środa, 6 sierpnia 2014

Jest taka data....


6. 08 .2014 r.

Jest taka data, dzień 5 sierpnia, o której już mało kto pamięta. Data równie ważna, jak 1 sierpnia, i również odnosząca się do Warszawy. Bowiem w tym dniu 5 sierpnia 1864 roku, przed stu pięćdziesięciu laty, na stokach Cytadeli Warszawskiej, został stracony cały powstańczy Rząd Narodowy. Pięć szubienic na stokach Cytadeli, miało zademonstrować Polsce i światu, że oto car ukarał śmiercią powstańczy Rząd Narodowy. Jedyny Rząd polski, którego nazwę piszemy do dziś z dużej litery. W czasie trwania procesu, trzymanym w Cytadeli członkom Rządu nie szczędzono upokorzeń. Byli osadzani w lochu, głodzeni, policzkowani i kopani. Proces członków Rządu trzymany był przez władze carskie w ścisłej tajemnicy. Dopiero 4 sierpnia, w przeddzień egzekucji, do cel skazańców weszli zakonnicy z klasztoru Kapucynów, żeby ich wyspowiadać i udzielić pociechy.
Na karę śmierci przez powieszenie skazani zostali: dyktator Powstania Styczniowego Romuald Traugutt i jego ministrowie: Rafał Krajewski, Jan Jeziorański, Roman Żuliński i Józef Toczyski. Wiadomość o egzekucji przeniknęła forty i mury Cytadeli, jej żelazne bramy i zakratowane okna. Gruchnęła po całej Warszawie i przemknęła jak iskra po drucie, docierając do odległych miast. Tajnym szyfrem dostała się za granicę, poszła na cały obojętny dla Polski świat.
Gdy sekretarz dyktatora Traugutta zapukał przez ścianę do jego celi, usłyszał: - Modlę się! Wraz z nim modliła się cała stolica i te części kraju, dokąd dotarła wieść o wyroku.
Władzom carskim bardzo zależało na tym, by dać Polakom przerażający pokaz kary i raz na zawsze zdusić w nich myśl o buncie. O świcie 5 sierpnia, ustawiono na stokach Cytadeli pięć wysokich szubienic, widocznych z dala. Około ósmej do cel skazańców weszła eskorta w galowych mundurach z obnażonymi szablami. Dyktator przywitał ich wyprostowany, patrząc na nich bez trwogi. Skazanych wyprowadzono z X Pawilonu i pojedynczo posadzono na wózkach służących do wywożenia śmieci i gnoju. Pierwszy wózek zajął Traugutt, a następne czterej pozostali członkowie Rządu. Przy każdym z nich siedział zakonnik z krucyfiksem. Wózki otoczyli żandarmi w błyszczących hełmach z dobytymi szablami. Cały pochód poprzedzały plutony piechoty. Stalowe ostrza bagnetów połyskiwały w takt miarowego marszu. Dokoła szafotu zebrali się najwyżsi dostojnicy cywilni i wojskowi, a na murach zasiadły rodziny oficerów, obserwując z ciekawością i satysfakcją ponurą ceremonię.
A pod stokami Cytadeli morze głów, dziesiątki tysięcy warszawiaków przyszło pożegnać swój Rząd Narodowy, zawsze zakonspirowany i widziany po raz pierwszy publicznie, w tej ostatniej godzinie ich życia. Gdy otwarły się żelazne bramy Cytadeli przepuszczając wózki ze skazańcami, zebrany pod stokami tłum zakołysał się i runął na kolana, a z tysięcy ust popłynęły słowa Suplikacji. Rozdzierającym słowom pieśni, towarzyszył ostry, ponury warkot werbli. Pierwszy wszedł na szafot Romuald Traugutt, spokojny i opanowany do końca. Jego duma i nieugiętość budziły szacunek nawet u nieprzyjaciela. Na skazańców narzucono śmiertelne białe koszule, a ich usta dotknęły krucyfiksów podsuniętych im przez zakonników. Roman Żuliński ucałował pętlę powroza, na którym miał zawisnąć. Rafał Krajewski spokojnie gładził bujną brodę. Na szafocie stał kat w czarnej masce, cylindrze i czerwonym płaszczu.
Aby przedłużyć mękę skazanych, wieszano ich pojedynczo, każąc następnej ofierze oczekiwać na swoją kolej. Pierwszy stracony został dyktator Traugutt, a ostatnim był Jan Jeziorański, zmuszony patrzeć przez długie jak wieczność chwile na śmierć przyjaciół. W czasie egzekucji, dęta orkiestra wojskowa grała skoczne marsze. Z wałów fortu Włodzimierza rozległy się głośne śmiechy i oklaski....
Uczestniczący w potwornym widowisku tłum, wybuchnął jękiem rozpaczy. Dorośli ludzie płakali głośno, jak małe dzieci, wiele osób zemdlało, kilkoro zmarło na atak serca. Przejmujący płacz i głośne modlitwy za konających, mieszały się z dźwiękami dętej orkiestry, przygrywającej wesoło straszliwym scenom śmierci. W oddali, ponad dachami domów wzniósł się wysoki słup dymu. Był to ostatni meldunek powstańczego naczelnika Warszawy Aleksandra Waszkowskiego, że wszystkie dokumenty, archiwa i materiały Rządu Narodowego zostały zniszczone. Odtąd nikt już nie zdoła w przyszłości odtworzyć historii dyktatury Traugutta, a jego działalność stanie się legendą. W zamian ocaleją, setki, tysiące ludzi, których nazwiska figurowały w dokumentach Rządu.
Od tego strasznego dnia upłynęło równo sto pięćdziesiąt lat, a nasze władze, które rzekomo tak szanują historię narodową, nie raczyły nawet uczcić tej daty wzmiankami w prasie i telewizji. A przecież ta rocznica jest tak ważna, że powinno się ją uczcić podobnie, jak dzień wybuchu Powstania Warszawskiego – wyciem syren i zatrzymaniem na jedną minutę ruchu ulicznego. Tak, jak w tym dniu przed 150 laty, zatrzymały się serca naszego powstańczego Rządu!
Powstanie Styczniowe upadło, utopione w morzu krwi i łez. Kraj pogrążył się w martwocie, zduszony niesłychanym terrorem. Przestał nawet nazywać się Królestwem Kongresowym, lecz tylko Prywiślańskim Krajem. Jedynie w Galicji rządzonej przez cesarza Franciszka Józefa, panowała pewna swoboda, a sam Kraków cieszył się nie spotykaną w innym zaborze wolnością. Pod koniec dziewiętnastego wieku, po wielu latach kompletnej bierności i zobojętnienia, powoli zaczęła tam właśnie budzić się świadomość narodowa. Wielcy malarze z Janem Matejką na czele, ukazywali na płótnach obrazów wspaniałe momenty w historii Polski. Wyspiański pisze swoje genialne „Wesele”, piętnując w sztuce marazm i odrętwienie społeczeństwa, kompletnie zobojętniałego na kwestie narodowe.
W latach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej, pojawia się w Krakowie człowiek, który wie czego chce, do czego dąży. Z rodzinnego domu wyniósł umiłowanie i cześć dla uczestników Powstania Styczniowego, i jest kontynuatorem ich myśli o niepodległej Rzeczypospolitej. Nazywa się Józef Piłsudski i ma za sobą ciężką drogę, poprzez turmy carskie, Syberię i zesłania. W tajemnicy, zbiera koło siebie młodych ludzi, którym sprzykrzyło się siedzieć spokojnie i pragną coś z siebie dać. Tworzą kółka konspiracyjne, uczą się strzelać, a przede wszystkim dokształcają się politycznie.
Krakowianie z pobłażaniem i niewiarą patrzą na tych smarkaczy, którzy z uporem wierzą, że ze swym Naczelnikiem dokonają rzeczy niemożliwej – wskrzeszą wolną Polskę! Kiedy wybucha I-sza wojna światowa, Piłsudski uznał, że godzina wybiła.
6 sierpnia 1914 roku, z Oleandrów w Krakowie, rusza Pierwsza Kadrowa, zaczątek Wojska Polskiego. Uzbrojeni w stare karabiny, idą do granicy zaboru rosyjskiego, aby tam wszcząć pospolite ruszenie. Ale ludzie przyjmują ich na ziemiach kieleckich niechętnie, podejrzliwie patrząc na smarkatych żołnierzyków. Ludzie pamiętają jeszcze popowstaniowy terror i nie chcą mieć nic więcej do czynienia z jakimkolwiek powstaniem. Przed Strzelcami zamykane są drzwi i okna. Zamiast oczekiwanego entuzjazmu, spotyka ich martwa cisza. Nie zrażeni niepowodzeniem staczają pierwsze bitwy. Jedne przegrywają, inne zwyciężają. Tak to się zaczęło......
My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada
Na stos, rzuciliśmy, swój życia los
Na stos, na stos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz