wtorek, 23 grudnia 2014

Powracająca fala.


23.12.2014 r.


Opowiem Wam, mili moi czytelnicy, prawdziwą historię wigilijną. Wydarzyła się ona naprawdę, przed wieloma laty. Istnieje takie powiedzenie, chyba z Ewangelii. „Cokolwiek uczyniłeś dla bliźniego swego, Mnie uczyniłeś”
Był rok 1937. Pewnego razu mój Ojciec szedł przez Rynek poznański. W pewnym momencie zauważył większą grupę studentów w strojach korporacyjnych. Szli w bardzo wesołych nastrojach, zapewne z jakiejś uroczystości. Śmiali się i rozmawiali z sobą z ożywieniem. Z bocznej uliczki wyszedł stary Żyd, z długimi pejsami i w chałacie. Pewnie przyjechał gdzieś z Małopolski, bo w Wielkopolsce Żydzi nie różnili się strojem od innych mieszkańców miast. Szedł boczkiem, widocznie zawstydzony swoim egzotycznym wyglądem. Lecz studenci rychło go spostrzegli i postanowili sobie nieco „pofiglować”. Stary człowiek próbował się bronić, ale młodzi ludzie mieli liczebną przewagę. Żyd zaczął głośno wzywać pomocy.
Ojciec spostrzegł co się dzieje i honor oficerski nie pozwolił mu przyglądać się temu obojętnie. Podszedł, zasłonił sobą starca i sklął wesołków, jak święty Michał diabła. Studenci nie zamierzali ustępować, ale Ojciec zagroził, że będzie strzelał, a z pobliskiego Odwachu wybiegli policjanci i pospieszyli Ojcu z pomocą. Studenci dali za wygraną i odeszli, a stary Żyd serdecznie Ojcu podziękował, prosząc Najwyższego, aby miał Ojca w swojej pieczy.
Nastał rok 1939. Klęska, wojska radzieckie wkraczają na ziemie Rzeczypospolitej. Po 17 września, Ojciec szedł ze swoim oddziałem do Stanisławowa i tam, w pobliżu miasta, otoczyły ich sowieckie czołgi. Na dużej polanie zgromadzono ponad tysiąc polskich żołnierzy, a między nimi był Ojciec. Rosjanie kazali żołnierzom położyć się na ziemi. Sołdat zerwał Ojcu z ręki szwajcarski zegarek, a z palca złotą obrączkę ślubną. Nowoczesną lornetkę Ojciec rozbił o kamień, z pistoletu wyrzucił magazynek i złamał iglicę. Ze swego munduru zerwał naramienniki i rzucił w krzaki.
Sowieci zachowywali się względnie przyzwoicie. Nie bili, nie strzelali. Owszem, powiedzieli, że wojna dla Polaków skończona, więc niech sobie idą do domów. Politruk obiecał, że kiedyś przyjdą „wyzwolić” Polskę. Sowieci okazali się nawet tak uprzejmi, że poradzili żołnierzom powrót do Stanisławowa, gdyż tam na dworcu czekają na nich pociągi, którymi powrócą do domów. Polacy posłuchali tej rady i piechotą wrócili do miasta, dziwiąc się tej radzieckiej usłużności. Na stacji rzeczywiście stały pociągi – długie eszelony złożone z bydlęcych wagonów. Rosjanie tłumaczyli, że pasażerskich wagonów nie mają, więc niech Polacy wsiadają do tych wagonów, co stoją na torze. I żołnierze weszli do wagonów.
Pociągi bardzo szybko ruszyły. Dopiero wtedy dostrzeżono, że małe okienka są zakratowane! Ale nikt nie panikował, bo mogło się zdarzyć, że Rosjanie podstawili wagony takie, jakie mieli. Dopiero po jakimś czasie ludzie zorientowali się, że nie jadą na zachód, lecz na wschód! To było wstrząsające odkrycie. Wszyscy słyszeli o zbrodniach bolszewików na bohaterskich marynarzach floty pińskiej, we Lwowie i innych miejscowościach, gdzie ludność stawiała opór. Ale niewielu jeszcze dawało wiarę tym strasznym wiadomościom.
Ojciec jechał w jednym wagonie z częścią swoich podkomendnych, którym mógł zaufać. Miał przy sobie dużo pieniędzy, bowiem kasjer pułku, nie chcąc żeby kasa dostała się w sowieckie ręce, wypłacał żołnierzom i oficerom pensje za pół roku. Ojciec upewniwszy się, że wiozą ich do Rosji, postanowił napisać do Mamy i do mnie, pożegnalny list obawiając się, że już do domu nie powróci. Wydarł kilka kartek z notatnika i zaczął pisać wiecznym piórem, które udało mu się schować. Prosił Mamę, żeby wychowała mnie na dobrą Polkę i powiedziała mi, że ojciec zginął, broniąc swojej ojczyzny. To był piękny, wzruszający list. Niestety, nie zachował się do naszych czasów Później to wieczne pióro przehandlował za pół bochenka czarnego, lepiącego się chleba, którym podzielił się z żołnierzami. Napisał list, kartki złożył i zalepił je odrobiną chleba, bo koperty nie miał. Nie wiedział w jaki sposób przesłać tę wiadomość o sobie Mamie, będącej w Rzeszowie u jego rodziny.
Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Ojciec wyjrzał przez okienko i na peronie koło wagonu zobaczył młodego chłopca żydowskiego, sprzedającego machorkę. Ojciec zawołał go i okazało się, że chłopiec mówi po polsku. Ojciec powiedział mu, iż jest polskim żołnierzem i że wywożą go gdzieś w głąb Rosji, skąd prawdopodobnie nie wróci. W Rzeszowie ma rodzinę, żonę i miesięczną córeczkę – mnie! Poprosił tego chłopca, żeby postarał się wysłać list do Polski i dał chłopcu 300 złotych. To było dużo pieniędzy, które wtedy miały jeszcze swoją wartość.
Chłopiec wziął rzuconą mu przez okienko kartkę, ale pieniędzy nie przyjął. Powiedział, że Pan Bóg by go pokarał, jakby wziął pieniądze od polskiego żołnierza będącego w niewoli sowieckiej. Ojciec w głębi duszy nie wierzył, że wiadomość dotrze do rąk Mamy, ale cóż innego mógł zrobić? Pociąg ruszył, wioząc jeńców w głąb Rosji, aż pod Ural!
Tymczasem w Rzeszowie, rodzina oczekiwała na jakąś wiadomość o losie Ojca, lecz czas mijał, a Ojciec nie dawał znaku życia. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1939 roku. Święta rozpaczy, bo nikt nie wiedział, co się stało z Ojcem. Narzeczony najstarszej siostry Ojca, poległ we wrześniu, a mąż młodszej siostry, inżynier, został przez Rosjan aresztowany we Lwowie i wywieziony w głąb Rosji, skąd już nie wrócił. Miały to być to święta głodu i zimna, bo grudzień tego roku okazał się bardzo mroźny, a opału nie było. Biedna Mama rozchorowała się ze zmartwienia i straciła pokarm. Ja wyglądałam jak trupek i groziła mi anemia, nawet krzywica.
Pewnego dnia, przed samymi świętami, ktoś zapukał do drzwi domu. Nasza gosposia, która pomimo niedostatku dalej pracowała u Dziadków, poszła otworzyć, a po chwili wpadła do pokoju blada z wrażenia.
- Jakiś Żyd do młodszej pani! - oznajmiła ściszonym głosem.
Mama wyszła do przedpokoju i ujrzała starego człowieka, z długimi pejsami, drżącego z zimna. Zdumiona spytała czego sobie życzy. Żyd podał Mamie brudną, zatłuszczoną kartkę, w której tajemnica korespondencji została uszanowana, bo kartka nadal zalepiona była kawałkiem czarnego, stwardniałego chleba.
- To od jakiegoś żołnierza. - powiedział przybysz. - Ja dostałem ją od kogoś innego, a ten jeszcze od kogoś!
Mama poznała pismo Ojca i wybuchnęła płaczem, dziękując gorąco staremu człowiekowi. Chciała mu zapłacić, ale i ten Żyd odmówił przyjęcia pieniędzy. Napił się tylko gorącej herbaty z obierek jabłkowych i poszedł. Tak powróciła niewidzialna fala, oddając dobro za dobro.
Na tym nie koniec tej historii. Cała rodzina zebrała się w saloniku, żeby dowiedzieć się, co Ojciec pisze. Kiedy Mama przeczytała pierwsze słowa listu, zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli głośno płakać. Babcia była bliska zemdlenia zrozumiawszy, że jedyny syn żegna się z rodziną. Biedna Mama wpadła w prawdziwą rozpacz sądząc, że może już jest wdową, a ja sierotą. Nie miała pojęcia, iż między Niemcami, a Sowietami nastąpiło porozumienie i wymiana jeńców. Wszystkich żołnierzy polskich pochodzących z Pomorza, Śląska i Wielkopolski, Niemcy zabrali i wywieźli do Rzeszy. List ojca dotarł do domu w momencie, gdy Ojciec był już w obozie jenieckim w Norymberdze!
Nadszedł dzień wigilii. Mama owinęła mnie w kołderkę i brnąc w wysokim śniegu poszła do Bernardynów, ulubionego kościoła całej rodziny. W tej świątyni znajduje się figura cudownej Matki Boskiej Bernardyńskiej. Rano kościół był niemal pusty, tylko kilku zakonników krzątało się, budując szopkę. Mama podeszła pod sam ołtarz i uklękła na stopniach, płacząc, modląc się i błagając o jakiś znak od Ojca. Zdjęła z palca ślubną obrączkę, z grubego dukatowego złota i zawiesiła ją, jako wotum przy ołtarzu. Położyła mnie na stopniach ołtarza, polecając mnie opiece Matki Boskiej i prosząc, żebym doznała tego szczęścia i zobaczyła własnego Ojca. Długo się modliła i choć nic się nie wydarzyło, wyszła z kościoła jakby pocieszona. Miała takie wrażenie, że ktoś ją wysłuchał.
Wróciła do domu i oznajmiła Babci, że Ojciec żyje. Nie pojmuje skąd ta pewność, ale czuje, że on żyje. Nikt nie chciał jej wierzyć, bo z niewoli sowieckiej niewielu wracało. Jakież było zdumienie wszystkich domowników, gdy jeszcze tego dnia do drzwi zapukał listonosz i wręczył Mamie kopertę z niemieckimi pieczęciami. To Ojciec napisał list z oflagu. Wigilia była bardzo uboga, ale ogromnie radosna.
Ojciec wrócił do domu w lutym. W dniu, gdy właśnie ukończyłam pół roku. Oto moja wigilijna opowieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz