środa, 22 października 2014

Jak Kuba Bogu....


22.10.2014 r.


A propos moich wczorajszych uwag zamieszczonych na blogu. Jakiś czas wstecz, zwrócili się do nas Rosjanie z prośbą, o zezwolenie na postawienie pomnika poległych w 1920 roku żołnierzy, i zmarłych w jenieckich obozach. No cóż, nie widzę w tym nic dziwnego, każdy naród stara się upamiętnić swych poległych. Na Opolszczyźnie i nie tylko, stoją pomniki poświęcone niemieckim żołnierzom, którzy zginęli w pierwszej, a nawet drugiej wojnie światowej i jakoś nikt głośno nie protestował. W Małopolsce są nawet miejscowości, gdzie stawiano pomniki Stepanowi Banderze!
Ale propozycja rosyjska spotkała się z oburzeniem naszych władz Nie i koniec! Na naszych ziemiach nie będą stały pomniki rosyjskie, a te które jeszcze się zachowały, wkrótce znikną! W polskich obozach jenieckich nikt z głodu nie umierał, co najwyżej kitował na grypę „hiszpankę”, szalejącą w tym czasie w Europie. Zjeżdżajcie z tym pomnikiem i już!
Rosjanie przełknęli obrazę i nie komentowali tego więcej, przynajmniej głośno.
Ale wkrótce przyszła koza do woza, i teraz to my chcemy postawić monument w Smoleńsku, na miejscu katastrofy. Ale tu z kolei Rosjanie powiedzieli nie! Pomnik jest stanowczo za długi i zagraża bezpieczeństwu na pobliskiej drodze!
Mówiąc między nami, jakby ktoś chciał postawić takiego gniota na moim podwórku, powiedziałabym mu uprzejmie – won! Kto stawia pomniki na długość, a nie na wysokość? Może twórca tego partactwa zamierzał wytyczyć i wybrukować drogę do Moskwy? Już do pomników to my szczęścia nie mamy. Jak postawili pomnik z figurą Lecha Kaczyńskiego, to z twarzy przypominał on do złudzenia Ojca świętego. Jak zrobili pomnik papieża, to kubek w kubek Lech Kaczyński!
Monument, który stanie w Smoleńsku, nie przypomina niczego, co miałoby się do katastrofy. Jakieś coś, w sumie nic, ale musiało kosztować kupę forsy. I jeszcze będzie kosztować, bo za friko pomnika nikt nie postawi. A przecież wystarczyłby duży granitowy krzyż i tablica z nazwiskami. To wszystko. Taki symbol przemawiałby więcej do świadomości ludzi, niż kilometrowy monument, do niczego nie podobny.
Nic dziwnego, że Rosjanom się nie podoba, bo oni mają wspaniałe pomniki i ten, który zamierzali postawić w Polsce, z pewnością byłby ładniejszy od naszego. No i teraz sprawdza się porzekadło, - „ jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!”
Na razie tyle, bo przez jakiś czas mnie nie będzie. Trzymajcie za mnie kciuki!

wtorek, 21 października 2014

„ Nie ma takiego błędu, którego Polacy by nie popełnili” - Winston Churchill

20.10.2014 r.
.

Prorocze słowa w odniesieniu do na przykład, dzisiejszej potwornej gafy, ex ministra pana Sikorskiego, obecnego marszałka Sejmu. Pierwszej po prezydencie osoby w państwie! Nigdy nie pałałam sympatią do pana Sikorskiego. Dla mnie jest on zanadto kosmopolitą, poza tym wyraźnie ulega wpływom polityki Stanów Zjednoczonych, mając za żonę znaną amerykańską dziennikarkę. Polski dyplomata nie powinien mieć dwóch obywatelstw i cudzoziemki za żonę, bo to sprzyja inwigilacji obcych mocarstw w nasze sprawy. Profesja szpiega, to dziś u nas synekura. Jeszcze do tego tematu powrócę.
Z telewizji i prasy dowiadujemy się oto, że w 2008 roku, Władymir Putin, nie będąc jeszcze nawet prezydentem, zaproponował naszemu świeżo upieczonemu premierowi Tuskowi, podział Ukrainy! To mi natychmiast przypomniało Sienkiewiczowskie Niderlandy, o ile nasza młodzież nie lubiąca literatury wie, o czym piszę. W „Potopie”, jowialny pan Zagłoba, w odpowiedzi na bezprawne rozdawanie ziem polskich przez króla szwedzkiego Karola Gustawa, w zamian drwiąco ofiarował królowi Niderlandy!
W 2008 roku, na Ukrainie rządził chyba pan Kuczma, człowiek oddany Rosji, za to bardzo nieżyczliwy wobec Polski. Nie sądzę, żeby Putin, który jest znakomitym dyplomatą, chciał zrobić paskudny kawał swemu sprzymierzeńcowi i zaproponował rozbiór Ukrainy, która w owym czasie była ściśle związana z Rosją. Co śmieszniejsze, temat ten poruszył Putin na spotkaniu, z nieznanym jeszcze, nowym polskim premierem, w obecności innych członków polskiej delegacji!
Trzeba być idiotą, żeby pleść podobne brednie, gdyż rozmowy o podziale cudzych ziem, przeprowadza się w największej tajemnicy, w szczelnie zamkniętych gabinetach dyplomatycznych.
No ale pan Sikorski koniecznie chciał się zrobić ważnym wobec dziennikarza amerykańskiego (ach, ta Ameryka w naszej polityce!) i wygłupił się wobec całego politycznego świata. Naturalnie, Rosja zaprotestowała i słusznie, bo kto jak kto, ale dyplomaci rosyjscy nie popełniają podobnych błędów.
Za to my jesteśmy skompromitowani, bo w jakim kraju wybiera się na ministra spraw zagranicznych, a potem marszałka Sejmu człowieka, który nie potrafi utrzymać języka w gębie?
Co do podziału Ukrainy, to z taką propozycją wystąpił w telewizji rosyjskiej niejaki Żyrynowski, z pochodzenia Żyd i jednocześnie głośny antysemita! znany z niewyparzonej gęby, coś w rodzaju naszego pana Korwin-Mikkego. My z kolei, trzymamy się jak pijani płotu, wypowiedzi Marszałka Piłsudskiego, że nie ma niepodległej Polski, bez wolnej Ukrainy. Kochany Dziadek powiedział te słowa do ukraińskiego generała Petlury, w zupełnie innych czasach i okolicznościach. Wówczas Rosja była państwem bolszewików, chcących swoją ideologią zarazić inne narody Europy. Dziś zapewne myślałby inaczej, a współczesnym polskim politykom od siedmiu boleści, powiedziałby kilka słów, a resztę brzydkich, bo Marszałek nie lubił niczego owijać w bawełnę.
Wypowiedź pana Sikorskiego, stawia w bardzo dwuznacznym świetle byłego premiera Tuska. Bo jeżeli tak było, to dlaczego nasi sojusznicy nie zostali o tym fakcie powiadomieni? Po drugie, dlaczego pan Sikorski trzymał bardzo ważną wiadomość przez sześć lat w tajemnicy po to, żeby ujawnić ją dziś jakiemuś pismakowi z USA? O takich sprawach nie mówi się z prasą.
Gdyby nie chodziło o dyplomację polską, byłoby to śmieszne, ale obecnie jest to bardzo żenujące i kompromituje nasze sfery polityczne.
Moim zdaniem, skompromitowaliśmy się także wywlekając na światło dzienne sprawę rzekomych szpiegów pracujących dla Rosji. Wyrosłam w innym świecie i pamiętam, że w PRL-u nigdy nie chwalono się, że ujęto jakiegoś szpiega. To była ścisła tajemnica kontrwywiadu i taki facet był pokazany już na ławie oskarżonych, z króciutką wzmianką w gazecie. To wszystko.
Ale teraz, zdumiony naród dowiedział się ze wszystkich środków masowego przekazu, że niejaki podpułkownik WP, nawet nie ze Sztabu Generalnego, tylko z MON, zajmujący się kształceniem kadr, czy czymś podobnym, szpiegował na rzecz Rosji. Potworne! Co mógł wiedzieć zwykły szkoleniowiec? Ale on miał znajomych którzy dużo wiedzieli! - wyjaśniają środki masowego ogłupiania.
Oj ludzie! Przecież dziś wystarczy usiąść sobie wygodnie przy komputerze i popijając kawkę, czytać ciekawe wiadomości na Facebooku, czy You Tube. A tam, młodzi i naiwni opowiadają sobie różne rzeczy, nie zawsze dozwolone. O tym, że zmniejszyliśmy armię do minimum, i brakuje nam uzbrojenia, można się było dowiedzieć z wypowiedzi naszych kochanych polityków, z panem prezydentem włącznie. Przecież wzywaliśmy głośno na pomoc siostrę (wyrodną) zza oceanu, błagając, żeby nas broniła przed przebrzydłym Putinem. Pokazywaliśmy co mamy nowego z uzbrojenia na defiladzie 15 sierpnia br. Tak było? Więc o czym miał ten nieszczęsny oficerzyna donosić? A już wiem! Zameldował wywiadowi ruskiemu, że w klasie wykładowej powieszono kolejny portret polskiego papieża, a pani generałowa już trzy razy była w tym tygodniu u spowiedzi, bo wiele nagrzeszyła z pewnym porucznikiem. Zaś pan generał, na targowisku kupił sobie u handlarza spluwę, bo wojsko nie ma pieniędzy na nowy sprzęt!
Poza tym, donosił uprzejmie, zakupiliśmy od USA kilka armat z epoki wojny secesyjnej i jedną korwetę, która miała szczęście i nie zatonęła, choć jest całkiem skorodowana. Ale dla Polaków i taki sprzęt jest dobry. Oczywiście, na grube tysiące dolarów. Dorzucono nam jeszcze parę samolotów, które trzeba było zaraz naprawiać, bo się uparły i nie chciały latać! Po takich informacjach wywiad rosyjski bladł z trwogi. Był jeszcze drugi szpieg, jakiś prawnik, który o mały figiel nie dostał się do sali sejmowej. Strach pomyśleć, o czym mógłby stamtąd donosić swoim mocodawcom.
Nie wiem, czy ci ludzie są winni, czy nie. Ale interesuje mnie inna rzecz. Jak to możliwe, że człowiek który naprawdę rozwalił nasze służby specjalne, ujawniając polskich agentów wywiadu i kontrwywiadu i narażając wielu z nich na śmierć, siedzi sobie spokojnie na ławie poselskiej, a nawet ośmiela się rzucać oskarżenia na innych, opętany antyrosyjską fobią. Jeżeli nie wiecie o kim mowa dodam, że jego nazwisko pojawia się bardzo często przy osobie pana prezesa pewnej partii. Ma niegolony zarost i oczy człowieka ogarniętego amokiem. Zgadnijcie o kim mowa!

 Winston Churchill powiedział, że nie ma takiego błędu, jakiego by Polacy nie popełnili. Ten angielski polityk nie lubił Polaków, ale znał doskonale ich wady. Od tego czasu niewiele się zmieniliśmy.

piątek, 17 października 2014

Proszę o wybaczenie!





17.10.2014 r.


Samokrytycznie przyznaję, że jestem prosię. Takie przez duże Ę! Wczoraj pisząc o spotkanych przeze mnie dobrych ludziach, posłałam tekst w przestrzeń do bloga, a potem złapałam się za głowę. Nie zapomniałam, lecz po prostu przeleciałam nazwisko wspaniałego człowieka Pana Marka Kasilewskiego, który był organizatorem spotkania literackiego w Ekorosarium Pani Elżbiety Kostrzewskiej w Kamieniu Pomorskim. Panie Marku, biję się w piersi i przepraszam.
Pan Marek jest człowiekiem o niestrudzonym zapale i ogromnym zasobie operatywności. Zawsze ma pod czupryną pełno nowych pomysłów na promocję mojej książki i stara się je wprowadzać w czyn. Pisząc wczoraj o dobrych, bezinteresownych ludziach, wcale o Panu nie zapomniałam, ale byłam już bardzo zmęczona i po prostu Pana nie dopisałam. Pamiętam, że na spotkaniu w Kamieniu Pomorskim przeprowadził Pan ze mną iście reporterski wywiad za pomocą mojej komórki, na miejscu spotkania nagłośnionej. Przyznaję, że miałam tremę, co mi się raczej rzadko zdarza. Panie Mareczku, raz jeszcze proszę o wybaczenie.

czwartek, 16 października 2014

Dziś napiszę o dobrych ludziach.


15.10.2014 r.

Ostatnio przeczytałam kilka naprawdę świetnych książek i jeden mądry artykuł. Książki miały tematykę wojenną i polityczną, która mnie bardzo interesuje. Szczególnie jedna z książek Piotra Zychowicza pt. „Obłęd 44” ,o tragedii przegranego Powstania Warszawskiego, zrobiła na mnie duże wrażenie celnością wyrażanych poglądów. Artykuł pana prof. Bronisława Łagowskiego, dotyczył istnej furii rusofobii, jaka od jakiegoś czasu ogarnęła nasz kraj, podobno miłujący pokój. W telewizji, radio, gazetach, w emitowanych filmach i spektaklach, a nawet w kiepskich obecnie kabaretach, w których z niewybrednych żartów śmieją się ludzie inteligentni inaczej, wszędzie „opluwa i opryszcza” się Rosję i jej prezydenta. Na pewnym spektaklu kabaretowym, obrażano jawnie już nie tylko Putina, ale cały naród rosyjski, co moim zdaniem powinno być zabronione, bo przecież ludzie nie odpowiadają za swoich polityków. Dziś w Wiadomościach TVP podała, ze jakiś wyższy oficer z MON szpiegował – naturalnie na rzecz Rosji. Jakby szpiegował na rzecz Ameryki byłby bohaterem, jak pan Kukliński.
Wyobrażam sobie, jak zareagowałaby polska opinia publiczna, gdyby w Rosji obrażono w ten sam sposób nasz naród. Jednak w tamtym państwie politycy zachowują powściągliwy umiar. A ja, choćby rodacy obrzucili mnie wyzwiskami, jako zdeklarowaną rusofilkę, nie powiem o Rosji złego słowa. Dlaczego? Ponieważ tak się złożyło, iż od kilku pokoleń moja rodzina, a potem ja osobiście, wiele Rosjanom zawdzięczamy.
Rok 1863, Powstanie Styczniowe. Mój pradziad po mieczu, zostaje w bitwie ciężko ranny i leży w chłopskiej chacie, oczekując na śmierć. Jest wpół przytomny i z przerażeniem widzi, jak do chaty wchodzi rosyjski oficer. Pradziad był przekonany, że za moment wpadną dragoni i powieszą go na pierwszym lepszym drzewie. Tymczasem oficer obejrzawszy pradziadka powiedział, że wieczorem wróci. Rzeczywiście powrócił, z mundurem rosyjskim i z bryczką. Sam przebrał rannego Polaka, wsadził go do bryczki i zawiózł do leśniczówki. Leśniczemu wyjaśnił, że to powstaniec i należy go ukryć, a kiedy dragoni z pobliskiej wsi odjadą, koniecznie trzeba rannego przewieźć do szpitala w Galicji. Tak się też stało i pradziad ocalał. Nigdy się nie dowiedział, kim był jego wybawca, prawdziwy Rosjanin, nie żaden Polak służący w armii rosyjskiej.
Ten nieznany człowiek ratując pradziada, uratował trzy pokolenia naszej rodziny. Gdyby pradziad zginął, nie urodziłby się mój dziadek Tadeusz, ani mój Ojciec, ani ja!
Rok 1939, wrzesień. Mój ojciec dostaje się pod Stanisławowem do rosyjskiej niewoli. Wywożą go aż pod Ural do jenieckiego obozu w Różance pod miastem Gorki – obecnie chyba Niżnyj Nowgorod. W obozie panuje głód i dyzenteria, lecz jeńców nikt nie krzywdzi, nie bije, a kobiety rosyjskie płaczą nad jeńcami i dzielą się z nimi czarnym chlebem, którego same mają mało. Pewnego dnia, Ojciec został wezwany do szefa NKWD. Ten zaskakuje Ojca stwierdzeniem, że jest oficerem. (Ojciec zdarł pagony z munduru już pod Stanisławowem i uchodził za żołnierza) Ojciec zaprzecza i próbuje mu wmówić, że nie jest oficerem, ale NKWD-owiec nie wierzy. Pyta, czy ojciec jest żonaty i czy ma dziecko? Ojciec wyciąga fotografię i pokazuje mu zdjęcie Mamy ze mną. Mówi, że córeczka ma dwa miesiące i pewnie już swego ojca nigdy nie zobaczy. Rosjanin kiwa głową i chwilę milczy, a potem mówi: - Pilnujcie się, jak rozmawiacie w baraku, bo macie tam szpicla. Przyszedł do mnie i powiedział, że jesteście oficerem i się ukrywacie.
Ojciec zbladł i spytał, kto jest tym szpiegiem? Okazało się, że jest nim żołnierz pewnego pochodzenia. Nie chcę żeby mnie oskarżono o anty..... NKWD-owiec nie zrobił użytku z donosu, dzięki temu mój Ojciec nie znalazł się wraz z wieloma innymi jeńcami w Katyniu!
Rok 1944. Nadchodzi ofensywa radziecka. Mój Ojciec będąc żołnierzem AK, bardzo często przewoził ważne dokumenty i rozkazy, ponieważ w czasie okupacji pracował na kolei. Mundur kolejarza ułatwiał mu poruszanie się po Generalnej Guberni. Wraz ze zbliżająca się Armią Czerwoną, dochodziły słuchy o aresztowaniu przez NKWD oficerów i żołnierzy AK, którzy się ujawnili. Ojciec otrzymał od swego dowódcy rozkaz, przewiezienia do dowódcy AK w Tarnobrzegu ostrzeżenia, aby się nie ujawniali się przed Rosjanami. Ojciec wziął rower i pojechał.
W pobliżu Tarnobrzega, dostrzegł w szczerym polu nawalonego „łazika” wojskowego. Oficer radziecki zaczepił Ojca i poprosił o pożyczenie na godzinę roweru. Co było robić? Ojciec oddał rower i postawił na nim krzyżyk myśląc, że już więcej go nie zobaczy. Dalej poszedł piechotą. W napotkanej po drodze wsi, rządził oddział partyzantów z BCH.( Bataliony Chłopskie)
Nie wiadomo dlaczego, Ojciec im się nie spodobał i niewiele myśląc, oskarżyli go o szpiegostwo i postawili pod ścianą! Ojciec tłumaczył, że idzie do Tarnobrzegu do rodziny, bo nie mógł przecież powiedzieć z czym idzie i do kogo. Ale partyzanci nie uwierzyli i gotowali się do wysłania Ojca do Bozi. Dosłownie w ostatniej chwili przed rozstrzelaniem, jak Deus ex machina, pojawił się radziecki oficer, któremu Ojciec pożyczył rower! Ujrzawszy co się dzieje, sklął partyzantów jak święty Michał diabła, soczyście po rusku i polecił natychmiast Ojca puścić mówiąc, że zna tego człowieka. Oddał Ojcu rower i jeszcze podziękował.
Tym sposobem, Ojciec cały i zdrowy dotarł do Tarnobrzegu i doręczył dowódcy AK ostrzeżenie. Rosjanin, nie wiedząc o tym, uratował nie tylko Ojca, ale wielu żołnierzy AK z Tarnobrzegu, którzy gotowi byli się ujawnić.
Rok 1945. Mama i ja wędrujemy na Zachód do nieznanego Bunzlau. Podróż jest koszmarna, opisałam ją we wspomnieniach „Oczami dziecka” Na dworcu w Katowicach tłok jest tak potworny, że nie możemy nawet marzyć, by się dostać do pociągu. Stoimy na peronie popychane i patrzymy z rozpaczą na szturm pasażerów do wagonów. Lokomotywa stoi pod parą, a na peron wychodzi dyżurny z lizakiem. To koniec, nie pojedziemy! I znowu w ostatnim momencie, otwierają się drzwi wagonu wojskowego i radziecki oficer zaprasza nas do środka. On i jego żona opiekowali się nami przez całą okropną drogę aż do Bolesławca! Tylko im zawdzięczamy, że dotarłyśmy tutaj bezpiecznie.
Rok 1950. Byłam nieznośnym szczeniakiem i kochałam łazić po drzewach. Pewnego dnia zleciałam na zbitą twarz i bardzo się potłukłam. Wieczorem poczułam się źle. Mama wezwała pogotowie, ale lekarz stwierdził tylko, że mam siniaki i stłuczenia. Ja jednak dalej skarżyłam się na ból w brzuchu. Mama nazajutrz zaprowadziła mnie do chirurga, którym był wtedy doktor Jewsiejenko. Zbadał mnie i orzekł, że nic mi nie jest. Ból rzeczywiście minął i jakiś czas czułam się nieźle.
Na tutejszym oddziale chirurgicznym pracowała wówczas Rosjanka, pani dr. Różyńska. Śliczna kobieta i znakomity lekarz. Ona i jej mąż, również lekarz, byli znani i lubiani w mieście. Pan doktor hodował krowę i chętnie opowiadał pacjentom „ o mojej Maszy” - tak miała na imię krowa
Niespodziewanie znowu zachorowałam. Pojawiła się bardzo wysoka gorączka, wymioty i silne bóle brzucha. Majaczyłam i byłam bliska śmierci. W wezwanej karetce przyjechała dr Różyńska. - Natychmiast do szpitala! - zawołała.- Tylko „aparacja, aparacja”, bo dziecko umrze!
Doktor Jewsiejenko sprzeciwił się tej diagnozie uważając, że można jeszcze z operacją poczekać. Ale pani doktor stoczyła z nim prawdziwą bitwę i wygrała, a ja znalazłam się na stole operacyjnym. Zabieg, który dr Jewsiejenko określił jako manikiur, trwał ponad 6 godzin! W trakcie operacji dano mi narkozę, a rodzice byli przekonani, że żywa stamtąd nie wyjdę. Okazało się, że było to zapalenie otrzewnej i pęknięty wyrostek. Pani doktor powiedziała rodzicom, że miałam jeszcze dokładnie trzy godziny życia. Na operacji się nie skończyło, mój stan był tak krytyczny, że trzeba było podać penicylinę, którą dopiero zaczęto stosować w polskich szpitalach. Biedna Mama sprzedała swój ostatni klejnot, złoty pierścionek zaręczynowy z pięknym brylantem i rubinem, aby na czarnym rynku kupić dla mnie antybiotyk. Leżałam w szpitalu pół roku, miałam jeszcze cztery operacje, a przez dwa lata byłam niemal unieruchomiona.
Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam życie tej wspaniałej lekarce i najlepszemu człowiekowi. Opiekowała się mną, jak kimś najbliższym, czuwając przy moim łóżku nawet w nocy.
Przyznacie sami mili czytelnicy, że moja rodzina i ja mamy powody do wdzięczności względem Rosjan. Zresztą nie tylko Rosjanie okazali mi bardzo dużo serca.
Wśród nas są dobrzy, wielkoduszni ludzie, chętnie spieszący z pomocą. Jak już wielokrotnie wspominałam jestem autorką książki „ Kochankowie Burzy” o dramatycznych dziejach krewnych w Powstaniu Styczniowym. Książka w maszynopisie, a potem na płycie CD leżała w biurku całymi latami i nikt się nią nie zainteresował. Traf chciał, że wygrałam konkurs literacki organizowany przez Związek Literatów Polskich ze Szczecina. Pani prezes ZLP Róża Czerniawska- Karcz, żywo zainteresowała się powieścią i zapoznała mnie telefonicznie z moim dobrych duchem - Panią Teresą Basieńką Dominiczak, znakomitą poetką, dziennikarką i pedagogiem, a ta wzięła energicznie sprawę w swoje ręce, organizując spotkania autorskie na których promuje moją książkę i zbiera fundusze na jej wydanie.
Ostatnio odbyło się jej spotkanie autorskie w Kamieniu Pomorskim, w udostępnionym przepięknym prywatnym Ekorosarium Pani Elżbiety Kostrzewskiej, która również przyłączyła się do promocji mojej książki, za co jestem Jej bardzo wdzięczna. Piękny plakat zachęcał mieszkańców Kamienia Pomorskiego do uczestniczenia w tym spotkaniu. W ogóle, w tym ślicznym Kamieniu Pomorskim, który pamiętam jeszcze z dawnych lat, kiedy spędzałam tam urlopy, są jacyś szczególnie dobrzy i wrażliwi ludzie, bo nawet władze miasta zajęły się życzliwie moją sprawą. Wszystkim tym Państwu, za okazane mi zainteresowanie i bezinteresowną pomoc serdecznie dziękuję.
Niech mi nigdy nikt nie mówi, że nie ma już dobrych ludzi, że jest tylko marazm i ogólne zobojętnienie, bo to nieprawda. Są między nami cudowni nieznajomi, gotowi przyjść innemu człowiekowi z pomocą. I tym optymistycznym akcentem na razie kończę moje dywagacje.