sobota, 31 grudnia 2016

ŻYCZENIA NOWOROCZNE.

31 grudnia 2016 roku.

Wszystkim moim kochanym Czytelnikom, pragnę z okazji zbliżającego się Nowego Roku 2017, życzyć samych pogodnych i radosnych dni, zdrowia i tego, żeby zechcieli zaglądać do mego blogu. Postaram się, aby było ciekawie.





wtorek, 13 grudnia 2016

JAK TO BYŁO W STANIE WOJENNYM.

13 grudnia 2016 r.
Miałam paskudnego pecha. Właśnie 13 grudnia leżałam w łóżku, powalona szczególnie silnym i okropnie bolesnym atakiem rwy kulszowej, czyli lumbago. Byłam dosłownie sparaliżowana i nie mogłam się samodzielnie poruszać, korzystając jedynie z pomocy Ojca, któremu zwaliło się na głowę całe gospodarstwo, wraz ze mną. To była chyba niedziela, bo długo spałam, po przecierpianej nocy. Ojciec w drugim pokoju włączył telewizor, gdyż zamierzał wysłuchać wiadomości. Po chwili wszedł do mojej sypialni z bardzo poważnym wyrazem twarzy.
- Wiesz, dziecko, - powiedział siadając ciężko na fotelu. - dzieje się coś złego. Właśnie generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny!
Zgłupiałam, bo nie miałam pojęcia o co chodzi.
 
13 grudnia 1981 rok. Generał Jaruzelski ogłasza stan wojenny na terenie Polski.

- Jak to, - wyjąkałam przerażona - mamy wojnę?
- Nie wojnę, lecz stan wojenny. To nie to samo. Chodzi o ograniczenie swobód obywatelskich, zebrań, manifestacji i tak dalej. Większość urzędów i zakładów pracy, a także szpitale, są już pod kontrolą wojska, zmilitaryzowane. Solidarność zawieszona.
Ojciec przez dłuższy czas tłumaczył mi, co nas czeka i co wolno, a czego nie wolno. Wychodziło na to, że niczego nam nie wolno! Byłam bardzo chora, ale wiadomości było tak niepokojące, że przy pomocy Ojca zwlekłam się z łóżka i pokuśtykałam do drugiego pokoju, gdzie był telewizor. Do końca życia nie zapomnę twarzy generała i otaczającej go scenografii polowego studia. Prezenterzy telewizyjni ubrani w mundury, wyglądali przygnębiająco i ponuro. Pamiętam, że miał być tego dnia jakiś przyjemny film, ale de facto programu nie było, jedynie co jakiś czas emitowano ogłoszenie o stanie wojennym. Dopiero wieczorem nadano polski film wojenny: „Czerwona jarzębina” i koniec programu!
Ulotka w stanie wojennym.
Byliśmy przerażeni, choć można było już oczekiwać reakcji ze strony rządu. W kraju źle się działo. Niemal każdy zakład strajkował, domagając się podwyżek płac i  jakichś nowych przywilejów.  Jadac ulicami polskich miast widziało się zatknięte biało-czerwone chorągwie na znak strajku. Były dosłownie wszędzie. Denerwowaliśmy się mówiąc, że niedługo powieszą chorągwie nawet na wychodkach! Sytuacja zaczęła wyglądać dramatycznie, bo mieliśmy wrażenie, że władze Solidarności straciły kontrolę nad sytuacją i Polska stoi na brzegu przepaści. Wiedzieliśmy od naszych członków z Jeleniej Góry, że na granicy czeskiej i niemieckiej już grupują się wojska. 
Sklepy świeciły pustymi półkami, a gigantyczne kolejki za wszystkim, wygladały jak w okresie okupacji niemieckiej. Zakłady nie pracowały, towaru nie było.
 Ja należałam do Solidarności i Ojciec obawiał się, żeby nie stało mi się coś złego. Na szczęście byłam zbyt małą płotką, aby władze mną się interesowały. Przez pierwsze dni telefony nie działały. 
Poczta i telekomunikacja były pod nadzorem wojska. Potem można było telefonować, lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że aparat jest na podsłuchu, bo często samoczynnie się wyłączał. 
Stan mego zdrowia bardzo się pogorszył i wezwany lekarz wystawił mi skierowanie do szpitala. Nie mogłam się sama ubrać, nie mówiąc już o chodzeniu. Żeby dostać karetkę pogotowia, która odwiozłaby mnie do szpitala na Tysiąclecia, Ojciec musiał dzwonić do Komitetu PZPR i prosić o zezwolenie na sanitarkę, bo wszystkie środki transportu, także sanitarnego, były już zmilitaryzowane.

