wtorek, 28 stycznia 2014

O kurzej pamięci i polskiej racji stanu.

27.01.2014 r.
            
            Z przykrością stwierdzam, że jesteśmy narodem o kurzej pamięci, których historia niczego nigdy nie nauczyła. Dopiero we wrześniu obchodziliśmy 70 rocznicę mordów Polaków na Ukrainie. Widzieliśmy na własne oczy, jak wrogo przyjmowali Ukraińcy delegację Rządu polskiego i obrazę Prezydenta Polski, w którego jakiś rezun rzucił jajkiem, bo nie miał widać pod ręką siekiery. Gazety rozpisywały się o zbrodniach dokonywanych na obywatelach polskich, a pan minister Sikorski prosił, żeby Ukraińców nie upokarzać, bo  mogą wpaść w kompleksy.
            Minęło kilka miesięcy i co widzimy? Władze polskie  gorąco zapragnęły wprowadzić Ukrainę do Unii Europejskiej. Tymczasem za  wschodnią granicą, na naszych oczach odbywa się zamach stanu i to wcale nie dlatego, że Janukowicz podpisał umowę z Rosją, która obniżyła mu cenę gazu. ( nam nie, bo drzemy z nią koty) Widać jak na dłoni, że ktoś za wszelką cenę pragnie dorwać się do władzy, i w tym celu wyprowadza  ludzi na ulicę, pod kule. Coś mi to przypomina!
            Załóżmy, że Ukraina wejdzie do Unii. Jest państwem większym od Polski, ma o wiele żyźniejsze ziemie, znakomity klimat i tanią siłę roboczą. Poza tym graniczy z Rosją i ma na Krymie flotę rosyjską! Smaczny kąsek dla obcych wywiadów. Wszystko to sprawi, że Ukraina będzie bardziej atrakcyjna dla obcego kapitału, który staramy się nami zainteresować, niż Polska!
            Popierając dążenia Ukrainy do Unii, działamy przeciwko polskiej racji stanu, bo po pierwsze, drażnimy Rosję, z którą handlujemy, po drugie, odbieramy sobie szansę na większe pieniądze unijne, bo dostanie je Ukraina. Dlaczego? Ponieważ Niemcy  pamiętają, że Ukraińcy byli ich wiernym sojusznikiem w czasie wojny, więc z pewnością, to Ukraina będzie dla nich bardziej wiarygodnym partnerem niż Polska!  Ale nasz rząd i Sejm tego nie widzą, bo nie chcą widzieć, rozczulając się nad cierpiącymi na Majdanie Ukraińcami.

            Podczas gdy na naszych ulicach bezdomni ludzie umierają z zimna i głodu, polski Senat ofiarowuje 3 miliony złotych, dla  wspomożenia uczestników zamachu stanu na Ukrainie. Zbierane są datki i odzież dla pikietujących na Majdanie. Po co? Przecież ci ludzie mają własne mieszkania i powinni w nich siedzieć, a nie awanturować się, prowokując jakiś międzynarodowy konflikt.     

Ciąg dalszy o lekturze.

26.01.2014 r.
            
            Nie lubię romansideł i moją lekturę stanowi przeważnie literatura faktu. Zresztą odziedziczyłam po Ojcu zainteresowanie dziejami II wojny światowej, opisywanej w większości przez pisarzy amerykańskich i angielskich. Rzecz ciekawa, że dla większości tych pisarzy, tragedia, walka i martyrologia Polski, stanowią absolutnie marginalny temat, wspominany przeważnie jedynie ze względu na eksterminację Żydów. Czytałam niedawno biografię marszałka Rzeszy Göringa Richarda Overy, teraz czytam „Himmler Reichsführer SS” Petera Padfielda , obie książki pisane przez autorów anglojęzycznych. Przyznam, że książki co nieco mnie zdenerwowały małostkowym i niesprawiedliwym potraktowaniem  wojennych losów mej ojczyzny. 
            W książce Padfielda spotkałam się ze wzmianką o tym, że podobno przed wojna polska komisja (jaka?) badała możliwość emigracji Żydów polskich na Madagaskar i na tej podstawie Adolf Eichmann miał opracować fikcyjny plan emigracji Żydów z terenów Rzeszy. Wybuch wojny w 1939 r. w Polsce, potraktowany jest epizodycznie. Autorzy niemal wcale nie wspominają o ciężkich stratach, jakie ponieśli Niemcy wkraczając do Polski i o bohaterskiej obronie Warszawy zamienionej na twierdzę. Co gorsza, nie ma wzmianki o bestialskich zbrodniach już na samym początku wojny na polskiej ludności cywilnej. Nic nie wiemy o rozstrzeliwaniu polskich oficerów i żołnierzy, o krwawych masakrach w Bydgoszczy i innych miasta polskich. Jeden i drugi pisarz kwitują te sprawy stwierdzeniem, iż przywódcy i inteligencja polska w 1939 r. została wyeliminowana niemal całkowicie. Co jest oczywistą nieprawdą! Natomiast obaj autorzy rozpisują się szeroko nad  bestialskimi zbrodniami Niemców w 1939 r. nad Żydami w Polsce, wpychanymi siłą do gett. O ile mi wiadomo, w roku wojny gett jeszcze na terenie Polski nie było, zostały wprowadzone kilka lat później. Czytając obie  biografie dostojników Rzeszy, odniosłam niemiłe wrażenie, że to Polacy byli w Polsce mniejszością narodową, nie zaś Żydzi. Na stronie 314 znalazłam jeszcze jedno kuriozalne stwierdzenie cytuję: „W Generalnym Gubernatorstwie (-) pozostali mieszkańcy byli Polakami, Ukraińcami, g ó r a l a m i, Łemkami;”. Autor „Himmlera” stale używa nazwy „w dawnej Polsce”, tak, jakby po 39 roku, Polska już jako naród nie istniała. Dzięki  panu Padfieldowi, dowiedziałam się także, gdzie w czasie II wojny światowej została popełniona  pierwsza masowa zbrodnia ludobójstwa. Miała ona miejsce w 1940 roku, na terenie Francji, w pobliżu Le Paradis i we Flandrii, gdzie dywizja SS, wymordowała około 180 żołnierzy angielskich. 
            Masowe rozstrzeliwanie ludności w Wawrze i Palmirach w Polsce, widocznie według angielskiego autora, nie zaliczały się do ludobójstwa, bo nie ma o nich nawet wzmianki. Po lekturach książek pisarzy anglojęzycznych, zawsze odnoszę wrażenie, że nie tylko Niemcy uważali Polaków za „podludzi”. Wystarczy wziąć do ręki literaturę faktu  Ryana:”O jeden most za daleko”, aby przekonać się, jak  Niemcy traktowali walczących z nimi, żołnierzy angielskich i Amerykanów. Po prostu po rycersku, z szacunkiem, a nawet przyjaźnią. Bo de facto, Niemcy hitlerowskie uważały Brytyjczyków za braci krwi, Anglosasów, i przez lata wojny, kanałami dyplomatycznymi, nieustannie próbowały zawrzeć z Anglią pokój. Hitler i inni przywódcy Niemiec, wielokrotnie podkreślali wspólną krew germańską płynącą w żyłach Brytyjczyków.
