęłam śmiechem. Broń mnie Panie Boże, nie naśmiewałam się z męki Pana Jezusa, tylko z ewidentnego niedopatrzenia reżysera.
Załóżmy, że chcemy się ukrzyżować, w tym celu przybijamy sobie jedną rękę i.... i co dalej? Przecież nogą gwoździa nie wbijemy. Mało prawdopodobne, żeby uczynny sąsiad pomógł nam wbić drugi gwóźdź. To w jaki sposób zdesperowany facet przybił się do drzwi tej stodoły? Film ma jeszcze mnóstwo takich potknięć, które mu chwały nie przynoszą. Przede wszystkim jest zły, bo szkodzi Polsce i Polakom. My znamy naszą historię, wiemy jak to było za okupacji hitlerowskiej, kiedy Polska była krajem najbardziej doświadczonym ze wszystkich innych krajów okupowanej Europy. Ale inni tego nie wiedzą i patrząc na ten film, wyrabiają sobie o nas jak najgorszą opinię.
Nic dziwnego, że w USA nadal pokutuje przekonanie, że Polacy mordowali Żydów dla pieniędzy i współpracowali z Niemcami. Taką opinię wystawia nam diaspora żydowska w Ameryce i innych krajach. Dlatego film Pasikowskiego i inne tego rodzaju obrazy czy publikacje, wyrządzają krzywdę naszej ojczyźnie i Polakom żyjącym w czasach ostatniej wojny.
Jakoś tak dziwnie się składa, że we wszystkich filmach, książkach czy publikacjach, Żydzi są zawsze niewinnymi ofiarami, natomiast inni okrutnymi oprawcami. Nie jest to obraz prawdziwy. W Polsce przedwrześniowej, niemal cały przemysł lekki i ciężki, handel, a nawet kultura, należały do Żydów. W miastach także duża część zabudowy była własnością żydowską. Powiedzenie, że „ulice wasze, kamienice nasze”, nie jest głupim żartem, ale prawdą. Istniały miasteczka żydowskie, w których ludność nie znała nawet języka polskiego. Najlepiej było to pokazane w filmie „Po-lin”, na sklepach napisy były po hebrajsku. To było niemożliwe w innym kraju Europy. Żaden rząd nie zgodziłby się na powstawanie licznych skupisk obcej nacji, nie zawsze przyjaznej wobec obywateli danego państwa. Podczas powstań, zaborcy mieli często w obywatelach pochodzenia żydowskiego donosicieli. Oczywiście nie należy uogólniać sprawy, bowiem byli również dobrzy polscy patrioci pochodzenia żydowskiego. Ale oni zdecydowanie odcinali się od ortodoksyjnych współziomków i getta.
Na przykład, w czasie obrony Lwowa w 1918 roku, żydowscy mieszkańcy przedmieść lwowskich uzbrojeni przez Ukraińców, walczyli przeciwko Polakom. W 1939 roku we Lwowie, Wilnie, Grodnie i innych miastach Ukrainy, Litwy i Białorusi, niektórzy Żydzi wskazywali bolszewikom, a potem Niemcom, polską inteligencję. Po wojnie w PRL-u, najgorszymi siepaczami w Urzędach Bezpieczeństwa byli niestety Żydzi. To żołnierz pochodzenia żydowskiego, w obozie jenieckim w Różance, wskazał szefowi NKWD mego ojca, jako oficera sztabowego. Nikt go do tego nie zmuszał, sam poszedł i powiedział. Tylko dzięki temu, że NKWD-owiec okazał się człowiekiem, mój ojciec uniknął drogi do Katynia!
Zresztą dajmy spokój przykrym wspomnieniom z przeszłości.
Tytuł mego artykułu nie odnosił się jedynie do filmu Pasikowskiego. Oto znaleźli się w Polsce politycy, którzy podburzają obywateli przeciwko legalnie wybranemu rządowi. Ja rozumiem, że komuś może się PO nie podobać, mnie także się nie podoba. Jestem wściekła na ministra zdrowia, że bezczelnie zwalił problem kolejek na udręczonych chorych. Teraz, od nowego roku, do każdego specjalisty trzeba mieć skierowanie. Pan minister żeby pozbyć się kolejek, rozwiązał problem w iście machiawelski sposób. Teraz to lekarz domowy musi kierować do specjalisty, a często sam go wyręczyć. A biorąc pod uwagę ogromne kolejki do lekarzy domowych, rzecz staje się po prostu absurdalna. Pani premier chcąc zachować twarz, powinna w trybie natychmiastowym pana ministra wylać z pracy.
Ale niechęć do rządów PO, to jeszcze nie powód, żeby wyprowadzać ludzi na ulicę pod pozorem, że wybory zostały sfałszowane. W rocznicę wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia, zamiast powagi i godności, znowu zacznie się chucpa, jak w nieszczęsne święto Niepodległości. Uczestnicy pochodu mają maszerować z biało-czerwonymi różami w ręku. Widać, że pan prezes Kaczyński nie cierpi na brak gotówki. W zimie kwiaty są drogie i nie każdego na nie stać. Poza tym, jako przywódca największej partii opozycyjnej powinien wiedzieć, że wszelkie rozruchy, a takie z pewnością będą, zaszkodzą opinii Polski. Ale to pana prezesa nie obchodzi, on się uważa za dobrego patriotę.
Pieniądze, jakie mają być wydane na kwiaty, można by zebrać od ludzi i oddać bezdomnym biedakom, czy chorym dzieciom. Ale to panu prezesowi nie przyszło do głowy, jakby nie wiedział ilu ludzi codziennie umiera na ulicach z zimna i głodu. Przecież pan prezes jest jednym z tych działaczy, którzy postarali się w Polsce o ustrój, w którym bezdomni ludzie mrą na ulicy.
PRIMUM NON NOCERE. Po pierwsze nie szkodzić! To hasło powinno być dewizą każdego polskiego polityka. Ale niestety nie jest.

niedziela, 23 listopada 2014

Kto od kogo uczył się kultury!


23.11.2014 r.