Karetka przyjechała po zmroku. Przy pomocy Ojca ubrałam się i spakowałam. Czułam się okropnie, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, bo wydawało mi się, że zanim wrócę do domu, wybuchnie wojna i więcej Ojca nie zobaczę. Żegnałam się z Nim, kryjąc łzy rozpaczy i przeklinając moją chorobę. Dwaj sanitariusze znieśli mnie po schodach i wsadzili do sanitarki. Ruszyliśmy przez zasypane śniegiem i ścięte mrozem ulice. Tego roku zima była prawdziwie ostra. Co jakiś czas mijaliśmy na rogach ulic palące się koksowniki, przy których ogrzewali się 
żołnierze uzbrojeni, jak przed bitwą. 
 Ten widok nie przyniósł mi pociechy i już całkowicie załamana znalazłam się pod szpitalem. Wniesiono mnie do poczekalni, gdzie musiałam niemal godzinę czekać na lekarza. Zdziwiła mnie cisza panująca w szpitalu. Nie słychać było głosów personelu i chorych, korytarze były puste. Doktor był znajomy, bo leczył mnie na korzonki. Przeczytawszy skierowanie, potrząsnął głową.
- Nie mogę pani przyjąć. - powiedział ściszonym głosem. - Jesteśmy zmilitaryzowani i jeszcze dziś wypisałem do domu wszystkich lżej chorych. Zostali tylko ci w najcięższym stanie. Przepiszę pani zastrzyki, dobre tabletki, dam zlecenie na zabiegi iniekcyjne w domu, ale do szpitala nie przyjmę. - pochylił mi się do ucha i szepnął: - Niech pani wraca do domu, bo każdej chwili może dojść do wybuchu zbrojnego, a wtedy musimy mieć miejsca dla rannych! 
Z jednej strony byłam wstrząśnięta tymi wiadomościami, ale z drugiej strony miałam ochotę doktora uściskać. Wracałam do domu! Sanitariusze wnieśli mnie  ponownie do karetki i ruszyliśmy przez ponure miasto pełnym gazem. Ojciec nie wierzył własnym oczom, kiedy zadzwoniłam do drzwi. Widziałam, że o mało nie płakał z radości. Ja także nie posiadałam się ze szczęścia, że nie muszę w tym niebezpiecznym czasie przebywać w szpitalu, z dala od domu.
Grudzień 1981 r. Kopalnia "Wujek".
 Służba zdrowia pracowała normalnie, codziennie przychodziła pielęgniarka i dawała mi zastrzyki. Siostrzyczka była dopiero po szkole i pierwszego dnia wpakowała mi igłę niemal prosto w nerw kulszowy. Myślałam, że skonam! Jestem wytrzymała na ból, ale wtedy o mało głośno nie zawyłam. Pielęgniarka była taka zmieszana, że zrobiło mi się jej żal i udałam, że wszystko jest OK. 
Z radia Wolna Europa, płynęły coraz bardziej niepokojace wiadomości. Już w lecie wiedzieliśmy, że przy granicy polsko-niemieckiej i czeskiej, zbierają się wojska. Każdej chwili spodziewaliśmy się, że zacznie się coś dziać. A Rosjan nie trzeba było wzywać, siedzieli w Legnicy!
Z Wolnej Europy dowiedzieliśmy się o aresztowaniach przywódców Solidarności, z Lechem Wałęsą na czele. Mówiono o kopalni "Wujek". Doszło tam do rozlewu krwi. Byliśmy przekonani, że był to zamach na swobody obywatelskie i przeklinaliśmy WRON-ę, (o ile dobrze pamiętam: Wojskową Radę Ocalenia Narodowego) a także słuchając rozgłośni Wolna Europa, potępialiśmy wtedy tych, którzy opowiadali się za wprowadzeniem stanu wojennego. Kościół przyjął postawę wyczekującą, a poźniejszy prymas Polski kardynał Józef Glemp, wzywał do zachowania spokoju.
Prymas Polski, kardynał Józef Glemp.
Święta Bożego Narodzenia były tego roku bardzo ubogie, bo w sklepach brakowało nawet podstawowych towarów. Ludzie byli ogromnie przygnębieni. Prezydent USA Reagan,"solidaryzując" się z polska opozycją, zastosował wobec Polski sankcje, które uderzyły oczywiście nie w rząd, lecz w prostych obywateli. Między innymi w właścicieli ferm kurzych! O kurczaku można było sobie tylko pomarzyć. 
W akcie "solidarności" z Polską, prezydent Reagan  nałożył na Polskę sankcje.
Polska podzieliła się na tych, którzy byli członkami Solidarności i tych, którzy Solidarności nie popierali. Czasami w rodzinie wybuchały zażarte kłótnie o to, kto ma rację w tym konflikcie.
Od tego czasu minęło 35 lat. Wygasły emocje, a ówcześni przywódcy nowego, demokratycznego związku zawodowego, który budził tyle nadziei na lepsze jutro, okazali się zupełnie inni, niż wtedy przypuszczaliśmy, mając ich za bohaterów i męczenników za ideę. Niestety, nie byli bohaterami, a wielu z nich okazało się zwykłymi karierowiczami, sięgającymi po władzę. 

