piątek, 23 stycznia 2015

Polityka polska, czyli ogólne kuku na muniu!


22.01.2015 r.
Już w czasie II wojny światowej, premier Anglii Winston Churchill, u którego emigracyjny rząd polski siedział na garnuszku, łamał ręce i narzekał, że Polacy na polityce się nie znają, popełniając błąd za błędem. Miał słuszność. Żaden Polak nigdy Metternichem, ani Talleyrandem nie został i nie zostanie! Już w 1939 roku popełniliśmy straszny w skutkach błąd polityczny. Mieliśmy do wyboru tylko dwie drogi; albo sojusz ze Związkiem Radzieckim, albo z Niemcami. Rząd polski wybrał trzecią drogę, której nie było – klęskę! Ten sam błąd popełniliśmy w 1944 r. dopuszczając do wybuchu Powstania Warszawskiego. Stalin patrzył z rozrzewnieniem, jak Niemcy wyrzynają nas na nasze własne życzenie i zacierał ręce. Oszczędziliśmy mu wiele pracy przy wywózce najlepszej polskiej inteligencji, która poległa w powstaniu. Bo nigdy jeszcze w naszej historii nie mieliśmy, nie mamy i mieć nie będziemy, tak wspaniałej patriotycznej młodzieży, jaka walczyła i ginęła bez sensu w powstaniu. Składało się na ten patriotyzm wiele przyczyn, o jakich teraz pisać nie będę, bo to temat na sierpniowe wieczory.
Przejdę do czasów obecnych, nie różniących się wiele od tych dawniejszych. Oto pan minister spraw zagranicznych Schetyna, oznajmił zdumionemu światu, że obóz koncentracyjny Auschwitz wyzwolili Ukraińcy z Frontu Ukraińskiego! Naturalnie, Rosja oburzyła się na to przekłamywanie historii, wytykając panu ministrowi, że za krótko chodził do szkoły. Przysłuchując się temu co mówił, z przykrością przyznają dyplomatom rosyjskim rację. Pan Schetyna nigdy chyba nie służył w wojsku i nie wie, że nazwy frontów związane były z kierunkiem natarcia. To rozumiem dobrze nawet ja, nie żaden minister, ani polityk, tylko skromna córka oficera. Tak więc Front Ukraiński, który posłużył panu ministrowi wysnuć fantastyczną teorię o wyzwoleniu Auschwitz przez Ukraińców, był wyłącznie nazwą kierunku natarcia, a nie narodowości żołnierzy, którzy w tej armii walczyli. Był także Frant Białoruski i inne podobne. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktokolwiek kwestionował oczywisty fakt wyzwolenia obozu przez żołnierzy radzieckich. Obojętnie, czy byli to Rosjanie, Kazachowie, Polacy, lub Ukraińcy tak bardzo ukochani przez pana ministra, to wszyscy oni byli żołnierzami Związku Radzieckiego. Toczka!
Żeby się poprawić, pan minister oznajmił, że w wojsku służyło wiele narodowości, nie tylko Rosjan. Zgoda. Jednak kiedy w naszej armii służy, powiedzmy, trzech czarnoskórych Afrykanów, to przez to samo armia nie przestaje być polska. Klituś bajtluś i całkowita kompromitacja naszej polityki zagranicznej. Zaraz potem popełniliśmy następny poważny błąd. Rozchodziło się o to, że nie zaprosiliśmy do Auschwitz prezydenta Rosji Putina. Pan minister i pan prezydent Komorowski, którego lubię, dopóki mówi mądrze, obaj minęli się z prawdą.
Osobiście i na własne oczy oglądałam audycję w TVP, gdzie głośno rozważano, czy zaprosić prezydenta Rosji, czy nie. Przypominano obecność Putina w Normandii, gdzie przybył na prośbę prezydenta Francji, i nie ukrywano, że nasze władze nie chcą go tutaj. W końcu jakiś mądrala orzekł ze śmiechem, że najlepiej będzie nie rozsyłać zaproszeń i koniec. Bo nie trudno było przewidzieć, że prezydent Rosji jest człowiekiem na tyle dobrze wychowanym, iż bez zaproszenia nie będzie się pchał tam, gdzie go nie kochają. Więc celowo nie wysyłano tych zaproszeń, chociaż wątpię czy nie zaproszono oficjalnie głów koronowanych, jakie mają tę uroczystość zaszczycić. Dyrektorowi z Muzeum Auschwitz polecono skłamać, że nikt żadnego zaproszenia nie dostał, bo takie było założenie. A to nieprawda! Pominięcie zaproszenia prezydenta Rosji było celowe i w bardzo złym guście. Dobry dyplomata wysłałby uprzejme zaproszenie wiedząc, że prezydent Putin go nie przyjmie. No ale Polacy dobrymi dyplomatami nigdy nie byli.
Polska od wielu miesięcy zachowuje się jak piesek york, który uparł się ugryźć w d....pę słonia. Taki jest mniej więcej stosunek wielkości Polski do Rosji. Gdybyśmy mieli odrobinę więcej rozumu, postąpilibyśmy jak Czechy, które już dawno zaprosiły Putina na obchody w Teresinie. Albo jak Węgry, sprzeciwiające się coraz to nowym sankcjom nakładanym na Rosję. I jedni i drudzy na tym zyskają, podczas gdy nasi przedsiębiorcy dalej liczyć będą miliardowe straty! Ale Czechy i Węgry mają mądrych polityków, dbałych o interesy swoich narodów, którym nie zależy na Ukrainie, oraz mają w „dużym poważaniu” nakazy Unii i NATO, prowadząc swoją politykę.
Polska polityka zagraniczna, opiera się na dawnych planach Marszałka Piłsudskiego, który z Ukrainy chciał zrobić państwo buforowe, oddzielające nas od Rosji. Ale Marszałek żył w latach trzydziestych, kiedy Rosja była państwem komunistycznym. Gdyby danym mu było dożyć lat czterdziestych ubiegłego wieku, i widzieć straszliwe zbrodnie popełnione na Polakach, na Wołyniu, Podolu, we Wschodniej Galicji, Lubelskim i Zamojskim, z pewnością zmieniłby swój plan, bo na dłuższą metę nie ma on sensu.
Po pierwsze, Ukraina jest większa od Polski!!! Jeżeli się wzmocni gospodarczo, a przede wszystkim militarnie, to natychmiast stanie się dla nas zagrożeniem. Tylko naiwny głupiec da wiarę w zapewnienia o ukraińskiej przyjaźni, kiedy to w sierpniu ub. r. prezydent Ukrainy Poroszenko oświadczył cynicznie, że cytuję: „Pod tą żółto-błękitną flagą maszerowali żołnierze UPA. To są kolory naszej wolności i niezawisłości.” Wystarczy? Niedawno na Ukrainie nakręcono film przedstawiający AK jako bandę zbirów i morderców. W radiu niemieckim kilkakrotnie słyszałam, że Lwów rządzony jest przez ukraińskich nacjonalistów, zwolenników Bandery! Ale my dalej ich kochamy, pchamy w nich pieniądze i pomoc wojskową, ponieważ nie jesteśmy niezależni, lecz wykonujemy polecenia Unii, NATO i panów zza oceanu. Pani premier Kopacz zadeklarowała już 100 milionów euro dla Ukrainy, oraz pomoc wojskową, podczas gdy nasz dług narodowy rośnie zatrważająco z każdą sekundą i może nadejść czas, kiedy nie będziemy już mieli własnego państwa, bo zostanie sprzedane za długi, albo dojdzie do sytuacji podobnej jak w Grecji.
Policzmy tylko ilu naszych emerytów i rencistów ma emerytury i renty, poniżej średniej krajowej i żyją na granicy ubóstwa. Ile dzieci potrzebuje drogich leków, które są dla nich niedostępne. Służba zdrowia jest śmiertelnie chora, a my razem z nią. Ludzie nie mają mieszkań i pracy, miliony młodzieży już wyjechało za granicę i tam zamierza pozostać, a pani premier hojną rączką rzuca miliony dla obcych, kiedy w kraju brakuje pieniędzy na wiele przedsięwzięć.
W tym momencie przechodzę do meritum sprawy i postaram się uzasadnić tytuł moich rozważań. Pan prezes Kaczyński ma dwie Dudy. Jedna Duda postanowiła robić za prezydenta, druga Duda robi za związki zawodowe, wywołując strajki i niepokoje społeczne, bo komuś się bardzo śpieszy do władzy. I tu jest właśnie coś, co mnie od lat zdumiewa, po prostu tego nie rozumiem, choć taka głupia to ja chyba nie jestem.
Kiedy w kraju dochodzi do strajków, powiedzmy służby zdrowia, górników, kolejarzy, czy innych grup społecznych, którym źle się dzieje, natychmiast maszerują pochody pod powiewającymi dumnie sztandarami z napisem ”Solidarność”. Związki zawodowe bronią praw robotników. Przepięknie! Ale ja nie żyję od wczoraj, lecz od wielu lat i doskonale pamiętam czasy, kiedy ta „Solidarność” powstawała. Z pewnością nie w Polsce, bo na to jesteśmy za mało chytrzy, ale gdzieś bardzo daleko, może w Rzymie, a może jeszcze dalej. Mniejsza z tym, Polacy jeszcze wierzą, że było inaczej, bo Lechu skakał przez płot i tak dalej.... niech im będzie.
Ale ja pamiętam czasy, kiedy nasze stocznie były jednymi z pierwszych na świecie. Zatrudniały dziesiątki tysięcy dobrze zarabiających ludzi. Budowały tysiące wielkich oceanicznych statków, pływających po wszystkich morzach i oceanach. Mieliśmy potężną flotę rybacką i tysiące wyszkolonych marynarzy. Rodziny marynarzy miały porządne mieszkania lub własne domy, luksusowe ciuchy, dolary w bankach i dobrą opiekę państwa. Potem przyszedł KOR i „Solidarność”, upominając się o prawa tak okrutnie gnębionych robotników stoczniowych. Powstały nowe, niezależne samorządne związki zawodowe.
A czego dokonały? Stocznie upadły, rybacy ledwo zipią, a nasi wspaniali chłopcy pływają na starych, wysłużonych trumnach, tonących za lada wiaterkiem. Niedawno zatonęło kilku polskich marynarzy razem ze swoim kapitanem, płynąc na greckim gruchocie, bo własnych statków już nie mamy!
Górnicy w PRL-u byli pieszczochami władzy ludowej. Kopalnie prosperowały, górnicy zarabiali, ich żony nosiły złotą biżuterię, futra, miały nowoczesne telewizory i dobre żarcie. Żyć nie umierać. Ale przyszła „Solidarność”oraz KOR, upomnieć się o prawa górników, żeby im się żyło lepiej i dostatniej. W czerwcu 1989 roku „Solidarność” wygrała wybory, skończył się „komunizm” a do Polski zawitał kapitalizm. I co mamy? Kopalnie jedna po drugiej plajtują i zostają sprzedane za grosze obcemu kapitałowi. Powstają gigantyczne koncerny, kompanie, spółki, pochłaniające rocznie setki miliardów złotych. Nie można porównać pensji prezesa takiej spółki, ze średnim zarobkiem górnika dołowego. Podobnie rozsprzedano wielki przemysł. I tak nasze huty mają dziś Hindusi, a w łódzkich fabrykach, zamiast tysięcy miejsc pracy, urządzono luksusowe apartamenty dla bogaczy. Reszta miasta jest w opłakanym stanie, biedna i brudna. Działacze „Solidarności” stali się ludźmi bardzo zamożnymi, zakładając przedsiębiorstwa i wchodząc do Sejmu, Senatu i rządu. Mieszkają w pałacach i pięknych willach, posiadają majątki ziemskie. Tymczasem robotnicy, których ta „Solidarność” nadal bohatersko broni, są w bezwzględny sposób wyzyskiwani, oszukiwani przez pracodawców, nie otrzymują wynagrodzeń i są na tak zwanych „śmieciowych umowach”, które nie gwarantują im ani praw pracowniczych, ani emerytury. Pozwalają ich wykorzystywać pod groźbą wyrzucenia na bruk. Bezdomni ludzie umierają na ulicy, bo nikt się o nich nie troszczy. Tymczasem pensja przewodniczącego związku broniącego praw skrzywdzonych robotników, porównywalna jest do zarobków prezesa koncernu.
Można jeszcze wymieniać tysiące spraw i problemów, jakie narastały w ciągu tych 25 lat rządów prawicy. Sprzedaż polskich banków doprowadziła do tego, że kasa państwa jest w obcej kieszeni. A wiadomo, kto ma kasę, ten ma władzę! Zniszczono polski handel, zastępując nasze sklepy potężnymi obcymi megasamami, nie płacącymi państwu podatków. Ich miliardowe zyski zasilają budżety innego narodu.
Więc ja się pytam, jak to możliwe, że krzywdzeni robotnicy, strajkują i maszerują dzisiaj pod sztandarami „Solidarności”, która doprowadziła do tego, co mamy? Może mi to ktoś wyjaśni, bo ja nie pojmuję tych ludzi. Czy doprawdy Polacy niczego już nie rozumieją i wszyscy mamy po równi kuku na muniu?
Ja sama byłam członkiem „Solidarności” i w stanie wojennym z dumą nosiłam odznakę. Ale nie tego myśmy chcieli, nie tego, co mamy. Anglicy mają takie powiedzenie: - „Rabbit is guilty, he counterfeited” - Królik jest winien, on zaczął!”
Warto się może zastanowić, kto jest winien i kto zaczął!

środa, 21 stycznia 2015


Ta noc Styczniowa.

W tę noc styczniową, wilgotne mgły otulały ziemie Królestwa Polskiego szarym całunem i wszędzie mżył deszcz. W nieprzeniknionych ciemnościach, przemykały grupki mężczyzn, podążając na miejsca zbiórek. Były to przeważnie cmentarze, podmiejskie laski, gdzie nie obawiano się obecności agentów policji i patroli kozackich. Najliczniej stawiła się młodzież: studenci, licealiści, młodzi czeladnicy, drobna szlachta i mieszczanie. Szli do powstania zbrodniarze, pragnąć ekspiacją zmazać swoje winy, a także późniejsi święci wyniesieni przez Kościół na ołtarze. Święty Albert Chmielowski ”Brat Albert”, święty Rafał Kalinowski, błogosławiony Honorat Koźmiński i inni. Niekiedy dołączali do niech chłopi, lecz nieliczni i nieufnie nastawieni do powstania. Rząd Narodowy liczył na spontaniczny zryw całego społeczeństwa. Tymczasem ogół narodu pozostał bierny i wyczekujący.  Niektórzy Polacy przekonani, iż Aleksander II jest prawowitym władcą, uważali wybuch walki zbrojnej za karygodny bunt. Zaledwie połowa spiskowców stawiła się na wyznaczone miejsca zgrupowania, zaś zaplanowane akcje zakończyły się niepowodzeniem. Żaden liczący się obiekt strategiczny nie wpadł w ręce powstańców, pomimo szaleńczych ataków, lecz straty w rannych, zabitych i wziętych do niewoli, już pierwszej nocy były znaczne. Wyłoniony z KCN-u Tymczasowy Rząd Narodowy, zaraz pierwszego dnia stracił kontakt z walczącymi oddziałami. Rozkazy trafiały do dowódców spóźnione, lub nie przychodziły wcale. Niektórzy naczelnicy partii powstańczych otrzymywali polecenia odwołania akcji, a nawet informację, że powstanie nie wybuchło. Była to planowa robota Białych, polegająca na celowym torpedowaniu w zarodku walki zbrojnej. Zdarzało się, że gromady drżących z zimna mężczyzn, na próżno oczekiwały, aż zjawi się dowódca i powiedzie ich do walki. Kiedy nikt się nie pojawił, niedoszli powstańcy, zawiedzeni i wściekli, wracali do domów przeklinając konspiracyjne władze.
Uzbrojenie oddziałów było bardzo słabe. Niektórzy mieli stare flinty, albo przedpotopowe pistolety. Bywało, że za całą broń musiał wystarczyć kij. Lecz ludzie szli do powstania z czystej miłości ojczyzny, pełni gorącej wiary w zwycięstwo i entuzjazmu dla Sprawy. Walkę o wyzwolenie ojczyzny, uważano za punkt honoru. Członkowie Rządu, obawiając się blokady stolicy, oczekiwali w Kutnie, aż pułkownik Padlewski zajmie Płock, aby tam się ujawnić.
W Warszawie pozostał jedynie Stefan Bobrowski, pełniący obowiązki naczelnika miasta i przewodniczącego Komisji Wykonawczej. Ten młodziutki dwudziestotrzyletni mężczyzna, chory na jaskrę i niemal ślepy, stał się rzeczywistym przywódcą powstania, dźwigając z niezłomną wolą straszliwy ciężar odpowiedzialności za losy kraju. Pod tym ogromnym brzemieniem ugiąłby się nawet doświadczony generał.
Dla Rosjan, wybuch powstania okazał się kompletnym zaskoczeniem. Nie posądzali Polaków o taką determinację, złudzeni biernym zachowaniem się władz podziemnych, podczas branki. Dopiero następnego dnia, książę namiestnik ogłosił stan wojenny na terenie całego kraju. Dowódcą armii rosyjskiej został generał Edward Ramsay, Szwed z pochodzenia w służbie cara. Na jego rozkaz, generałowie ściągnęli z miast i miasteczek placówki wojskowe, tworząc z nich potężne kolumny, złożone z piechoty, kawalerii i artylerii, wspomagane przez sotnie kozackie. Kolumny poruszały się we wszystkich kierunkach, zwalczając partie powstańcze. W tym czasie armia rosyjska liczyła około 100 tysięcy żołnierzy. Dowódcy otrzymali rozkaz zmiażdżenia powstania, zanim ogarnie ono cały kraj. Z imperium nieustannie nadchodziły posiłki i broń. Sił powstańczych nikt nie liczył. Można jedynie przypuszczać, że w najlepszym okresie było nie więcej, niż 30 tysięcy żołnierzy.
Już początek walki był dla Polaków niepomyślny. Atak na Płock okazał się nieudany, a pułkownik Padlewski nie przybył do swego oddziału. Źle uzbrojona partia, nieudolnie dowodzona, rozbiegła się w panice, rozgromiona przez nieprzyjaciela. W kieleckim, naczelnik Kurowski bez żadnego powodu, rozpuścił swoją partię odwołując akcję. Na terenie Gór Świętokrzyskich, z zaplanowanych ataków na osiem miejscowości, tylko pułkownik Langiewicz uderzył na Szydłowiec, bracia Dawidowicze na Bodzentyn, a Narcyz Figietty na Jedlnię. Jedynie ten ostatni atak był udany. Powstańcy zdobywszy na nieprzyjacielu broń i amunicję, wycofali się z miasteczka sprawnie i prawie bez strat własnych.
Sukcesem zakończył się również atak młodzieży warszawskiej na kompanię pułku muromskiego w lasach Kampinosu. Polacy dowodzeni przez Aleksandra Rogalińskiego, porąbali Rosjan kosami, zabijając pułkownika Kozlanina. W podlaskim i w łomżyńskim, do walki wyruszyły wszystkie zgrupowania. Duże partie toczyły tam zacięte boje i utrzymały się, odcinając Warszawę od Petersburga, przechwytując rosyjskich kurierów i rozkręcając szyny kolejowe. Nikt nie przypuszczał, że te słabo uzbrojone oddziały powstańcze, walczyć będą przeszło rok, kompromitując sławę niezwyciężonej armii rosyjskiej.










































































































































































































































wtorek, 13 stycznia 2015

B R A N K A




Tymczasem 14 stycznia na Zamku w Warszawie, w największej tajemnicy, przygotowywano narodowi śmiertelny cios – brankę! Nad stolicą Królestwa Polskiego zapadła ponura noc styczniowa i miasto wolno układało się do snu. W oknach kamienic, dworków i pałaców kolejno gasły światła, ulice opustoszały. Tylko patrole kozackie regularnie przemierzały ulice, a kopyta ich małych, kudłatych koni ślizgały się po kostce drewnianego bruku. Stalowe podkowy zgrzytały po kamiennych chodnikach. Czasami spóźniony przechodzień śpieszył do domu, przyświecając sobie płonącą latarką, bez której nie wolno się było poruszać po zapadnięciu zmroku. Z czarnego nieba zaczął padać drobny śnieg, pokrywając dachy i ulice szybko topniejącą warstwą bieli. Kończył się dzień 14 stycznia 1863 roku.
Jakby na przekór usypiającemu miastu, Zamek królewski czuwał, tętnił życiem, gorzał światłami. Na dziedziniec zajeżdżały galopem karety eskortowane przez oddziały wojska i żandarmerii konnej. Wysiadali z nich generałowie i cywilni dygnitarze państwa. Przed Zamkiem rozlegały się ostre komendy dowódców wart, gdy nadjeżdżał nowy, szczelnie zamknięty powóz. Haftowane złotem mundury dostojników wojskowych, ocierały się o służbowe uniformy cywilnych dygnitarzy. W wielkiej sali audiencjonalnej Zamku, świeciły się wszystkie kryształowe żyrandole, a ich światło odbijało się w ogromnych taflach luster, podkreślając przepych wnętrza. Marmury, złocone meble, wielkie malowidła ścienne i wspaniałe arrasy. W bocznych gabinetach i antyszambrach1, kłębił się tłum najwyższych dostojników Królestwa. Przybył margrabia Wielopolski wraz ze swoim synem, prezydentem Warszawy. Przyjechali dowódcy pułków, policji i żandarmerii. Obecny był sam wielki książę namiestnik Konstanty i jego małżonka wielka księżna Aleksandra. Była blada, zdenerwowana i nie odstępowała męża na krok, trzymając się go kurczowo. Jasne oczy wielkiego księcia rzucały niepewne spojrzenia, mimo iż starał się zachować spokój. Około północy, na jego rozkaz nadano do Petersburga zaszyfrowaną depeszę, w której Konstanty zawiadamiał cesarskiego brata: "Dziś wieczór zostanie przeprowadzony pobór rekruta w Warszawie."
Na miasto, uprzednio podzielone na dwanaście cyrkułów, wyszły patrole, składające się z dwóch policjantów i trzech żołnierzy uzbrojonych w karabiny, lecz bez amunicji! Tak rozkazał namiestnik. Policjanci walili do bram domów, a kiedy stróż otwierał drzwi, wpadali do sieni jak burza. Ciężkie żołnierskie buciory dudniły po schodach, patrole wdzierały się do mieszkań i zanim zaspani i zaskoczeni ludzie zdołali się ubrać, policjanci wyciągali siłą mężczyzn z domów. W całym mieście rozległy się przeraźliwe krzyki, kobiety w obronie synów, braci i mężów, rzucały się z pazurami na napastników. Każdego schwytanego mężczyznę prowadzono do cyrkułu, nie żałując im po drodze razów. Stamtąd, uzbrojeni w broń palną konwojenci, wiedli ich do Cytadeli.
Na Zamku, książę namiestnik i jego świta, oczekiwali z napięciem i strachem, że lada moment rozlegną się salwy karabinowe, wybuchy bomb i w stolicy lud porwie się, w obronie swoich dzieci. W miarę upływu czasu napięcie wzrastało. Co chwilę do sali wpadali kurierzy, przynosząc raporty o sytuacji w mieście. Ale w Warszawie panował spokój, zakłócany jedynie tupotem żołnierskich butów i krzykami bezbronnych ludzi, siłą wyprowadzanych z ciepłych mieszkań na ulicę. Poza tym, nic więcej się nie działo.
Na Zamku zapanowała szalona radość. Władze carskie nabrały przeświadczenia, że społeczeństwo polskie absolutnie nie jest zdolne do oporu. Wielki książę uniesiony entuzjazmem, nadał do cara następną depeszę:”Sukces przeszedł oczekiwania. Teraz możemy krzyknąć z głębi wdzięcznego serca - Wielik russkij Bog!”
Tej nocy udało się złowić przeszło trzy tysiące mężczyzn i nie był to bynajmniej koniec branki, bo na terenie całego kraju pobór miał się dopiero rozpocząć. Warszawa była całkowicie zaskoczona i otępiała z rozpaczy. W obronie porywanych mężczyzn nie padł ani jeden strzał!
Rano na ulicę wyległy tłumy bezradnych mieszkańców, ciągnąc pod stoki Cytadeli. Gromady łkających kobiet, usiłowały bezskutecznie dotrzeć do swoich ukochanych. Brutalnie odpędzane kolbami, bite, uparcie wracały, głośno wołając uprowadzonych. Gazety rządowe podkreślały szczególnie humanitarne metody przeprowadzenia branki. Tymczasem rodziny z przerażeniem obserwowały bestialskie okrucieństwo, z jakim wywlekano półnagich chłopców z mieszkań. W ciągu kilku następnych dni, przeprowadzano w mieście istne polowania i łapanki, zatrzymując mężczyzn na ulicach, na moście wiślanym, wyciągając ich z dorożek, z restauracji i kawiarń. Rodziny ukrywały krewnych, nie zważając na grożące surowe kary. Ale policja miała dokładne informacje i zaglądała do każdej skrytki, rewidując strychy, piwnice, komórki, rozwalając kolbami zamknięte drzwi mieszkań. Rozpoczęły się ucieczki i pogonie za uciekinierami. Krzyki i strzały rozlegały się na ulicach i po domach. Margrabia Wielopolski tryumfował, zbierając zasłużone pochwały, jakich nie szczędził mu wielki książę Konstanty.
Biali doszli do wniosku, że Komitet Centralny skompromitował się ostatecznie w oczach społeczeństwa. Jednak nikt nie podejrzewał, że branka nastąpi tak prędko, w niesprzyjającej porze roku. Pogróżki margrabiego, traktowane były przez członków rządu podziemnego, jako strachy na Lachy i polityczny blef. Nagły cios kompletnie Czerwonych ogłuszył. Natychmiast zwołano posiedzenie, jak zwykle na plebanii, przy parafii świętego Aleksandra, w mieszkaniu księdza Mikoszewskiego. W małym pokoiku, przy stole z rozłożoną na nim talią kart, usiedli zdruzgotani klęską ministrowie podziemnego rządu, spoglądając na siebie z desperacją. Rozpalony piec pozwalał w razie zaskoczenia zniszczyć ważne dokumenty.
Nastrój był rozpaczliwy. Złamany nieszczęściem pułkownik Zygmunt Padlewski, usiłował bronić się przed stawianymi mu zarzutami i tłumaczył, że nikt nie mógł przewidzieć tego, co się wydarzyło. Los okazał się dla niego niełaskawy, zaś styczeń był dla spiskowców miesiącem feralnym. Niemal jednocześnie z przeprowadzeniem branki, upadł zuchwały plan zdobycia twierdzy Modlin. Podejrzliwi Rosjanie przewidując atak, usunęli z twierdzy niepewną załogę, obsadzając Modlin żołnierzami przybyłymi z głębi imperium. Nazajutrz po brance, do idącego ulicą Agatona Gillera, podszedł członek Dyrekcji Białych. Był wyraźnie przygnębiony i smutny.
- A jednak szkoda, że chociaż kropla krwi nie popłynęła w dniu branki! - powiedział. - Ta kropla uratowałaby honor Rządu!
Giller oblał się szkarłatnym rumieńcem ze wstydu i upokorzenia.
Doły organizacji burzyły się, a młodzi spiskowcy przeklinali władze podziemne za nie dotrzymanie obietnic, i pozostawienie ludzi własnemu losowi. Nie przyjmowano żadnych wyjaśnień, wprost oskarżając Rząd o zdradę. W KCN-ie obawiano się, że wzburzeni spiskowcy sami rozprawią się krwawo z władzami za pomocą sztyletów. W tej sytuacji, dalsza zwłoka mogła mieć dla konspiracji nieobliczalne konsekwencje, ujawniając misterną siatkę spisku. Lecz członkowie Rządu wahali się i dopiero 18 stycznia, po wielu dramatycznych i burzliwych dyskusjach oraz zajadłych kłótniach, Komitet Centralny Narodowy postanowił:
"Aby uchronić przed branką młodzież prowincji, gdzie jeszcze poboru nie przeprowadzono, lecz wyznaczono termin na dzień 25 stycznia, powstanie zbrojne wybuchnie w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku."
1 Antyszambry - tu: wielkie przedpokoje w pałacach i zamkach.