Z doświadczenia wiem, że większość osób nie przepada za historią, bo to nudna piła i w ogóle wszystko do chrzanu. Same daty i jakieś cudaczne nazwiska. Ale ja z kolei, uwielbiam historię, bowiem dzieje niektórych postaci są tak intrygujące, że niech się schowają thrillery amerykańskie. Zauważyłam, że moi rodacy przejawiają jakby kompleks niższości wobec kulturalnych dokonań europejskich.
Oj, tam! Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie! Tak mówi stareńkie przysłowie. Na dowód tego, opowiem wam autentyczną historię o pewnym królu pewnego wielkiego państwa, które nie miało kompleksów!
Miał na imię Edward Aleksander, po swoim ojcu chrzestnym królu angielskim, ale właściwe imię Henryk, przejął po bierzmowaniu, po drugim królu angielskim. Takim facecie, znanym w historii z upodobania do skracania swoich ukochanych o głowę. Każdy ma jakieś niewinne hobby, no nie?
Nasz Henio, urodził się 19 września 1551 r. Jego tatuś Henryk II był królem Francji, mamusia Katarzyna Medycejska, z dynastii florenckich Medyceuszy, także miała przyjemne hobby. Pasjami lubiła dawać prezenty. A to rękawiczki, a to pomady do ust, a to jakieś dobre winko. Wszystkie te prezenty sporządzał dla niej pewien - hm, jakby go nazwać, kosmetolog? W końcu jak się zwał, tak się zwał. Rzecz w tym, że żaden z obdarowanych prezentem gości, nie cieszył się długim życiem i wkrótce powiększał grono aniołków, ku wielkiej uciesze królowej. Podobno słynny jasnowidz i mag Nostradamus, przepowiedział Katarzynie, że dynastia Walezjuszów (de Valois) zakończy się bezpotomnie na jej dzieciach. Powiadano, że na tym rodzie ciążyła klątwa Wielkiego Mistrza zakonu Templariuszy, spalonego na stosie.
Rzeczywiście, jakoś im się nie wiodło. Tatuś, Henryk II, został zabity w czasie turnieju rycerskiego, wydanego na cześć kochanki Diany de Poitiers. Rycerz Montgomery wpakował mu kopię w oko! Na tron wstąpił najstarszy syn piętnastoletni Franciszek II, ożeniony fatalnie, bo z Marią Stuart, która również potem postradała głowę i straszy do dziś w Szkocji! Chłopak miał wrzód w uchu i szybko opróżnił tron, dla swego młodszego braciszka Karola IX. Henio był w familii trzecim synem i najukochańszym beniaminkiem mamuśki, która marzyła żeby to Henio zasiadł na tronie Francji, a nie ten niewydarzony, wiecznie kwękający gówniarz Karolek.
Tak się nieszczęśliwie dla nas złożyło, że w 1573 roku, zmarł Zygmunt August, ostatni polski król z dynastii Jagiellonów, nie pozostawiając potomka. Miał wprawdzie jakąś córeczkę z Barbarą Giżanką, ale źli ludzie powiadali, że ktoś dorabiał małej to i owo, więc nie było mowy, żeby ją uznać za dziecko krwi królewskiej. Polacy jak zwykle, nie doceniają własnych zdolnych ludzi, i zaczęli się rozglądać za jakimś cudzoziemcem.
Natychmiast skorzystał z okazji car Rosji Iwan, zwany „żartobliwie” Groźnym i ruszył w koperczaki, oświadczając się nam z sentymentem. Cesarz Austrii także nagle poczuł do nas miętę i polecał swego syna Ernesta, obiecując nawet, że chłopak ożeni się z królewną Anną Jagiellonką, chociaż parę dzieliło ładnych kilka dziesiątków lat.
Królowa Katarzyna nie zasypiała i natychmiast wysłała do Polski posłów, stręcząc nam swego Henia. Król Karol IX był z tego bardzo zadowolony, ponieważ obaj bracia serdecznie się nienawidzili, zazdroszcząc sobie wszystkiego. Henio Karolkowi korony i Francji, Karolek Heniowi urody, inteligencji, zdolności militarnych i zdrowia, bo sam był zdechlakiem, a mamuśka go nie cierpiała. Dlatego też z całą energią popierał kandydaturę brata na tron Polski, w nadziei, że nareszcie pozbędzie się konkurenta do korony. Łudził się, że może w tej barbarzyńskiej Polsce, braciszka w końcu szlag trafi i będzie miał święty spokój.
Było z tym nieco kłopotów, bowiem Polakom nie podobał się sposób, w jaki król Francji nawraca na wiarę katolicką swych hugonockich poddanych, urządzając im dla rozrywki, rzeź w noc świętego Bartłomieja! Ale Francja miała zdolnych dyplomatów, a Henio obiecał, że jak tylko przybędzie do Polski, natychmiast oświadczy się o rękę królewny Anny! Wprawdzie była od niego starsza o wiele lat, i co tu ukrywać, urodą nie grzeszyła, ale tron jest tronem. W końcu można babie w noc poślubną zakryć gębę pierzyną, a ta reszta jakoś ujdzie.
Biedny Henio narzekał, że ta Pologne daleko, kraj jakby nie było barbarzyński, pewnie nikt nawet nie potrafi po ludzku się wysłowić i tak dalej. Płakał do mamuśki, że będzie musiał zostawić kochanki, a szczególnie panią Marię de Cleves, wprawdzie zamężną, ale kto by się takimi drobiazgami przejmował. Katarzyna pocieszała syna, że to na krótko, bo Karolek cienko przędzie i tylko patrzeć, jak wyciągnie kopyta.
Do Paryża zjechali posłowie z Polski i tu się zaczęły dziać ciekawe rzeczy. Okazało się, że ci barbarzyńcy z Polski, wystąpili z niesłychanym przepychem, a co więcej, wszyscy mówili znakomicie kilkoma językami, w tym wspaniałą łaciną, a także po włosku i po francusku! Posłów z Rzeczypospolitej przywitała łacińską przemową królowa Nawarry Małgorzata de Valois, siostra Henia, dziękując za zaszczyt w imieniu narodu francuskiego. Nota bene, łacina Francuzów mało była podobna do cudownego języka Cicerona.
Ale dopiero w 1576, Henio, pierwszy polski król elekcyjny, zjechał do Polski. Na granicy spotkała go niespodzianka. W mroźny dzień zimowy, zobaczył przed sobą niekończące się szeregi wspaniale przybranego wojska. Husarzy ze srebrnymi skrzydłami, poczty polskich wielmożów wystrojone na tę okazję w przebogate ubiory.
Rzeczpospolita wystąpiła w całym swoim majestacie i potędze! Henio otworzył buzię i zaniemówił z podziwu, a potem krzyknął: - Dopiero teraz wiem, że jestem królem!
21 lutego 1574 roku, prymas Polski Uchański, koronował na Wawelu nowego władcę Polski. Koronację zakłócili polscy kalwini, domagając się gwarancji równych praw dla innowierców. - Nie przysięgnie, nie damy korony! - wrzeszczeli nowi poddani. Henio pomyślał, że jednak we Francji łatwiej radzić sobie z hołotą za pomocą trucizny i sztyletu... Ale nie miał wybory i przysiągł.
To były dopiero pierwsze kwaśne doświadczenia. Następnym było spotkanie z królewną Anną. Szczerze powiedziawszy, to Henio jej zawdzięczał koronę. Starej pannie, bo już po pięćdziesiątce, co w tamtych czasach znaczyło bardzo wiele, gdyż za mąż wychodziły dziewczynki dwunastoletnie, młody książę andegaweński ogromnie wpadł w oko i postanowiła się za niego wydać. Nosiła się z jego portrecikiem i czule wzdychała. Wiadomo, w starym piecu diabeł pali.
Ale Najjaśniejszy Pan zobaczywszy swoją przyszłą oblubienicę, jakoś nagle stracił ochotę do żeniaczki i zaczął omijać z daleka komnaty królewny. Widocznie Francuz był bojaźliwy, bowiem późniejszy król Batory, zdecydował się na ożenek z Anną. Co prawda, po nocy poślubnej prysnął z Wawelu, bo wolał mieć do czynienia z tysiącem Moskali, niż z jedną starą i brzydką babą!
Polacy byli zdumieni zobaczywszy zwyczaje swego nowego władcy. Ubierał się dziwacznie, w krótkie, obcisłe porcięta, bufiaste u góry, kuse kaftany obficie watowane na piersiach, a co najdziwniejsze, malował sobie policzki, trefił włoski i nosił biżuterię. Kolczyki w uszach, kapelusze z piórkami, buciki na wysokich obcasach. Istny cudak! Polacy prędko obrzydzili sobie swojego monarchę pisząc o nim złośliwie:
Łątka na cienkich pałkach, ni z pierza, ni z mięsa.
Tańcuje i gra w karty, rozumu ni kęsa......
Trochę Henia skrzywdzili, bo był to bardzo inteligentny władca i dobry wódz. Ale u nas pokazał się z najgorszej strony. Już podczas hołdu miasta Krakowa, w stroju koronacyjnym udał się na wesele do Andrzeja Zborowskiego i tańcował do upadłego, podrywając panią młodą i młode dziewice. Starsze matrony gorszyły się, patrząc na jego zachowanie, nie przystające powadze monarchy. Jeszcze gorzej zachował się na balu w Zwierzyńcu. Ponieważ skromne polskie panny nie chciały tańczyć sarabandy, wstydząc się figur tańca, Henio wziął do sarabandy, inaczej zwanego kurantem, swoim mignonków, młodziutkich chłopców z Francji. Wystąpili przebrani za dziewczęta, umalowani i wydekoltowani, wywijając z Najjaśniejszym Panem do rana. Król dziękował im, całując ich w usta i gdzie popadło. Królewna Anna z dworem ostentacyjnie opuściła bal. Potem powstało u nas przysłowie: Trafił frant na franta, wyciął mu kuranta!”
Nie tylko Polacy zdumiewali się władcy, bo król również dziwił się zwyczajom panującym w tej barbarzyńskiej Polsce. Kobiety były bardzo skromne i nie dopuszczane do rządów, ale nie to było najdziwniejsze. Otóż Polacy nie śmierdzieli! We Francji i w Anglii, w owym czasie ludzie stronili od wody, wychodząc z założenia, że mycie szkodzi zdrowiu. Zamiast wody i mydła stosowali mocne perfumy noszone w złotych kulkach na piersiach.
W Polsce, na Wawelu i w każdym mieście, były łaźnie. Kiedy woda w kotle zawrzała, czeladnik wychodził na ulicę i pałką walił w blaszany talerz, wzywając chętnych do kąpieli. Na Wawel doprowadzona była bieżąca woda i łaźnie z gorącą i zimną wodą, oraz - czego to ci barbarzyńcy nie wymyślą – były wychodki! We Francji tego nie znano! W najpiękniejszych zamkach i pałacach Francji, czegoś takiego nigdy nie było i jeszcze długo nie będzie, bo aż do XVIII wieku! W królewskim Luwrze, a potem w Wersalu, król, królowa oraz dworzanie, siusiali i załatwiali się gdzie popadło, najczęściej do wielkich kominków. Król Francji Franciszek I, zorientowawszy się, że kochanka ukryła swego gacha w kominku, zasłoniwszy go przezornie krzaczkiem w doniczce, złośliwie wysiusiał się rywalowi na głowę! Toteż zamki i pałace tak potwornie śmierdziały, że władcy musieli co rusz zmieniać siedziby, przenosząc się z zamku do zamku.
Biorąc udział w ucztach, Henio poznał jeszcze jeden wymysł Polaków – widelce! Francuzi nie znali widelców i nie wiedzieli, jak się ich używa. Biedny król miał ciężkie życie z takimi poddanymi. Toteż żalił się swojej kochance Marii, pisząc do niej listy krwią z palca. Ale wierny jej nie był, bo zaufany pośrednik Sederyn sprowadzał mu na Wawel prostytutki. W najgorszym razie zabawiał się ze swymi mognonkami. (pieszczoszkami) Nie zamierzam tu opisywać dziejów panowania Henryka III w Polsce, dodam tylko, że rozrzucał pieniądze garściami i rozdawał dobra królewskie pustosząc skarbiec koronny.
W czerwcu 1574 roku, a więc zaledwie kilka miesięcy po koronacji Henia, jego braciszek Karolek, nareszcie kopnął w kalendarz. Kurierzy zajeżdżając konie pognali z Paryża do Krakowa, wioząc tę radosną wiadomość, przesłaną synowi przez uradowaną mamuśkę. Henio nie namyślał się długo. Nie zawiadamiając dworu, ani senatorów, ciemną nocką z 18 na 19 czerwca, potajemnie, jakby powiedział Wiech:” zabrał mentrykę, trochę koryta” i opuścił Wawel, czmychając do słodkiej Francji. Jego ucieczkę spostrzegł kuchmistrz włoski Franciszek Allemani i narobił szumu. W pogoń za uciekinierem puścił się jego ulubieniec podkomorzy Tęczyński z nadwornymi Tatarami. Nie wiedział, że król uciekł na klaczy arabskiej, podarowanej właśnie przez niego. Dogonił króla w pobliżu Oświęcimia i wparł konia w rzeczkę, wołając do króla: - Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?
Granica była już blisko, więc Henio zatrzymał konia. Tęczyński zaczął błagać króla, by powrócił do Krakowa:
- Jeżeli nas opuścisz królu, [-] będziesz od ludzi wzgardzony, brzydzić się tobą będą.... jak psem!
Ale Henio nie dał się namówić na powrót wiedząc, że jego młodszy braciszek książę d`Alencon i szwagier, król Nawarry Henryk, spiskują przeciwko niemu. Najmłodszy braciszek książę Franciszek d`Alencon, tradycyjnie nienawidził starszego brata. Królowa Katarzyna, pragnąc usunąć go z drogi Henia, próbowała wyswatać synalka Elżbiecie, królowej Anglii. Baba także była już starszawa, ale co tam, Franiowi byłoby do twarzy w koronie Anglii. Niestety, Elżbieta miała lepszy gust i Franciszka nie zechciała. Był brzydki i miał kaczy nos. Żeby osłodzić mu gorzką pigułkę, nazywała go czule Żabcią. Biedna Żabcia musiała skoczyć z powrotem przez morze do Francji, i tam zaczęła spiskować przeciwko Heniowi.
Cóż, losy ludzi bywają różne. Gdyby Henio pozostał w Polsce, żyłby długie lata i umarł własną śmiercią w swoim łożu. 13 lutego 1575 r. został koronowany na króla Francji. Jednym z pierwszych rozkazów, polecił zrobić w swoim zamku wychodek! Traf chciał, że właśnie w wychodku, 2 sierpnia 1589 roku, dosięgnął go sztylet fanatycznego mnicha dominikańskiego Jakuba Clement, który wbił mu nóż w podbrzusze. Zmarł mając 38 lat. Jak widać z powyższego, naprawdę nie mamy powodu, by czuć jakieś kompleksy niższości wobec zachodniej Europy.

środa, 19 listopada 2014

Chopinowskie „ Largetto”


19.11.2014 r.

Nina pamiętała, że muzyka była dla Fryderyka Chopina wyrazem uczuć, a samo „Larghetto” odbiciem jego wzruszającej, młodzieńczej miłości do panny Konstancji Gładkowskiej. Postanowiła więc zagrać tę część koncertu specjalnie dla Aleksa, aby opowiedzieć mu muzyką to, czego nie śmiała wyznać słowami. Chciała dać z siebie wszystko, więc poprawiła się na taborecie i skupiła uwagę, powtarzając w myśli części kompozycji. Lecz od pierwszego akordu As-dur, natychmiast zapomniała o wszystkim, oddając się całkowicie muzyce. Przymknęła powieki, a jej delikatna twarzyczka przybrała wyraz natchnienia i powagi.

Za oknami zapadł zmierzch i salon tonął w półmroku. Płomienie świec chwiały się w lekkich podmuchach, wpadających przez otwarte drzwi na taras. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc, wznosząc się wolno i blednąc w miarę wznoszenia. Na korony drzew spłynęły kaskady kryształowego światła, zamieniając park w świat bajkowej ułudy. Z pobliskiego stawu odezwały się chóry żab, a pomiędzy gęstymi liśćmi zamigotały tysiące drobniutkich światełek, unosząc się nad krzewami i kielichami kwiatów. Maleńkie świetliki rozpoczynały nocne pląsy, przenosząc się z miejsca na miejsce niby iskierki ognia. Promienie księżycowego światła sunęły po ścianach salonu, srebrząc i ożywiając martwe twarze portretów. Duże włochate ćmy krążyły uporczywie nad płomykami świec, opalając skrzydła i ginąc w roztopionym wosku.
W ciszy rozległy się delikatne, pieszczotliwe, omdlewające tony fortepianu. Było to wyznanie naiwnej, egzaltowanej miłości szukającej jakiegoś ujścia i znajdującego je w muzyce. Po słodkiej lirycznej części „Larghetto”, nastrój nagle się odmienił. Spod palców pianistki wybuchnęły gwałtowne porywające akordy, wypełniając muzyką każdy zakątek sali. Dłonie Niny przebiegały klawiaturę w piorunujących pasażach, a czarowna kantylena umilkła, stłumiona burzliwym, przejmującym głębią uczucia, wyznaniem miłosnym Spod rzęs obserwowała siedzącego w cieniu Aleksa, i nie widząc jego twarzy, pewna była, że w tym momencie patrzy on na Paulę. Świadomość tego napełniła jej serce cierpieniem. Namiętnymi dźwiękami „Larghetta,” opowiadała mu o swojej nieodwzajemnionej miłości i tęsknocie budzących się zmysłów. Potężnymi akordami rzucała mu wyzwanie tak zuchwałe, że dusza w niej truchlała, a policzki płonęły wewnętrznym żarem. Narastające lawinowo dźwięki muzyki zdawały się wołać, rozpaczliwie błagać i skarżyć się przejmująco. Raz jeszcze pasaże jak grzmot, przebiegły całą klawiaturę i stopniowo milkły, rozpływając się znowu w słowiczych trylach.
Zamiast akompaniamentu orkiestry i cichego glissanda skrzypiec, coraz głośniej szumiał wiatr, a gdzieś daleko poza górami, gromadziły się burzowe chmury. Uczyniło się niezwykle duszno i parno. Na krańcach horyzontu niebo przeciął jaskrawy zygzak błyskawicy. Po niej rozległ się cichy pomruk gromu, a w krzakach jaśminu rozświergotały się ptaki obudzone ze snu.
To fragment mojej książki „ Kochankowie Burzy” - Tak wyobraziłam sobie tę cudowną muzykę.

poniedziałek, 10 listopada 2014

O komuchu i zbliżającym się Święcie Niepodległości..

10.11.2014 r.


Oj, kochani, co ja się nasłuchałam po artykule „Jak Kuba Bogu....” A to, że jest pani komuchem! A to, skąd pani taka mądra, wszystkie rozumy pojadła, a historii wcale nie zna i bolszewików kocha. A to, kto panią wychował? Za co tak oberwałam? Bo ośmieliłam się zauważyć, że Rosjanie mają prawo postawić pomnik swoim poległym żołnierzom na miejscu bitwy w 1920 roku.
Nie miałam czasu żeby się odgryźć, bo było Wszystkich Świętych, potem strasznie wkurzyła mnie nasza służba zdrowia. Nareszcie dziś zasiadam do komputera, żeby odpisać moim antagonistom. Jeden z nich, mający pseudo Marek Aureliusz, miał pretensje, że wymazałam z bloga jego krytykę. Spytał mnie, czy się wstydzę? Otóż nie! Bynajmniej się nie wstydzę, a komentarz wymazałam dlatego, że był po prostu głupi. Jak kto gadał bzdury, to moja Babunia zawsze mówiła: - Przeżegnaj się lewą ręką! Nie ufam ludziom, którzy urągają innym pod pseudonimem. Albo są tchórzami, albo mają coś na sumieniu i nie chcą się ujawniać.
Jako pisarka zawsze z pokorą przyjmę słowa krytyki, pod warunkiem, że będą mądre i ă propos. A teraz postaram się odpowiedzieć kilka słów na stawiane mi zarzuty. Najwięcej uśmiałam się z tego komucha! Moi zmarli dziadkowie po mieczu, w okresie stalinowskim mieli w dowodach wpisane BZ (byli ziemianie) czyli dziedzice! Ta BZ-ka była groźniejsza niż dziś miano terrorysty! Moi krewni byli szykanowani, aresztowani i prześladowani. Ja sama nie mogłam dostać się na studia, bo nie pochodziłam z jedynie właściwej w PRL-u, klasy robotniczo-chłopskiej. I nie raz nasłuchałam się wielu przykrych słów o moim paskudnym pochodzeniu klasowym. Takie były czasy.
Mój ojciec był przedwojennym oficerem. Człowiekiem, dla którego słowo honor, nie było pustym dźwiękiem. To on nauczył mnie, że poległy żołnierz nie jest ani Polakiem, ani Niemcem, ani Rosjaninem. Jest tylko poległym żołnierzem, martwym człowiekiem i należy mu się szacunek!
Wszystkich rozumów na pewno nie pojadłam, ale historię znam doskonale i nie trzeba mnie jej uczyć. A skąd ją znam? Stąd, że moi przodkowie nie tylko brali udział w różnych powstaniach, lecz przez wieki sami ją tworzyli tę historię. Wystarczy spojrzeć do mego bloga na „Korzenie”. Ich nazwiska pojawiają się we wszystkich książkach historyków polskich i nie tylko polskich.
Jakaś pani zadała mi drwiące pytanie, kto mnie wychował, bo piszę takie bluźnierstwa jak uwaga, żeby pozwolić Moskalom postawić ten pomnik na polskiej ziemi? Ponieważ ta pani nadal pojawia się na strumieniu, informuję uprzejmie, że po skończonej Bitwie Warszawskiej, sam Naczelnik szedł między szeregami stojących na baczność żołnierzy, winszując im zwycięstwa i pytając o różne rzeczy. W szeregu stał mój 17-letni Ojciec- ochotnik. Naczelnik zatrzymał się przed nim i spytał grubym głosem, z czysto wileńskim akcentem: - No, a ty, synu, z jakiej familii, aaa?
Ojciec wyprostował się jak struna i patrząc prosto w oczy Naczelnikowi powiedział:
- Jestem wnukiem powstańca styczniowego!
Piłsudski uśmiechnął się pod wąsem i poklepawszy Ojca po policzku rzekł: - Dobra krew!
Wychowywała mnie też Mama, córka powstańca Wielkopolskiego, oficera policji, prześladowanego po wojnie przez UB, za przynależność do AK. Biedny dziadek na stare lata stał z wagą na ulicy, bo dla niego pracy nie było. Mogłabym jeszcze dużo pisać na ten temat, tylko po co?
Nie rozumiem, skąd w tak rzekomo katolickim narodzie, jak Polska, bierze się tyle nienawiści do poległych Rosjan, bo o Niemcach raczej mało się mówi. Moskale gwałcili i mordowali? Właśnie przymierzam się do artykułu o pewnym fragmencie naszej niechlubnej historii. Bowiem Polacy nie zawsze byli rycerzami bez skazy. Ale to już po świętach. Wiem, że znowu oberwę!
Jutro Święto Niepodległości, tak bardzo wyczekiwanej przez wiele pokoleń Polaków, wymodlonej, wypłakanej łzami. Oblanej krwią naszych poległych bohaterów. Niepodległości, na którą czekaliśmy długie 126 lat! Powinniśmy się cieszyć, że dostąpiliśmy wolności, powinniśmy uczcić to Święto radośnie, wspólnie, jak synowie i córy jednego narodu – Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Dziś w nocy nie mogłam zasnąć, więc włączyłam radio i zaczęłam szukać na falach jakiejś ciekawej audycji. Niespodziewanie trafiłam na dyskusję w radyjku z grzybkiem. Przez ciekawość zaczęłam słuchać i jakoś zimno mi się zrobiło. Usłyszałam bowiem dokładny instruktarz pochodu Narodowców, którzy z góry zastrzegali, że nie podoba im się dalej Tęcza w Warszawie, że każdy inny pochód będzie nieprawomyślny, naturalnie oprócz ich manifestacji. Winszowano burmistrzowi z Wołomina za zwalenie pomnika Żołnierzy Radzieckich, a ściślej czołgu T-34. Ciekawe, czy panu burmistrzowi pomagali wypchnąć ten czołg słynni gangsterzy z Wołomina? Ale doczekał się pan burmistrz pochwały samego ojczulka grzybka! Chwała mu za to. W tej samej audycji usłyszałam, że w Warszawie, na Podwalu, istnieje muzeum pułkownika Kuklińskiego, który uratował Polskę i świat przed zagładą nuklearną i jest bohaterem, jakiego Polska jeszcze nie miała! Tablicę poświęconą Kuklińskiemu wmurują na Jasnej Górze. Obawiam się, że wtedy nieco Góra pociemnieje.
Rzeczywiście, Polska takich „bohaterów” nie nie miała, bo nasi oficerowie rzadko kiedy sprzedawali się za pieniądze państwu, które w 1943 roku w Teheranie, bez litości oddało nasz kraj Stalinowi, i nie kiwnęło palcem, gdy strumieniami lała się krew w Powstaniu Warszawskim. Ech, widać nie ma już cwaniaka nad Warszawiaka! Posłyszałam jeszcze, że koniecznie trzeba tę Polskę zdekomunizować, bo za bardzo przypomina PRL i należy zacząć od pomników i ulic. Kochani, czy przypadkiem nie należy tej naszej ojczyzny do końca zdekretynizować, bo idiotów ci u nas dostatek.
Tak więc z duszą na ramieniu oczekuję jutrzejszego święta, bo przeczuwam, że spokojnie nie będzie. Już się o to postarają „dobrzy patrioci”. Póki co, życzmy sobie miłego świątecznego dnia i chwała Niepodległej Polsce oraz wszystkim, którzy ją wywalczyli!

sobota, 8 listopada 2014

Cudów ci u nas dostatek.


7.11.2014 r.

Ponieważ od jakiegoś czasu w niemal arytmetycznym postępie przybywa nam świętych, nic więc dziwnego, że i cuda zdarzają się niemal codziennie w naszej barwnej rzeczywistości. Największym cudem jest chyba to, że pomimo kuriozalnej służby zdrowia i kolosalnych cen leków, jeszcze żyjemy!
Ale pocieszmy się, choć teraz jest już bardzo źle, będzie dużo gorzej. Pan minister zdrowia, a raczej chorób, widać nie miał ważnego zajęcia i zaczął dumać. Myślał, myślał i wymyślił! Od nowego roku 2015, np. do okulisty potrzebne będzie skierowanie. Biorąc pod uwagę niechęć, z jaką lekarze domowi wypisują skierowania do specjalistów, osoby cierpiące na przewlekłe choroby oczu, będą miały jeszcze jeden próg do przebycia w trudnej drodze do lekarza okulisty. Obawiam się, że do innych specjalistów także potrzebne będą skierowania, np. do dermatologa. Statystyki pokazują, że wielu Polaków na skutek wysokich cen usług stomatologicznych, chodzi bez zębów. Teraz, po niezwykle wnikliwej decyzji pana ministra zdrowia, jeszcze więcej osób oślepnie. Ale co to pana ministra obchodzi, on miał przecież najlepsze intencje, bo ostatecznie nie musimy widzieć naszej różowej egzystencji, wystarczy że środki masowego przekazu będą nas o niej zapewniać. Ale to jeszcze nie koniec cudów. Wyobraźmy sobie, że chory człowiek chce się zarejestrować do specjalisty. Oho, nie tak prędko, bracie! Pan doktor wyczerpał już limit z Funduszu Zdrowia, wobec tego możesz się ze swoją dolegliwością poskarżyć się jakiemuś świętemu, bo lekarz ci nie pomoże.
Co innego, gdy masz kasę. O, wtedy otwierają się wszystkie drzwi lekarskich gabinetów i jesteś miłym, oczekiwanym gościem. To naprawdę zdumiewający przypadek, kiedy przychodnie rejestrują chorych do specjalisty – przypuśćmy na 2018 rok, ale prywatnie możesz być przyjęty natychmiast. To już naprawdę wielki cud. Nie było miejsc, a jednak się znalazły! Niech mi to jakiś mędrzec oblatany w piśmie wytłumaczy, bo ja nic nie kumam!
Co miesiąc z naszych pensji i emerytur płynie niewyobrażalnie wielka forsa do kas Ministerstwa Zdrowia i NFZ, przez całe lata i dekady, ale to nie ma znaczenia, że płacimy, bo coraz więcej lekarzy świadczy prywatne usługi w państwowych przychodniach, używając państwowego sprzętu medycznego. Chcesz się leczyć, płać! Gdybym ze swojej pensji i późniejszej emerytury, odkładała co miesiąc składkę, to przez te dziesiątki lat uzbierałoby się tyle pieniążków, że nie musiałabym się przejmować decyzjami pana ministra zdrowia, bo stać by mnie było na prywatną klinikę.
Załóżmy, że ktoś jest chory na oczy, powiedzmy ma jaskrę, groźną, nieuleczalną chorobę prowadzącą do utraty wzroku. Wiele zależy od ciśnienia wewnątrz gałkowego. Jeżeli jest wysokie, to wzrasta ryzyko uszkodzenia nerwu wzrokowego i ślepota. Wyobraźmy sobie, że ta osoba choruje też na inną chorobę i dostała od lekarza leki, które spowodowały nagłe podwyższenie ciśnienia w oku, ( lekarze z reguły nie zaglądają do karty pacjenta, gdyż to zabiera im czas). To nie jest zwykłe ciśnienie tętnicze i nie można go zmierzyć normalnym sposobem. Musi to zrobić lekarz okulista. Zajmuje to lekarzowi dosłownie minutę czasu. Lecz utraćcie wszelką nadzieję. Okulista wyczerpał na ten rok limit z NFZ i nie ma mowy, żeby kogoś przyjął. Ale......
No właśnie. Zmierzenie ciśnienia w gałce ocznej może być zrobione prywatnie, kosztuje tylko 25 zł. Jak za darmo, o ile emeryt te pieniądze posiada, a jeśli ich nie ma, to może odprawić nowennę do św. Tadeusza Judy, patrona nieuleczalnie chorych i patrona cudownych uzdrowień.
Wielu starszych emerytów mających niskie emerytury, z utęsknieniem wyczekuje ukończenia 75 roku życia. Wówczas, marzą, dostaną dodatek pielęgnacyjny w wysokości 206 zł. Zawrotna forsa, ale nie ciesz się człowieku, bo nie ma z czego. Jeżeli masz nieszczęście i otrzymujesz jakikolwiek zasiłek z MOPS, powiedzmy mieszkaniowy, to natychmiast wlezą ci na emeryturę i potrącą odpowiednią kwotę, żebyś broń Boże, kochany emerycie, nie miał za dużo kasy. Bo dodatek pielęgnacyjny traktowany jest jak zysk. Więc zaraz podniosą cenę za wszystkie usługi, nie przejmując się faktem, że dodatek pielęgnacyjny, jak sama nazwa wskazuje, to nie podwyżka emerytury, lecz przeznaczony został na zakup leków, opłatę za opiekę, czasami na środki opatrunkowe i tak dalej. Ostatecznie człowiek po 75 roku życia, wymaga już bardziej intensywnego leczenia i mnóstwa leków, których poprzednio nie potrzebował.
No, ale akurat ani pan minister zdrowia, ani pan minister pracy i opieki społecznej, nie wpadli na pomysł, żeby urzędy nie traktowały dodatku pielęgnacyjnego jako zysku. Widocznie wychodzą z założenia, że państwo ma czysty zysk, kiedy starszy człowiek kopnie w kalendarz i powiększy grono aniołków. Chyba, że jest pieruńsko uparty i mimo wszystko przeżyje końską kurację zdrowotną
Wtedy znowu możemy mówić, że cudów ci u nas dostatek!

niedziela, 2 listopada 2014

Dzień Wszystkich Świętych w 1863 roku.


1 listopada 2014 r.
Dzień Wszystkich Świętych, w czasie powstania, stał się w Królestwie na Litwie i Rusi, dniem żałoby narodowej. Nie było niemal rodziny w kraju, która nie straciłaby w powstaniu kogoś bliskiego, lub znajomego. Wiele kobiet na próżno oczekiwało powrotu mężczyzn, dawno poległych, pogrzebanych płytko i niedbale, często nawet bez krzyża. Bory strzegły tajemnic bezimiennych mogił i dramatów, jakie się w tym miejscu rozegrały. Na szczątki męczenników spoczywających w samotnych mogiłach, spadały tylko zwiędłe i pożółkłe liście z drzew, miłosiernie ukrywając je przed okiem wroga.
Litwa, zgnieciona żelazną ręką Murawiewa-Wieszatiela, ociekała krwią niepomszczonych bojowników. Na Żmudzi, część sterroryzowanego duchowieństwa, w strachu o swoje głowy, podpisała wiernopoddańczy apel do cara, potępiając powstanie i zapewniając go w służalczych słowach o swej lojalności. W Królestwie szalał straszliwy staruch, generał-hrabia Berg, namiestnik carski. W każdym większym mieście, a nawet i po wsiach, stały słupy szubienic i uginały się pod ciężarem potwornych owoców Wiotkie sylwetki straconych, miotały się w porywach jesiennej wichury w okropnym tańcu śmierci. Jak Polska długa i szeroka, we wszystkich kościołach śpiewano chorał Ujejskiego;
My już bez skargi nie znamy śpiewu
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń.
W miejscach bitew i potyczek, zamiast zniczów nagrobnych na cmentarzach, świeciły łuny pożarów palących się miast i osiedli. Płonęły, niby pogańskie stosy pogrzebowe, wznosząc ku blademu, nieubłaganemu niebu żałobny welon dymów. Dobytek wielu pokoleń obracał się w popiół. Starożytne miasta, magnackie pałace, białe szlacheckie dwory, podały pastwą płomieni, a najcenniejsze przedmioty, setki wozów wywoziły na wschód. Śmiertelna cisza ogarnęła ziemię w ten dzień żałoby. Tylko kościoły gorzały tysiącami świateł zapalonych przy symbolicznych katafalkach. W miastach policja i żandarmeria wypędzały ludzi z cmentarzy, a czarno ubrane kobiety bito i obdzierano z sukien. Żałoba była zakazana.
W Makowie ten dzień wstał pogodny, choć mglisty. Poprzez białawy opar przeświecało anemiczne słońce. Na tle bladego błękitu nieba, rysowały się ostrymi konturami bezlistne drzewa. Od wczesnego rana niósł się w powietrzu dźwięk dzwonów kościelnych. Biły w Sarnikach. w Tarczku, Świętomarzu, Grzegorzowicach i dalej, jak ziemia Święŧokrzyska szeroka. Na wieżyczce kaplicy grobowej w Makowie, telepała się sygnaturka, pojękując cienkim głosikiem. Spłoszone dźwiękiem dzwonów, podrywały się z drzew stada kawek, wron i kruków, z głośnym krakaniem lecąc ku borom. Starzy gospodarze patrząc na lecące czarne stada, wróżyli długą i bardzo mroźną zimę.
W kaplicy grobowej paliły się grube gromnice w żelaznych lichtarzach, a lżej ranni powstańcy modlili się tam przed ołtarzem przybranym w wieńce cierniowe i śnieżne kwiaty chryzantem. Wpatrując się w skręcone męką na krzyżu Ciało Chrystusa, odmawiali szeptem modlitwy na poległych kolegów.
Wsparta o obitą safianem poręcz otwartego landa, Nina patrzyła jadąc, na mijany krajobraz, cichy i pełen jesiennej melancholii. Wszędzie widoczny był smutek zamierającej natury, przypominający nieruchomą, martwą pogodę, jaka maluje się na twarzach zmarłych, gdy rysy wygładzą się po męce agonii, a na ustach pojawi się ów tajemniczy, rozdzierający serce uśmiech. W cichym, bezwietrznym powietrzy dziwnie ponuro rozlegały się krakania wron, wtórujących głosom dzwonów. Wysoko, pod samymi obłokami, ważył się na rozpiętych skrzydłach orzeł bielik wypatrując żeru. W miarę zbliżania się do Sarnik, głos dzwonów stawał się coraz donioślejszy. Tego roku przybyło zmarłych, za których Nina pragnęła się pomodlić. Po tamtej stronie był jej biedny synek, ukochany i nigdy nie dość opłakany braciszek Jaś, ciotka Maria i wuj Ksawery, wojewodzina i wielu znajomych poległych w bitwach. Zmarli, w pokorze śmierci, oczekiwali na pacierz i wspomnienie.
Przed kościołem w Sarnikach stały powozy, bryczki i chłopskie furmanki, sam zaś kościół nabity był ludźmi, stojącymi głowa przy głowie od stalli, aż po chór i na przykościelnym placu. Miedzami ciągle jeszcze szli gospodarze, niosąc woskowe świece i wieńce z nieśmiertelników. Panie weszły przez drzwi do zakrystii. Mijając ławkę kolatorską wujostwa, Nina wyobraziła sobie, co w tym dniu przeżywa biedna Binia, tak oddalona od grobów najbliższych i samotna w swojej rozpaczy. Dla Niny widok pustej ławki wujostwa i stojącej obok ławki pani wojewodziny, również był ogromnie przykry i bolesny. Poprzedniego roku, w tym dniu, stara dama zbierała tutaj datki na rzecz rodzin więźniów politycznych i nikt wtedy nie przypuszczał, że powstanie tak szybko wybuchnie, pochłaniając tysiące ofiar.
Przed wielkim ołtarzem stał czarny katafalk obstawiony płonącymi gromnicami. Mszę żałobną odprawiał sam proboszcz otoczony ministrantami, bo wikary dyplomatycznie udał chorobę, podejrzewając nie bez racji, że kazanie zawierać będzie dobitne akcenty polityczne. Nie mylił się, bo proboszcz ze zwykłą u niego odwagą, wygłosił płomienne przemówienie. Ludzie padli na kolana, modląc się głośno za ojczyznę, za poległych powstańców, pomordowanych i wywiezionych na Sybir, błagając Boga, żeby policzył im poświęcenie i zapał, z jakim szli do walki o niepodległość ojczyzny. Modlono się za skazańców pracujących w nieludzkich warunkach w uralskich i syberyjskich kopalniach i przebywających w celach śmierci. Z płaczem żebrano u Boga łaski dla konających na straszliwych „etapach” i w więzieniach.
Nina wsparła łokcie o pulpit ławki i zasłoniła oczy, żeby nie patrzyć na katafalk. Głośne modlitwy nie pozwalały się jej skupić i bezmyślnie powtarzała w kółko: - Boże, zmiłuj się nam nami. Stojący przy ołtarzu proboszcz, obejrzał się na nią i dał jej znak. Ciężko podniosła się z ławki i weszła na chór. Organista ustąpił jej miejsca przy organach i zajął się kalikowaniem. Uniosła krynolinę i usiadła, kładąc dłonie na klawiaturze. Przy niej stanęła Jadwiga Wąsocka. Kiedy ludzie usiedli po przyjęciu Komunii, organy zagrały przygrywkę, a Jadwiga wziąwszy głęboki oddech, przepięknym, metalicznym sopranem, zaśpiewała:
Bogurodzico! Dziewico! Słuchaj nas Matko Boża.
To ojców naszych śpiew. Wolności błyszczy zorza.
Wolności bije dzwon
I wolnych płynie krew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu krew, zanieś przed Boży tron.
Głos śpiewaczki wniósł się lekko ku gotyckiemu sklepieniu świątyni, a Nina nie widząc prawie klawiszy przez zasłonę z łez, musiała co chwilę ocierać oczy dłonią. Po nabożeństwie, Nina poszła uklęknąć przed kryptą Borutyńskich. Spostrzegła, że nie tylko ona pamięta o nich, bo przy żelaznych drzwiach do podziemia, leżały skromne gałązki sosnowe, wianuszki z nieśmiertelników, uplecione rękami wiejskich kobiet, oraz okazałe wieńce z cieplarnianych kwiatów. Paliły się świece i znicze, nie wiadomo przez kogo zapalone. Wiele z tych wiązanek złożyli wieśniacy, czcząc pamięć Jasia i zawsze ze wzruszeniem wspominając o nim.
Chciała się modlić, lecz przeszkadzał jej w tym szept odmawianych pacierzy, przez klęczące obok kobiety. Postanowiła więc przyjechać tu ponownie w Dzień Zaduszny sama, i porozmawiać ze zmarłymi w ciszy Drażnił ją przewalający się przez cmentarz tłum, wrzaskliwe pacierze dziadów i bab proszalnych pod murem cmentarza i swąd palących się zniczów, świec i kaganków. Dym wiercił w nosie i zatykał oddech. {…}
Nazajutrz dzień był o wiele chłodniejszy, a spoza Łysicy napływały ciemne obłoki. Na Ninę czekał już lakierowany powozik, zaprzężony w gniadego kłusaka. Zmagając się z lodowatym wiatrem, jechała w stronę cmentarza. Z północy nadleciał wicher i zdmuchnął aż pod niebo leżące na poboczu drogi zeschłe liście i poniósł je hen, ku sinym borom. Tym razem na cmentarzu było niemal pusto i mogła spokojnie pomodlić się przed kryptą Borutyńskich. Za każdego odmawiała osobny pacierz, bijąc się w piersi i przepraszając w duchu Jasia, że niechcący doprowadziła go niemal do obłędu, wygadawszy się o dramacie jego żony. Wsparła czoło o żelazne drzwi krypty, rozmyślając z rozpaczą, że drodzy zmarli, będąc tak blisko niej, są zarazem oddaleni o całą wieczność, w którą nagle wstąpili.
Z trudem zapaliła znicze i świece gasnące przy silnym , porywistym wietrze. Przypomniała sobie, że w tym miejscu klęczała niedawno matka Jasia, żegnając się z synem. Powiedziała wtedy: - Do widzenia, synku. - wierząc, że spotka go na drugim świecie. Ale czy życie pozagrobowe istnieje? Nina skarciła się surowo za tę bezbożną myśl i włożywszy do kamiennego wazonu bukiet purpurowych róż, podniosła się z klęczek wcale nie pocieszona.
Fragment mojej książki: „ KOCHANKOWIE BURZY”

środa, 22 października 2014

Jak Kuba Bogu....


22.10.2014 r.


A propos moich wczorajszych uwag zamieszczonych na blogu. Jakiś czas wstecz, zwrócili się do nas Rosjanie z prośbą, o zezwolenie na postawienie pomnika poległych w 1920 roku żołnierzy, i zmarłych w jenieckich obozach. No cóż, nie widzę w tym nic dziwnego, każdy naród stara się upamiętnić swych poległych. Na Opolszczyźnie i nie tylko, stoją pomniki poświęcone niemieckim żołnierzom, którzy zginęli w pierwszej, a nawet drugiej wojnie światowej i jakoś nikt głośno nie protestował. W Małopolsce są nawet miejscowości, gdzie stawiano pomniki Stepanowi Banderze!
Ale propozycja rosyjska spotkała się z oburzeniem naszych władz Nie i koniec! Na naszych ziemiach nie będą stały pomniki rosyjskie, a te które jeszcze się zachowały, wkrótce znikną! W polskich obozach jenieckich nikt z głodu nie umierał, co najwyżej kitował na grypę „hiszpankę”, szalejącą w tym czasie w Europie. Zjeżdżajcie z tym pomnikiem i już!
Rosjanie przełknęli obrazę i nie komentowali tego więcej, przynajmniej głośno.
Ale wkrótce przyszła koza do woza, i teraz to my chcemy postawić monument w Smoleńsku, na miejscu katastrofy. Ale tu z kolei Rosjanie powiedzieli nie! Pomnik jest stanowczo za długi i zagraża bezpieczeństwu na pobliskiej drodze!
Mówiąc między nami, jakby ktoś chciał postawić takiego gniota na moim podwórku, powiedziałabym mu uprzejmie – won! Kto stawia pomniki na długość, a nie na wysokość? Może twórca tego partactwa zamierzał wytyczyć i wybrukować drogę do Moskwy? Już do pomników to my szczęścia nie mamy. Jak postawili pomnik z figurą Lecha Kaczyńskiego, to z twarzy przypominał on do złudzenia Ojca świętego. Jak zrobili pomnik papieża, to kubek w kubek Lech Kaczyński!
Monument, który stanie w Smoleńsku, nie przypomina niczego, co miałoby się do katastrofy. Jakieś coś, w sumie nic, ale musiało kosztować kupę forsy. I jeszcze będzie kosztować, bo za friko pomnika nikt nie postawi. A przecież wystarczyłby duży granitowy krzyż i tablica z nazwiskami. To wszystko. Taki symbol przemawiałby więcej do świadomości ludzi, niż kilometrowy monument, do niczego nie podobny.
Nic dziwnego, że Rosjanom się nie podoba, bo oni mają wspaniałe pomniki i ten, który zamierzali postawić w Polsce, z pewnością byłby ładniejszy od naszego. No i teraz sprawdza się porzekadło, - „ jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!”
Na razie tyle, bo przez jakiś czas mnie nie będzie. Trzymajcie za mnie kciuki!

wtorek, 21 października 2014

„ Nie ma takiego błędu, którego Polacy by nie popełnili” - Winston Churchill

20.10.2014 r.
.

Prorocze słowa w odniesieniu do na przykład, dzisiejszej potwornej gafy, ex ministra pana Sikorskiego, obecnego marszałka Sejmu. Pierwszej po prezydencie osoby w państwie! Nigdy nie pałałam sympatią do pana Sikorskiego. Dla mnie jest on zanadto kosmopolitą, poza tym wyraźnie ulega wpływom polityki Stanów Zjednoczonych, mając za żonę znaną amerykańską dziennikarkę. Polski dyplomata nie powinien mieć dwóch obywatelstw i cudzoziemki za żonę, bo to sprzyja inwigilacji obcych mocarstw w nasze sprawy. Profesja szpiega, to dziś u nas synekura. Jeszcze do tego tematu powrócę.
Z telewizji i prasy dowiadujemy się oto, że w 2008 roku, Władymir Putin, nie będąc jeszcze nawet prezydentem, zaproponował naszemu świeżo upieczonemu premierowi Tuskowi, podział Ukrainy! To mi natychmiast przypomniało Sienkiewiczowskie Niderlandy, o ile nasza młodzież nie lubiąca literatury wie, o czym piszę. W „Potopie”, jowialny pan Zagłoba, w odpowiedzi na bezprawne rozdawanie ziem polskich przez króla szwedzkiego Karola Gustawa, w zamian drwiąco ofiarował królowi Niderlandy!
W 2008 roku, na Ukrainie rządził chyba pan Kuczma, człowiek oddany Rosji, za to bardzo nieżyczliwy wobec Polski. Nie sądzę, żeby Putin, który jest znakomitym dyplomatą, chciał zrobić paskudny kawał swemu sprzymierzeńcowi i zaproponował rozbiór Ukrainy, która w owym czasie była ściśle związana z Rosją. Co śmieszniejsze, temat ten poruszył Putin na spotkaniu, z nieznanym jeszcze, nowym polskim premierem, w obecności innych członków polskiej delegacji!
Trzeba być idiotą, żeby pleść podobne brednie, gdyż rozmowy o podziale cudzych ziem, przeprowadza się w największej tajemnicy, w szczelnie zamkniętych gabinetach dyplomatycznych.
No ale pan Sikorski koniecznie chciał się zrobić ważnym wobec dziennikarza amerykańskiego (ach, ta Ameryka w naszej polityce!) i wygłupił się wobec całego politycznego świata. Naturalnie, Rosja zaprotestowała i słusznie, bo kto jak kto, ale dyplomaci rosyjscy nie popełniają podobnych błędów.
Za to my jesteśmy skompromitowani, bo w jakim kraju wybiera się na ministra spraw zagranicznych, a potem marszałka Sejmu człowieka, który nie potrafi utrzymać języka w gębie?
Co do podziału Ukrainy, to z taką propozycją wystąpił w telewizji rosyjskiej niejaki Żyrynowski, z pochodzenia Żyd i jednocześnie głośny antysemita! znany z niewyparzonej gęby, coś w rodzaju naszego pana Korwin-Mikkego. My z kolei, trzymamy się jak pijani płotu, wypowiedzi Marszałka Piłsudskiego, że nie ma niepodległej Polski, bez wolnej Ukrainy. Kochany Dziadek powiedział te słowa do ukraińskiego generała Petlury, w zupełnie innych czasach i okolicznościach. Wówczas Rosja była państwem bolszewików, chcących swoją ideologią zarazić inne narody Europy. Dziś zapewne myślałby inaczej, a współczesnym polskim politykom od siedmiu boleści, powiedziałby kilka słów, a resztę brzydkich, bo Marszałek nie lubił niczego owijać w bawełnę.
Wypowiedź pana Sikorskiego, stawia w bardzo dwuznacznym świetle byłego premiera Tuska. Bo jeżeli tak było, to dlaczego nasi sojusznicy nie zostali o tym fakcie powiadomieni? Po drugie, dlaczego pan Sikorski trzymał bardzo ważną wiadomość przez sześć lat w tajemnicy po to, żeby ujawnić ją dziś jakiemuś pismakowi z USA? O takich sprawach nie mówi się z prasą.
Gdyby nie chodziło o dyplomację polską, byłoby to śmieszne, ale obecnie jest to bardzo żenujące i kompromituje nasze sfery polityczne.
Moim zdaniem, skompromitowaliśmy się także wywlekając na światło dzienne sprawę rzekomych szpiegów pracujących dla Rosji. Wyrosłam w innym świecie i pamiętam, że w PRL-u nigdy nie chwalono się, że ujęto jakiegoś szpiega. To była ścisła tajemnica kontrwywiadu i taki facet był pokazany już na ławie oskarżonych, z króciutką wzmianką w gazecie. To wszystko.
Ale teraz, zdumiony naród dowiedział się ze wszystkich środków masowego przekazu, że niejaki podpułkownik WP, nawet nie ze Sztabu Generalnego, tylko z MON, zajmujący się kształceniem kadr, czy czymś podobnym, szpiegował na rzecz Rosji. Potworne! Co mógł wiedzieć zwykły szkoleniowiec? Ale on miał znajomych którzy dużo wiedzieli! - wyjaśniają środki masowego ogłupiania.
Oj ludzie! Przecież dziś wystarczy usiąść sobie wygodnie przy komputerze i popijając kawkę, czytać ciekawe wiadomości na Facebooku, czy You Tube. A tam, młodzi i naiwni opowiadają sobie różne rzeczy, nie zawsze dozwolone. O tym, że zmniejszyliśmy armię do minimum, i brakuje nam uzbrojenia, można się było dowiedzieć z wypowiedzi naszych kochanych polityków, z panem prezydentem włącznie. Przecież wzywaliśmy głośno na pomoc siostrę (wyrodną) zza oceanu, błagając, żeby nas broniła przed przebrzydłym Putinem. Pokazywaliśmy co mamy nowego z uzbrojenia na defiladzie 15 sierpnia br. Tak było? Więc o czym miał ten nieszczęsny oficerzyna donosić? A już wiem! Zameldował wywiadowi ruskiemu, że w klasie wykładowej powieszono kolejny portret polskiego papieża, a pani generałowa już trzy razy była w tym tygodniu u spowiedzi, bo wiele nagrzeszyła z pewnym porucznikiem. Zaś pan generał, na targowisku kupił sobie u handlarza spluwę, bo wojsko nie ma pieniędzy na nowy sprzęt!
Poza tym, donosił uprzejmie, zakupiliśmy od USA kilka armat z epoki wojny secesyjnej i jedną korwetę, która miała szczęście i nie zatonęła, choć jest całkiem skorodowana. Ale dla Polaków i taki sprzęt jest dobry. Oczywiście, na grube tysiące dolarów. Dorzucono nam jeszcze parę samolotów, które trzeba było zaraz naprawiać, bo się uparły i nie chciały latać! Po takich informacjach wywiad rosyjski bladł z trwogi. Był jeszcze drugi szpieg, jakiś prawnik, który o mały figiel nie dostał się do sali sejmowej. Strach pomyśleć, o czym mógłby stamtąd donosić swoim mocodawcom.
Nie wiem, czy ci ludzie są winni, czy nie. Ale interesuje mnie inna rzecz. Jak to możliwe, że człowiek który naprawdę rozwalił nasze służby specjalne, ujawniając polskich agentów wywiadu i kontrwywiadu i narażając wielu z nich na śmierć, siedzi sobie spokojnie na ławie poselskiej, a nawet ośmiela się rzucać oskarżenia na innych, opętany antyrosyjską fobią. Jeżeli nie wiecie o kim mowa dodam, że jego nazwisko pojawia się bardzo często przy osobie pana prezesa pewnej partii. Ma niegolony zarost i oczy człowieka ogarniętego amokiem. Zgadnijcie o kim mowa!

 Winston Churchill powiedział, że nie ma takiego błędu, jakiego by Polacy nie popełnili. Ten angielski polityk nie lubił Polaków, ale znał doskonale ich wady. Od tego czasu niewiele się zmieniliśmy.

piątek, 17 października 2014

Proszę o wybaczenie!





17.10.2014 r.


Samokrytycznie przyznaję, że jestem prosię. Takie przez duże Ę! Wczoraj pisząc o spotkanych przeze mnie dobrych ludziach, posłałam tekst w przestrzeń do bloga, a potem złapałam się za głowę. Nie zapomniałam, lecz po prostu przeleciałam nazwisko wspaniałego człowieka Pana Marka Kasilewskiego, który był organizatorem spotkania literackiego w Ekorosarium Pani Elżbiety Kostrzewskiej w Kamieniu Pomorskim. Panie Marku, biję się w piersi i przepraszam.
Pan Marek jest człowiekiem o niestrudzonym zapale i ogromnym zasobie operatywności. Zawsze ma pod czupryną pełno nowych pomysłów na promocję mojej książki i stara się je wprowadzać w czyn. Pisząc wczoraj o dobrych, bezinteresownych ludziach, wcale o Panu nie zapomniałam, ale byłam już bardzo zmęczona i po prostu Pana nie dopisałam. Pamiętam, że na spotkaniu w Kamieniu Pomorskim przeprowadził Pan ze mną iście reporterski wywiad za pomocą mojej komórki, na miejscu spotkania nagłośnionej. Przyznaję, że miałam tremę, co mi się raczej rzadko zdarza. Panie Mareczku, raz jeszcze proszę o wybaczenie.

czwartek, 16 października 2014

Dziś napiszę o dobrych ludziach.


15.10.2014 r.

Ostatnio przeczytałam kilka naprawdę świetnych książek i jeden mądry artykuł. Książki miały tematykę wojenną i polityczną, która mnie bardzo interesuje. Szczególnie jedna z książek Piotra Zychowicza pt. „Obłęd 44” ,o tragedii przegranego Powstania Warszawskiego, zrobiła na mnie duże wrażenie celnością wyrażanych poglądów. Artykuł pana prof. Bronisława Łagowskiego, dotyczył istnej furii rusofobii, jaka od jakiegoś czasu ogarnęła nasz kraj, podobno miłujący pokój. W telewizji, radio, gazetach, w emitowanych filmach i spektaklach, a nawet w kiepskich obecnie kabaretach, w których z niewybrednych żartów śmieją się ludzie inteligentni inaczej, wszędzie „opluwa i opryszcza” się Rosję i jej prezydenta. Na pewnym spektaklu kabaretowym, obrażano jawnie już nie tylko Putina, ale cały naród rosyjski, co moim zdaniem powinno być zabronione, bo przecież ludzie nie odpowiadają za swoich polityków. Dziś w Wiadomościach TVP podała, ze jakiś wyższy oficer z MON szpiegował – naturalnie na rzecz Rosji. Jakby szpiegował na rzecz Ameryki byłby bohaterem, jak pan Kukliński.
Wyobrażam sobie, jak zareagowałaby polska opinia publiczna, gdyby w Rosji obrażono w ten sam sposób nasz naród. Jednak w tamtym państwie politycy zachowują powściągliwy umiar. A ja, choćby rodacy obrzucili mnie wyzwiskami, jako zdeklarowaną rusofilkę, nie powiem o Rosji złego słowa. Dlaczego? Ponieważ tak się złożyło, iż od kilku pokoleń moja rodzina, a potem ja osobiście, wiele Rosjanom zawdzięczamy.
Rok 1863, Powstanie Styczniowe. Mój pradziad po mieczu, zostaje w bitwie ciężko ranny i leży w chłopskiej chacie, oczekując na śmierć. Jest wpół przytomny i z przerażeniem widzi, jak do chaty wchodzi rosyjski oficer. Pradziad był przekonany, że za moment wpadną dragoni i powieszą go na pierwszym lepszym drzewie. Tymczasem oficer obejrzawszy pradziadka powiedział, że wieczorem wróci. Rzeczywiście powrócił, z mundurem rosyjskim i z bryczką. Sam przebrał rannego Polaka, wsadził go do bryczki i zawiózł do leśniczówki. Leśniczemu wyjaśnił, że to powstaniec i należy go ukryć, a kiedy dragoni z pobliskiej wsi odjadą, koniecznie trzeba rannego przewieźć do szpitala w Galicji. Tak się też stało i pradziad ocalał. Nigdy się nie dowiedział, kim był jego wybawca, prawdziwy Rosjanin, nie żaden Polak służący w armii rosyjskiej.
Ten nieznany człowiek ratując pradziada, uratował trzy pokolenia naszej rodziny. Gdyby pradziad zginął, nie urodziłby się mój dziadek Tadeusz, ani mój Ojciec, ani ja!
Rok 1939, wrzesień. Mój ojciec dostaje się pod Stanisławowem do rosyjskiej niewoli. Wywożą go aż pod Ural do jenieckiego obozu w Różance pod miastem Gorki – obecnie chyba Niżnyj Nowgorod. W obozie panuje głód i dyzenteria, lecz jeńców nikt nie krzywdzi, nie bije, a kobiety rosyjskie płaczą nad jeńcami i dzielą się z nimi czarnym chlebem, którego same mają mało. Pewnego dnia, Ojciec został wezwany do szefa NKWD. Ten zaskakuje Ojca stwierdzeniem, że jest oficerem. (Ojciec zdarł pagony z munduru już pod Stanisławowem i uchodził za żołnierza) Ojciec zaprzecza i próbuje mu wmówić, że nie jest oficerem, ale NKWD-owiec nie wierzy. Pyta, czy ojciec jest żonaty i czy ma dziecko? Ojciec wyciąga fotografię i pokazuje mu zdjęcie Mamy ze mną. Mówi, że córeczka ma dwa miesiące i pewnie już swego ojca nigdy nie zobaczy. Rosjanin kiwa głową i chwilę milczy, a potem mówi: - Pilnujcie się, jak rozmawiacie w baraku, bo macie tam szpicla. Przyszedł do mnie i powiedział, że jesteście oficerem i się ukrywacie.
Ojciec zbladł i spytał, kto jest tym szpiegiem? Okazało się, że jest nim żołnierz pewnego pochodzenia. Nie chcę żeby mnie oskarżono o anty..... NKWD-owiec nie zrobił użytku z donosu, dzięki temu mój Ojciec nie znalazł się wraz z wieloma innymi jeńcami w Katyniu!
Rok 1944. Nadchodzi ofensywa radziecka. Mój Ojciec będąc żołnierzem AK, bardzo często przewoził ważne dokumenty i rozkazy, ponieważ w czasie okupacji pracował na kolei. Mundur kolejarza ułatwiał mu poruszanie się po Generalnej Guberni. Wraz ze zbliżająca się Armią Czerwoną, dochodziły słuchy o aresztowaniu przez NKWD oficerów i żołnierzy AK, którzy się ujawnili. Ojciec otrzymał od swego dowódcy rozkaz, przewiezienia do dowódcy AK w Tarnobrzegu ostrzeżenia, aby się nie ujawniali się przed Rosjanami. Ojciec wziął rower i pojechał.
W pobliżu Tarnobrzega, dostrzegł w szczerym polu nawalonego „łazika” wojskowego. Oficer radziecki zaczepił Ojca i poprosił o pożyczenie na godzinę roweru. Co było robić? Ojciec oddał rower i postawił na nim krzyżyk myśląc, że już więcej go nie zobaczy. Dalej poszedł piechotą. W napotkanej po drodze wsi, rządził oddział partyzantów z BCH.( Bataliony Chłopskie)
Nie wiadomo dlaczego, Ojciec im się nie spodobał i niewiele myśląc, oskarżyli go o szpiegostwo i postawili pod ścianą! Ojciec tłumaczył, że idzie do Tarnobrzegu do rodziny, bo nie mógł przecież powiedzieć z czym idzie i do kogo. Ale partyzanci nie uwierzyli i gotowali się do wysłania Ojca do Bozi. Dosłownie w ostatniej chwili przed rozstrzelaniem, jak Deus ex machina, pojawił się radziecki oficer, któremu Ojciec pożyczył rower! Ujrzawszy co się dzieje, sklął partyzantów jak święty Michał diabła, soczyście po rusku i polecił natychmiast Ojca puścić mówiąc, że zna tego człowieka. Oddał Ojcu rower i jeszcze podziękował.
Tym sposobem, Ojciec cały i zdrowy dotarł do Tarnobrzegu i doręczył dowódcy AK ostrzeżenie. Rosjanin, nie wiedząc o tym, uratował nie tylko Ojca, ale wielu żołnierzy AK z Tarnobrzegu, którzy gotowi byli się ujawnić.
Rok 1945. Mama i ja wędrujemy na Zachód do nieznanego Bunzlau. Podróż jest koszmarna, opisałam ją we wspomnieniach „Oczami dziecka” Na dworcu w Katowicach tłok jest tak potworny, że nie możemy nawet marzyć, by się dostać do pociągu. Stoimy na peronie popychane i patrzymy z rozpaczą na szturm pasażerów do wagonów. Lokomotywa stoi pod parą, a na peron wychodzi dyżurny z lizakiem. To koniec, nie pojedziemy! I znowu w ostatnim momencie, otwierają się drzwi wagonu wojskowego i radziecki oficer zaprasza nas do środka. On i jego żona opiekowali się nami przez całą okropną drogę aż do Bolesławca! Tylko im zawdzięczamy, że dotarłyśmy tutaj bezpiecznie.
Rok 1950. Byłam nieznośnym szczeniakiem i kochałam łazić po drzewach. Pewnego dnia zleciałam na zbitą twarz i bardzo się potłukłam. Wieczorem poczułam się źle. Mama wezwała pogotowie, ale lekarz stwierdził tylko, że mam siniaki i stłuczenia. Ja jednak dalej skarżyłam się na ból w brzuchu. Mama nazajutrz zaprowadziła mnie do chirurga, którym był wtedy doktor Jewsiejenko. Zbadał mnie i orzekł, że nic mi nie jest. Ból rzeczywiście minął i jakiś czas czułam się nieźle.
Na tutejszym oddziale chirurgicznym pracowała wówczas Rosjanka, pani dr. Różyńska. Śliczna kobieta i znakomity lekarz. Ona i jej mąż, również lekarz, byli znani i lubiani w mieście. Pan doktor hodował krowę i chętnie opowiadał pacjentom „ o mojej Maszy” - tak miała na imię krowa
Niespodziewanie znowu zachorowałam. Pojawiła się bardzo wysoka gorączka, wymioty i silne bóle brzucha. Majaczyłam i byłam bliska śmierci. W wezwanej karetce przyjechała dr Różyńska. - Natychmiast do szpitala! - zawołała.- Tylko „aparacja, aparacja”, bo dziecko umrze!
Doktor Jewsiejenko sprzeciwił się tej diagnozie uważając, że można jeszcze z operacją poczekać. Ale pani doktor stoczyła z nim prawdziwą bitwę i wygrała, a ja znalazłam się na stole operacyjnym. Zabieg, który dr Jewsiejenko określił jako manikiur, trwał ponad 6 godzin! W trakcie operacji dano mi narkozę, a rodzice byli przekonani, że żywa stamtąd nie wyjdę. Okazało się, że było to zapalenie otrzewnej i pęknięty wyrostek. Pani doktor powiedziała rodzicom, że miałam jeszcze dokładnie trzy godziny życia. Na operacji się nie skończyło, mój stan był tak krytyczny, że trzeba było podać penicylinę, którą dopiero zaczęto stosować w polskich szpitalach. Biedna Mama sprzedała swój ostatni klejnot, złoty pierścionek zaręczynowy z pięknym brylantem i rubinem, aby na czarnym rynku kupić dla mnie antybiotyk. Leżałam w szpitalu pół roku, miałam jeszcze cztery operacje, a przez dwa lata byłam niemal unieruchomiona.
Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam życie tej wspaniałej lekarce i najlepszemu człowiekowi. Opiekowała się mną, jak kimś najbliższym, czuwając przy moim łóżku nawet w nocy.
Przyznacie sami mili czytelnicy, że moja rodzina i ja mamy powody do wdzięczności względem Rosjan. Zresztą nie tylko Rosjanie okazali mi bardzo dużo serca.
Wśród nas są dobrzy, wielkoduszni ludzie, chętnie spieszący z pomocą. Jak już wielokrotnie wspominałam jestem autorką książki „ Kochankowie Burzy” o dramatycznych dziejach krewnych w Powstaniu Styczniowym. Książka w maszynopisie, a potem na płycie CD leżała w biurku całymi latami i nikt się nią nie zainteresował. Traf chciał, że wygrałam konkurs literacki organizowany przez Związek Literatów Polskich ze Szczecina. Pani prezes ZLP Róża Czerniawska- Karcz, żywo zainteresowała się powieścią i zapoznała mnie telefonicznie z moim dobrych duchem - Panią Teresą Basieńką Dominiczak, znakomitą poetką, dziennikarką i pedagogiem, a ta wzięła energicznie sprawę w swoje ręce, organizując spotkania autorskie na których promuje moją książkę i zbiera fundusze na jej wydanie.
Ostatnio odbyło się jej spotkanie autorskie w Kamieniu Pomorskim, w udostępnionym przepięknym prywatnym Ekorosarium Pani Elżbiety Kostrzewskiej, która również przyłączyła się do promocji mojej książki, za co jestem Jej bardzo wdzięczna. Piękny plakat zachęcał mieszkańców Kamienia Pomorskiego do uczestniczenia w tym spotkaniu. W ogóle, w tym ślicznym Kamieniu Pomorskim, który pamiętam jeszcze z dawnych lat, kiedy spędzałam tam urlopy, są jacyś szczególnie dobrzy i wrażliwi ludzie, bo nawet władze miasta zajęły się życzliwie moją sprawą. Wszystkim tym Państwu, za okazane mi zainteresowanie i bezinteresowną pomoc serdecznie dziękuję.
Niech mi nigdy nikt nie mówi, że nie ma już dobrych ludzi, że jest tylko marazm i ogólne zobojętnienie, bo to nieprawda. Są między nami cudowni nieznajomi, gotowi przyjść innemu człowiekowi z pomocą. I tym optymistycznym akcentem na razie kończę moje dywagacje.