            Himmler był Reischführerem SS, policji i gestapo, więc byłoby wskazane naświetlić jego rolę w  Polsce – jedynym kraju w okupowanej Europie, gdzie istniał podziemny rząd i armia i niemal codziennie zdarzały się akcje zbrojne przeciwko funkcjonariuszom policji, gestapo, czy Wehrmachtu. Ale na ten temat także nie ma wzmianki, podobnie jak o słynnym zamachu na  Franza Kutscherę, dowódcę SS i Policji na Dystrykt Warszawski, odpowiedzialnego za niesłychany terror i zbrodnie ludobójstwa na mieszkańcach stolicy.
             Za to Padfield rozpisał się obszernie o zamachu na Heydricha, który podobno dał się Czechom we znaki, łamiąc opór armii podziemnej! Pierwszy raz w życiu usłyszałam, że Czesi mieli armię podziemną! Chyba autorowi coś się pokićkało w głowie. Aby zabić hitlerowskiego oprawcę, wysłano z Anglii do Pragi, trzech przeszkolonych komandosów, którzy dokonali zamachu. Heydrich był tak pewny swego bezpieczeństwa, że jeździł bez obstawy! Czesi po zamachu ogarnięci panicznym strachem, według raportów SD, na ulicach podnosili ramiona w hitlerowskim pozdrowieniu, prezentując Niemcom podręczniki do nauki języka niemieckiego. A zamachowców  wydał ktoś za pieniądze. W odwecie, Niemcy spalili jedną wieś i rozstrzelali kilkuset Czechów. W Warszawie każdego dnia rozstrzeliwano po 100 i 200 mieszkańców, nie licząc łapanek na ulicach. Zamachu na strzeżonego Kutscherę, dokonało kilku młodych chłopców, nieledwie dzieci, a mieszkańcy Warszawy nie ugięli się pod lawiną kar, jakie spadły na stolicę!  
            1 lutego minie 70 rocznica wspaniałego czynu zbrojnego AK. Nie wiem, czy ktoś o tym głośno wspomni, żeby broń Boże, nie zdenerwować naszych przyjaciół za Nysą, którzy nie mieli takich obiekcji, ukazując Armię Krajową,  jako bandę łotrów i morderców Żydów w filmie: „Nasze matki, nasi ojcowie” - i w tym miejscu powinien być dopisek: - ludobójcy!
            Właściwie większość książki o Himmlerze poświęcona jest zbrodniom przeciwko Żydom. Naturalnie obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, też został zbudowany tylko dla nich, co jest  nieprawdą, ponieważ wszystkie najniższe numery więźniów w Auschwitz, noszą Polacy. To dla nas, niepokornych buntowników, został założony ten obóz śmierci, a Żydów dowożono tam dopiero później. Pierwsi więźniowie to polscy harcerze, oficerowie, inteligencja i ziemiaństwo polskie. Ale oczywiście Anglicy i Amerykanie wiedzą lepiej, kto w Auschwitz siedział.
            Uśmiałam się jak norka, przeczytawszy na str. 439, że jeńcy brytyjscy zachowywali się tak dumnie i pewnie, że organizowali akty oporu i sabotażu w fabrykach niemieckich oraz u bauerów na wsiach. W  Gdańsku, przekonywali nawet polskich robotników przewidzianych do zniemczenia, że Niemcy przegrają, a Polska powróci na mapy świata! Autor widocznie nie wiedział, że Niemcy nie zniemczali polskich robotników, bo do Niemiec nikt z własnej woli nie jechał. Byli to nieszczęśnicy z ulicznych łapanek, lub osoby zmuszone przez Urzędy Pracy, czyli Arbeitsamty. Poza tym, Polaków nie trzeba było przekonywać, że Polska  odzyska wolność.  
               Ze wszystkich krajów ogarniętych przez Niemców: Francji, Holandii, Belgii, Norwegii, Danii, a także państw Bałtyckich, Litwy, Łotwy i Estonii, nawet Rumunii czy Węgier, Niemcy rekrutowali mężczyzn ochotników do oddziałów Waffen SS. Szczególnie wielu było Ukraińców w oddziałach SS Galizien, odznaczających się wyjątkowym okrucieństwem. Pełnili oni również służbę jako wachmani w obozach koncentracyjnych.

                O morale narodu polskiego świadczy fakt, że rdzenni Polacy nigdy nie byli w tej sprawie brani pod uwagę. Ale tego w książce nie ma, bo Polacy przedstawieni są w niej bardzo niekorzystnie i tendencyjnie, jako bierne barany, a nawet zabójcy Żydów za niemieckie pieniądze!   

Co ma urocza pani wicepremier do Reichsführera?

25.01.2014 r.
           
            

            Zima ponownie nas zaskoczyła, co nie powinno już dziwić nikogo, bo  dzieje się tak co roku. Pociągi przymarzają do szyn, a pasażerowie przemarzają do kości, czekając na opóźnione pociągi. Właściwie prócz zmarzniętych pasażerów, nikt się tym nie przejmuje, bo i po co szarpać sobie nerwy. Przyjdzie wiosna i trakcje kolejowe odmarzną, a pociągi dalej się będą spóźniały, bo to już nasza powojenna tradycja.( niechlubna!) 
            W tym roku także nikt się nie przejmował szczękającymi z zimna pasażerami i pociągami opóźnionymi o wiele godzin. Zagadnięta na ten temat nowa, bardzo urocza pani wicepremier, odrzekła pogodnie dziennikarzom iż, - cytuję:  - Taki mamy klimat. Sorry!
            Abstrahując już od tego, że pani wicepremier nie powinna w wywiadach telewizyjnych używać słówek angielskich, bo mamy jeszcze Polskę, a nie anglojęzyczną kolonię.(taką mam przynajmniej nadzieję) Jej dowcipna wypowiedź dziwnie skojarzyła mi się z czytaną obecnie bardzo ciekawą biografią Reichsführera SS Heinricha Himmlera, autorstwa Petera Padfielda. Otóż Himmler oskarżany przez opozycję Wehrmachtu, o okrucieństwo wobec ludności polskiej, zamarzającej w pociągach, oświadczył:
            -  Po prostu nic się nie da zrobić (-) kiedy się jedzie z Łodzi do Warszawy i pociąg przez 10 godzin stoi na torach. Nie można winić pociągu ani kogokolwiek. T a m  j e s t  t a k i  k l i m a t!

            Cóż za dziwna zbieżność poglądów, nieprawdaż? I absolutna obojętność. Bo pani wicepremier nie jeździ wyziębionymi pociągami, stojącymi godzinami w trzaskającym mrozie. Piszę o tym z  własnego doświadczenia. Podróżując kiedyś w zimie z Rzeszowa do Bolesławca, spędziłam 8 godzin, w stojącym na trasie pod Bochnią pociągu, przy -10 stopniach mrozu, w nieogrzewanym wagonie I klasy. Bez jedzenia i picia, bo sądziłam, że wszystko kupię w wagonie restauracyjnym. Niestety, wagon podłączono dopiero w Krakowie, kiedy wszyscy pasażerowie przypominali już sople lodu. Przyjechałam do domu z  zapaleniem płuc! Od tego czasu nic się nie zmieniło, z wyjątkiem pana ministra na panią wicepremier.

O krzywdzie dzieci.

18.01.2014 r.

            

            W tym miesiącu nie mam weny do pisania. Dokucza mi ból gardła i ucha. Mam niepokojącą diagnozę dotyczącą wzroku. Oj, coś ten rok rozpoczyna się dla mnie niekorzystnie. Nie miałam zamiaru zasiąść do laptopa, ale znowu usłyszałam coś, co mną wstrząsnęło.
            Oto sąd obiera dziecko rodzicom. Rodzina patologiczna, pijacy, narkomani? Nic podobnego. Odebrano im dzieci, bo rodzice są ubodzy!  Jezus Maria, i to jest powód do odebrania dzieci? Coraz częstsze przypadki lekkomyślnego odbierania dzieci rodzicom, zaczynają mi przypominać naszych zachodnich sąsiadów, gdzie Polakom odbierane są dzieci pod byle jakim pozorem.
            Pytam, kto zawinił, że rodzina ta jest uboga? Kto jest winien, że ojciec czy matka, nie znajdują pracy we własnym kraju? Znowu w pamięci pobrzmiewa ponury fragment wiersza Marii Konopnickiej: „O ziemio polska, ty tak bogata, że wyżywić mogłabyś pół świata.
                         A dla własnych dzieci nie masz chleba?”
            Poetka pisała  te słowa w dziewiętnastym wieku, lecz widać niewiele się u nas zmieniło od tamtego czasu. Tyle, że nasi panowie, reprezentujący naród w Sejmie i Senacie, nie czytają  poezji Konopnickiej. Zresztą niewiele w ogóle czytają, bo po co, nikt im za to nie płaci! Ale  wracam do tematu. Uważam, i z pewnością ludzie myślący rozsądnie przyznają mi rację, że Opieka Społeczna działa u nas zdecydowanie nieskutecznie. Jeżeli są rodziny ubogie i wielodzietne, to zamiast odbierać im dzieci, w pierwszym rzędzie należy zapewnić im zasiłek w takiej wysokości, aby stać było tych ludzi na zapewnienie potomstwu odpowiedniego standardu. Państwo odebrało obywatelom szansę zapracowania na życie, likwidując zakłady pracy i sprzedając je za przysłowiowe grosze w prywatne ręce. A prywatnemu właścicielowi, zależy przede wszystkim na zysku, kosztem jak najmniejszego zatrudnienia. Odbierając dzieci ubogiej  rodzinie, rządzący karzą obywateli za swoje grzechy i marnują społeczne pieniądze, opłacając Dom Dziecka, czy zastępczą rodzinę, zamiast  tymi pieniędzmi wspomóc  rodziców!  Czy ktoś z rządzących  myśli?
            Niemal codziennie przechodzę koło mojej ukochanej szkoły na Tyrankiewiczów, do której w młodości uczęszczałam. Idąc ulicą Dzieci Wrześni, widzę stale za kioskiem Ruchu, palących lub ćpających chłopców i dziewczęta. Zastanawiam się, komu zależy na tym, żeby nasza młodzież wyrastała na zdegenerowanych osobników? Dlaczego na przerwach szkolnych zezwala się dzieciom na wyjście z budynku szkoły? Mogę się założyć, że na ulicy, w jakimś kącie, czyhają na nich dilerzy, sprzedając działki narkotyków! Nie wiem, policja posyła tam swoich agentów antynarkotykowych?  Obawiam się, że nie.
            Kiedy ja chodziłam do tej szkoły, to punktualnie o godzinie ósmej, dozorczyni zamykała drzwi wejściowe na klucz, a ze szkoły można było wyjść jedynie, na podstawie przepustki podpisanej przez dyrektora! W czasie przerw, uczniowie wychodzili w lecie na dziedziniec wewnętrzny szkoły i bawili się, lub mieli ćwiczenia sportowe pod okiem pedagogów, a w zimie biegaliśmy po korytarzach, także obserwowani przez nauczycieli. Nie było mowy, żeby ktoś chodził sobie swobodnie, gdzie chce.
            Do jedenastej klasy dziewczęta nosiły  warkocze, lub krótko ścięte włosy, mundurek lub spódniczkę i bluzeczkę, a z biżuterii tylko zegarek lub małe kolczyki. Nie wyobrażam sobie, żeby któraś miała wymalowane paznokcie, lub nieumyte włosy, wiszące prostymi strąkami wokół głowy.  Albo, że jakiś chłopiec przyszedł do szkoły z ogoloną na łysonia głową, lub irokezem. Szkoła była i powinna być nadal miejscem, gdzie obowiązywało godne zachowanie i dyscyplina, a wychowawca klasy był pierwszym po Bogu! Dyrektora obawialiśmy się panicznie!
            Obecnie naśladujemy niewolniczo wzory uczelni amerykańskich, które de facto, niewiele się różnią od doskonale prosperujących domów publicznych. Młodzież jest tam zdeprawowana i nie mająca żadnych hamulców. Widzimy to na filmach i wprowadzamy te niechlubne zwyczaje u nas. Mamy już skutki. Dwunastoletnia dziewczyna jest w ciąży, a ojcem zostanie starszy o rok chłopak!Horror!
            Pamiętam, że w okresie, kiedy ja chodziłam do szkoły, tylko raz wydarzył się podobny przypadek. W ciążę zaszła szesnastoletnia uczennica ze starszym o kilka lat chłopcem. To był skandal, o którym my, młodsze dzieci, dowiadywaliśmy się tylko z półsłówek rodziców. Naturalnie, dziewczyna została natychmiast wydalona ze szkoły z wilczym biletem, (dokument zabraniający dostępu do szkół na terenie całego kraju. Oj, przydałby się taki bilet i dzisiaj!)  i skierowana do Domu Poprawczego o zaostrzonym rygorze. Rodzice nie chcieli jej znać. Dziecko mogła urodzić, lub poddać się aborcji.
            Jak  wspomniałam, takie wypadki były ewenementem. Chociaż w szkołach nie mieliśmy lekcji wychowania seksualnego, to matki nas ostrzegały i dziewczęta zdawały sobie sprawę, że gdy powinie się im noga, zostaną potraktowane z całą surowością. Rodzice sprawią im lanie, a może nawet wyrzucą z domu. Wylecą ze szkoły i będą miały zmarnowane życie oraz dziecko na głowie. Na każdym kroku spotkają się z ostentacyjnym bojkotem środowiska. Chłopcy będą ich unikać jak ognia. To wystarczyło, żeby dziewczęta dobrze się pilnowały. Takie samo ostrzeżenie dotyczyło chłopców. Zresztą w tych latach młodzież miała inne zainteresowania i była chowana w o wiele odpowiedzialniejszy sposób. Ktoś powie, że te metody wychowawcze były mało pedagogiczne?Jednak młodzieży wychodziły tylko na korzyść. Od dziecka uczono nas odpowiedzialności za swoje czyny.
            Przy obecnym rozluźnieniu obyczajów i szybszym dojrzewaniu młodzieży, najlepszym rozwiązaniem byłoby zniesienie szkół koedukacyjnych. W niektórych państwach zachodnich o wysokiej kulturze, istnieją nadal osobne szkoły dla dziewcząt i dla chłopców. W Polsce przedwrześniowej takie szkoły były obowiązkowe. Wydaje mi się, że przy dzisiejszym szalonym rozwoju internetu i łatwości korzystania z niego, młodzież jest już dostatecznie uświadomiona seksualnie. Można się o tym przekonać, słuchając rozmów uczennic i uczniów,  prowadzonych swobodnie i bez skrępowania na ulicy!

            Jeżeli Ministerstwo Edukacji nadal będzie patrzyło przez palce, na coraz większą swobodę seksualną młodzieży w szkołach, to wkrótce  przy każdej podstawówce  należy założyć żłobek! Jeszcze nie doszliśmy w Polsce do takiej swobody obyczajów, jak w USA, gdzie matka wręcza nieletniej córce paczkę prezerwatyw. Zastanawiam się, dlaczego rodzice nie żądają od Ministerstwa zaostrzenia dyscypliny w szkołach? Pragną prędko dochować się wnuków?

czwartek, 9 stycznia 2014

Noworoczne dywagacje.

5.01.2014 r.
            

            Jak niemal każdy rozsądny obywatel naszego pięknego kraju, z początkiem Nowego Roku 2014, składam solenne przyrzeczenie, nic sobie nie przyrzekać i pozostawić wszystko po staremu. Tak najwygodniej. Sylwester zaczął się piekielnym hałasem i wrzaskiem. W TVP na wszystkich programach głośne imprezy w największych miastach Polski. W Polsacie, pani Górniak zaprezentowała się na scenie w oryginalnej krynolince, zakrywającej jedynie pewną intymną część ciała. Moim zdaniem, powinna unikać jak ognia krótkich sukienek, ponieważ uwydatniają one  nogi! Od huku petard i fajerwerków pękały uszy. Psy dostawały histerii, koty właziły pod kanapy i całe zjeżone syczały, a  małe dzieci nie mogły zasnąć i płakały. W moim budynku, lokator trzyma dużego psa. W Sylwestra zwierzak chyba został sam w mieszkaniu, bo dosłownie oszalał ze strachu, szczekając głośno przez wiele godzin, dopóki właściciel nie powrócił. Pozostali lokatorzy nie mieli ani chwili spokoju, bo albo pies szczekał, albo wybuchały petardy i fajerwerki.
            W tym miejscu, uprzejmie apeluję do szanownych władz naszego miasta, o zakaz stosowania petard i fajerwerków na terenie osiedli miejskich. Ostatecznie można się bawić bez wielkiego hałasu. Jest on prawdziwą torturą dla zwierząt, nie wspominając już o dzieciach, którym nie podobna wytłumaczyć, że jest koniec roku i trzeba się koniecznie tłuc. Mam nadzieje, że mój apel znajdzie wielu zwolenników. O ile pamiętam, Sylwester jest pozostałością po rzymskich Saturnaliach, ale nie jestem pewna, czy w starożytnym Rzymie tak hałasowano, jak to bywa współcześnie. Biorąc na zdrowy rozum, to koniec starego roku powinniśmy żegnać z powagą. Jesteśmy starsi o rok, i bliżej nam o cały rok do grobowej deski, więc z czego tu się cieszyć?
            Nowy rok 2014 zaczął się dla Polski tragicznie. W ślicznym Kamieniu Pomorskim, który dobrze znam, bo bywałam tam na festiwalach muzyki organowej i na wczasach, doszło do okropnej tragedii. Sześć osób nie żyje, a dwoje dzieci zostało sierotami, na skutek brawury pijanego bydlaka. Między innymi zabił policjanta. W USA za zabicie policjanta grozi kara śmierci. My nie stosujemy już najwyższej kary, (a szkoda!) ale za zamordowanie tylu osób, ten pijany i naćpany drań, nie powinien już nigdy wyjść na wolność. Dożywocie, bez prawa do amnestii! Jego pasażerka również powinna zostać surowo ukarana, za jazdę z nietrzeźwym kierowcą.
            Nasze sądownictwo stosuje dziwnie łagodne kary. Oto wkrótce wyjdzie na wolność człowiek, który sadystycznie i z premedytacją zamordował czterech chłopców. Sąd wymierzył mu karę 15 lat więzienia i teraz kończy odsiadkę. Jego rodzona matka modli się, żeby syn nigdy z więzienia nie wyszedł, bo znowu kogoś skrzywdzi. 15 lat za życie czterech małych chłopców, czy to nie absurdalne? Także inni maniakalni zbrodniarze kończą karę w tym roku i wyjdą na wolność! Aż strach o tym pomyśleć.
            Szczerze powiedziawszy, jestem zaszokowana dziwnym funkcjonowaniem prawa w naszym kraju. Telewizja co kilka dni pokazuje nam małego Maćka, którego kuratorka postanowiła zabrać rodzinie, bo... chłopiec był za gruby! Na miłość boską, czy to był powód do odebrania dziecka rodzinie? Przecież czyn kuratorki był niezgodny z konstytucją, gwarantującą każdemu obywatelowi, w tym także dziecku, prawo do wolności osobistej. Kuratorka mogła co najwyżej, zwrócić babci chłopca delikatną uwagę, że dziecko jest nieprawidłowo odżywiane i na tym koniec. Tymczasem sąd potraktował sprawę zupełnie poważnie. Na miejscu prokuratora, postarałabym się o natychmiastowe zwolnienie tej kobiety z pracy, za przekroczenie swych kompetencji, zaś jego babcia powinna wytoczyć jej proces sadowy i żądać odszkodowania za straty moralne.
            Wprawdzie chłopca nie odebrano rodzinie, ale ciągle jest  pod obserwacją reporterów z telewizji, a telewidzowie mogą co kilka dni oglądać na ekranie małego Maćka i jego babcię, która zapewnia uroczyście, że stosuje dietę i wnuczek chudnie w oczach! Można to rozumieć, iż pani kurator miała jednak rację, a otyłość jest przestępstwem! Skandal!
            Czy doprawdy nikt nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż chłopiec będzie miał, a właściwie już ma plamę w życiorysie? Dzieci bywają okrutne i wyobrażam sobie, co teraz biedak przeżywa w szkole, i co go jeszcze czeka w życiu dorosłym, kiedy zacznie spotykać się z dziewczętami. Najpierw skrzywdziła chłopca kuratorka, narażając go na okropny szok, a teraz krzywdzi go telewizja, przypominając nam co jakiś czas o jego istnieniu. Czy doprawdy nikt nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo to dziecko musi się czuć upokorzone i poniżone? Takie doznania pozostawiają ślad na całą resztę życia.
            Jeżeli otyłość jest przestępstwem, za które można komuś odebrać dziecko, to wkrótce powinniśmy się spodziewać, że osobom o pełniejszych kształtach, władze zaczną odbierać emeryturę lub rentę i zamiast aresztu, zmuszać ich do stosowania ścisłej diety! Potem przyjdzie kolej na osoby piegowate, lub łysych!  Czyste szaleństwo. Otyłość wcale nie musi być skutkiem obżarstwa, często jest uwarunkowana genami, a nawet bywa poważną chorobą endokrynologiczną, trudną,  czasem niemożliwą do wyleczenia.
            Pamiętajmy, że pod koniec XIX wieku, modna była kobieta o kształtach rubensowskich. Dzisiejsze chudzielce nie miałyby w tamtej epoce najmniejszego powodzenia u panów. W Turcji, do dzisiaj, prawdziwie piękna może być tylko dama puszysta. A mówiąc między nami kobietami, taka kupka kości powleczonych skórą, wcale nie wygląda ani zdrowo, ani ładnie.
            I na koniec jeszcze jedna uwaga, a raczej rozpaczliwy apel: Kochani poloniści, weźcie na cyngiel naszych prezenterów oraz vipów. Oni z reguły nie potrafią odmieniać liczebników. Szlag mnie trafia ze złości, jak pani, pan prezenter – ka, jak również pan minister, ględzą beztrosko do kamery telewizyjnej: -” stukrotnie wzrosła” itp. albo „kilkukrotnie zmalała” czy „wielukrotnie coś tam ktoś popełnił”.Drodzy poloniści, wbijcie im do tych tępych głów, że liczebniki mnożne odmieniają się według deklinacji przymiotnikowej i jak przymiotniki tworzą związki składniowe.

            Niech sobie szanowny vip odmieni ze sto razy: Kto co?  i przestanie przynosić wstyd swojej szkole. Dzieci słuchają!

Wigilijne wspomnienia.

23.12.2013 r.  

            Nie znoszę współczesnych świąt Bożego Narodzenia. Są obrzydliwie skomercjalizowane, pozbawione treści i wielkiego przesłania. Już od listopada na reklamach widać choinki, i na wszelkie sposoby odmieniane jest słowo święta, aż robi się niedobrze. Wydaje się, że Boże Narodzenie istnieje jedynie po to, żeby się najeść. Świętego Mikołaja pozbawiono świętości, a wzbogacono o sanki i renifery, chociaż pochodził z  kraju nad Morzem Śródziemnym i nie miał nic wspólnego z Laponią. W dzieciństwie miałam książeczkę z kolorowym wizerunkiem św. Mikołaja w bogatym stroju biskupim. Pamiętam nawet fragment wierszyka z tej ślicznej książeczki: „Święty Mikołaju, patronie dziecinny, przybądź tu dziś do mnie w miłe odwiedziny.” Ale to było już dawno temu, kiedy św. Mikołaj był dobrotliwym biskupem, a nie atrapą reklamową.
            W Stanach Zjednoczonych, podobno już nie wolno wystawiać szopek, śpiewać kolęd i życzyć sobie wesołych świąt, tylko dobrego wypoczynku w dniu wolnym od pracy!  Oj, coś mi to mocno przypomina stalinowskie czasy w ZSRR. A przecież Amerykę Północną kolonizowali Anglicy i inne narody, właśnie z chrześcijańskiej Europy. Mniejsza z tym. Ameryka już dawno zerwała związki z kulturą i cywilizacją europejską, stając się dziwadłem.
            Ja najchętniej wracam pamięcią do dawnych świąt Bożego Narodzenia, kojarzących mi się zawsze ze śniegiem i mrozem. Bez reklam, hałaśliwego wrzasku reklam, neonów i bilbordów. Kolęd nie  śpiewało się przed Wigilią,  tylko pieśni adwentowe. Jakże  inne były tamte dawne święta. Spokojne, ciche i bardzo piękne, prawdziwie polskie. Bez sztucznego drzewka, z pachnącą lasem choinką i ozdobami, które sami robiliśmy. Kolorowe łańcuchy z bibułki, orzechy w złotych papierkach, srebrzone szyszki, małe jabłuszka i mnóstwo cukierków w barwnym opakowaniu. Wieszało się włosy anielskie i rozrzucało po gałązkach choinki watę, niby śnieg. Nie było elektrycznych lampek, tylko świeczki, które zapalało się w czasie wigilii. Jakie to było piękne i romantyczne... Opowiadał mi Ojciec, że niegdyś na kresach, w noc wigilijną, dzieci lubiły nawet spać pod choinką, tuląc do siebie otrzymane prezenty. Ojciec, leżąc pod drzewkiem zapamiętał, że pomadki czekoladowe owinięte były w papierki z piękną talią kart.
            Istniało mnóstwo wróżb i zakazów w ten szczególny wieczór. Na przykład gałązka wiśni, włożona przez młodą dziewczynę do wazonu w dzień św. Łucji, zakwitała w Boże Narodzenie. Było to świadectwo, że  panna dobrze się prowadzi i rychło wyjdzie za mąż.  Na Śląsku wierzono, że ile obcych osób wejdzie w czasie wigilii  do domu, tylu bliskich przeniesie się w następnym roku na drugi świat. Ciekawe, że w czasie pewnej wigilii, dwie sąsiadki przyszły do nas  z życzeniami, a listonosz z listem zatrzymał się w drzwiach. W następnym roku zmarła babcia i dziadek, a Mama bardzo ciężko zachorowała, była po prostu na progu śmierci.
            Łuski z karpia włożone do portfela, przynosiły powodzenie w interesach. Opłatek przechowywano do następnej wigilii i nim się dzielono. Zachowywano jedną świeczkę z drzewka i nią zapalano świeczki w roku następnym. Nie wolno było żadnej potrawy wigilijnej wyrzucić. Nie dojedzone potrawy palono. Igły z choinki zbierano i również zachowywano do następnego święta, paląc nimi w piecu przy wigilii. Zresztą choinki nikt nigdy nie wyrzucał. To dziś praktykuje się ten  brzydki zwyczaj. Dawniej drzewko stało do Matki Boskiej Gromnicznej, a wtedy choinkę rozbierano, igły chowano, a pieniek cięto i palono nim w piecu. Inna rzecz, że centralnego ogrzewania wówczas jeszcze nie było. Pokoje były wielkie, strychy obszerne, chowało się tam niepotrzebne rzeczy.
            Szczególną przygodę w Boże Narodzenie przeżył mój Ojciec. Gdy wybuchła I wojna światowa, miał dwanaście lat. W Galicji, władze austriackie wszystkich wyższych urzędników cesarskich, przenosiły na czas wojny do Austrii. Mój Dziadek Tadeusz zajmował ważne stanowisko w dyrekcji kolei, i obowiązany był ewakuować się wraz z rodziną. Pięcioro dzieci, Dziadek i Babcia. Otrzymał przeniesienie do Salzburga! Babcia Pelagia z płaczem spakowała  najpotrzebniejsze rzeczy i cała familia żegnana rzewnie przez rodzinę, wsiadła do pociągu. Miejsca mieli w wagonie I-wszej klasy, ale podróż w związku z działaniami wojennymi, ciągnęła się w nieskończoność. Transporty wojskowe przepuszczano w pierwszej kolejności i czasem pociąg osobowy stał dzień lub dwa, na jakimś  nieznanym dworcu, lub nawet na trasie. Powoli kończyły się zapasy żywności zabrane z domu i trzeba było zaopatrywać się w wiktuały w dworcowych restauracjach, z powodu wojny niezbyt obficie zaopatrzonych.  Pociąg minął Linz, stolicę Górnej Austrii, i jechał górzystą okolicą w kierunku Salzburga. W Linzu rodzina miała trzy dni przerwy w podróży, lecz w samą wigilię Bożego Narodzenia trzeba było ruszać w drogę.
            Po kilku godzinach jazdy, pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji kolejowej Attnang- Puchheim.  Ojciec siedzący dotąd grzecznie przy Dziadku, postanowił skorzystać z toalety.
            - Mamo, idę psi-psi! - oznajmił Babci i wyszedł z przedziału.                                                     
            Miał biedak pecha, bo toaleta w wagonie była właśnie zajęta i musiał czekać pod drzwiami, przestępując z nogi na nogę. Trwało to tak długo, że nie mógł już wytrzymać, więc postanowił wysiąść z wagonu i poszukać toalety dworcowej, lub ulżyć sobie gdzieś w kąciku. Austriacki kolejarz wskazał mu toaletę w budynku dworca. Ojciec zrobił swoje i zadowolony wyszedł, z osłupieniem stwierdzając, że na peronie nie ma już pociągu! Odjechał, a on został w nieznanym mu miejscu i w obcym kraju sam, okropnie przerażony.  Nie wiedział, co ma z sobą zrobić i powziął lekkomyślnie błędną decyzję. Postanowił iść za pociągiem, w złudnej nadziei, że gdzieś może go dogonić. Jak pomyślał, tak zrobił. Nie radząc się nikogo, poszedł torami, na których poprzednio stał pociąg, prosto przed siebie. Był dwunastoletnim chłopcem, bez domu i opieki, zagubionym w górzystym terenie, w wigilię Bożego Narodzenia. Czy może być coś bardziej żałosnego?
            Szedł uparcie torami, w coraz bardziej dzikim odludnym krajobrazie. Chwilami tory biegły niemal skalistym wąwozem, pomiędzy dwiema górami. Dokoła panowała głucha cisza, tylko chwilami porywisty wiatr szumiał koronami wyniosłych drzew, rosnących na skałach. Zbliżał się wieczór, robiło się coraz ciemniej i straszniej. Minął żelazny most, wiszący nad rwącą górską rzeką, która nawet w zimie nie zamarzała i szedł coraz wolniej, zmęczony, przerażony i zmarznięty. Wychodząc z przedziału, nie wziął nic ciepłego, był w samym swetrze, z gołą głową.
            W grudniu dni bywają krótkie i prędko zapadła ciemna pochmurna noc. Coraz gęściej sypał śnieg, pokrywając wędrującego chłopca białym, lodowatym puchem. Cały był skostniały i groziło mu wychłodzenie organizmu. Po jakimś czasie, Ojcu zabrakło sił i zamierzał usiąść na jakimś kamieniu i odpocząć. Zrezygnował z  męskiej dumy i po prostu zaczął płakać jak  dziecko, którym zresztą był jeszcze. Ta wędrówka w ciemności, mogła się dla niego skończyć tragicznie, ale  w Boże Narodzenie widocznie naprawdę dzieją się cuda, bo nagle Ojciec dostrzegł przed sobą w oddali małe światełko. Natychmiast przybyło mu sił i pobiegł w tamtą stronę. Był to domek dróżnika, a na progu stała młoda kobieta, patrząc na wychodzącego z ciemności Ojca, jak na zjawę.
            - Kam idesz, milaczku? - spytała po czesku, przypatrując się Ojcu ze zdumieniem.              Szczęściem w nieszczęściu, Ojciec znał perfekt niemiecki, bo w szkole galicyjskiej był to język obowiązkowy. Ocierając łzy, opowiedział żonie dróżnika, co go spotkało. Kobieta wprowadziła go do domku i przedstawiła mężowi, wąsatemu Austriakowi siedzącemu przy suto zastawionym stole. W kuchni było tak przyjemnie ciepło, cudownie pachniał wanilią świeżo upieczony placek z owocami. Ojciec miał ogromne szczęście, trafił na dobrych, serdecznych ludzi, którzy autentycznie wzruszyli się jego nieszczęściem. Za moment siedział już przy ciepłym piecu otulony w koc, nakarmiony smacznymi potrawami i opity kakao.  Czeska żona dróżnika, rozczulała się nad Ojcem, nazywając go Pepikiem ( Józiem) i ubolewając nad zmartwieniem jego rodziców.
            Dróżnik  postanowił pomóc Ojcu. Niedługo miał przejeżdżać tamtędy wojskowy pociąg pośpieszny do Salzburga. Ku wielkiej wdzięczności i zdumieniu Ojca, dróżnik zatrzymał pociąg i Ojciec, wycałowany przez jego żonę i pobłogosławiony na drogę, znalazł się w salonce, pełnej wyższych  austriackich oficerów.  Panowie zaskoczeni niespodziewanym pasażerem, przyjęli Ojca uprzejmie i troskliwie się nim zaopiekowali. Rano, obładowany czekoladą, pomarańczami i już spokojny o swój los, wysiadł z wagonu na dworcu w Salzburgu. Na peronie czekali już na niego rodzice. Dziadek Tadeusz powiadomił władze kolejowe o zaginięciu syna. Wielu ludzi szukało Ojca tej nocy w Attnang-Puchheim  i w okolicy, ale bez  skutku.  Biedna Babcia szalała z rozpaczy,  wyobrażając sobie najgorsze.
            Ujrzawszy syna żywego, uśmiechniętego i w najlepszym zdrowiu, straciła nerwy i wlepiła mu na powitanie kilka mocnych klapsów, a potem z płaczem chwyciła go w ramiona i wycałowała. Tej przygody Ojciec nie zapomniał do końca życia. W Salzburgu mieszkali przez trzy lata. Zawsze ciepło wspominał przepiękne miasto Mozarta i Austriaków, którzy okazywali im życzliwość i przyjaźń.

            Ostatni rok wojny rodzina spędziła w Czechach, na wspaniałym zamku Karlsteinie, dawnej rezydencji cesarza Karola IV, gdzie odbyły się jego zaślubiny z księżniczką Elżbietą z rodu Piastów, wnuczką króla Kazimierza Wielkiego. Salzburg i Karlstein zawsze drogie były sercu Ojca i tę miłość przekazał w spadku mnie.