Z perspektywy upływu przeszło trzech dekad, zastanawiałam się często, czy generał Jaruzelski słusznie wprowadził stan wojenny? Wtedy, jako członkini Solidarności uważałam, że nie. Ale obecnie, obserwując zmiany jakie zaszły w polityce i w politykach, wywodzących się przecież właśnie z Solidarności, już wcale nie jestem tego taka pewna.
Bo nie czarujmy się, pod koniec października i na początku grudnia 1981 roku, w kraju zapanował taki chaos, że ani rząd, ani same NSZZ Solidarność, nie były już w stanie tego opanować. Niemal każdy zakład pracy uważał za punkt honoru, żeby zastrajkować.  Wiszące  na płotach biało-czerwone chorągwie tak nam wówczas spowszedniały, że dziś już mało kto wywiesza polski sztandar w święta narodowe. 
Nocami ulice były puste, a światła pogaszone.

Nie było towaru? A skąd miał znaleźć się w sklepach, kiedy nie było produkcji? Rolnicy należący do Rolniczej Solidarności, także   przestali zasilać rynek w produkty. Mało było mleka, przetworów mlecznych, masła i jaj. O mięsie nawet nie wspominam, gdyż był to artykuł deficytowy, a nawet strategiczny. Braki w zaopatrzeniu, spowodowały nagły wzrost spekulacji. Sama widziałam ludzi, jeszcze przed wprowadzeniem kartek, kupujących po kilka worków mąki, kilogramy cukru, dziesiątki konserw i innych towarów spożywczych. Na własny użytek? Nie, na sprzedaż po paskarskich cenach! 
Zaczęto wieczorami wyłączać prąd, siedzieliśmy przy świecach.

Nie było czym handlować, bo zakłady produkcyjne stały. Nie było sprzedaży, więc nie rósł dochód narodowy i groziła nam kompletna zapaść. Sytuacja polityczna była napięta do maksimum. Ówcześni sojusznicy patrzyli na nas zezem, obawiając się, że Polacy znowu staną się przyczyną wybuchu trzeciej wojny światowej. A w takim przypadku, Ameryka nie obrzuciłaby nas batonikami Milkyway, ale uraczyła bombą atomową, znając nasze tajemnice wojskowe, sprzedane USA, przez pewnego zapobiegliwego oficera LWP, którego teraz kreuje się na bohatera narodowego, czyli Ryszarda Kuklińskiego.
Pomnik Kuklińskiego obrzucony ekskrementami.
 Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z rozpaczliwej sytuacji, ale dziś uważam, że powinniśmy wówczas modlić się za tych, którzy opanowali ten straszliwy chaos. Ktoś powie, a ofiary stanu wojennego? Zabijano ludzi! To prawda, było to niestety częścią naszej tragedii narodowej, a także być może, nie zrozumienia intencji tych, którzy próbowali nie dopuścić do wybuchu zbrojnego, zakończonego straszliwą  hekatombą milionów Polaków. Nasza historia zawsze zroszona jest krwią niewinnych ludzi, lecz dziś możemy być dumni z faktu, iż udało się nam po raz pierwszy w historii, bezkrwawo zakończyć dramatyczny konflikt i nie dopuścić do wybuchu bratobójczej wojny domowej, lub nowego kataklizmu dziejowego. W tym wypadku, słowa uznania należą się także i tym, którzy władzę niemal bezkrwawo oddali.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

ŻEGNAJCIE WĘGRY!


12 grudnia 2916 r.
Hala targowa w Budapeszcie
Nasi wycieczkowicze wracają z Budapesztu po ósmej, bardzo zadowoleni z zakupów.
- Żałuj, że nie byłaś! - mówi Marysia.
- Żałuj, że pojechałaś! - odpowiadam i korzystając, że jesteśmy chwilę same, opowiadam jej o panu Svenie. Koleżanka patrzy na mnie z osłupieniem i znacząco puka się palcem w czoło.
- Ty idiotko, czemu nie dałaś mu adresu? - pyta, posyłając mi wymowne spojrzenie. - Tylko nie zawal sprawy i napisz do niego.
- Jasne, napiszę. - obiecuję, pokazując jego wizytówkę.
Marysia kiwa z uznaniem głową i uśmiechając się łobuzersko mruczy:
- Wiedziałam, że coś z tego będzie!....Facet ma klasę, to widać.
Pomyślałam sobie poniewczasie, że tym razem mogłam zrezygnować z moich zasad i dać Svenowi adres.Trudno, jak przyjadę do domu, to z pewnością napiszę do niego.
Nie idziemy po kolacji spać, bo będzie pożegnalna zabawa. Na kolację podają nam sałatkę jarzynową, (porcyjki jak dla przedszkolaka), kieliszek wina i jedno ciasteczko. Bryndza! Dla formy skubię ciasteczko. Tak się najadłam w Budapeszcie, że nie mam ochoty na to marne jedzonko.
Pytam Marysię, co jedli na obiad?
- Ryż! - syczy, krzywiąc się z wyrazem obrzydzenia.- Nie zdziw się, jak zacznę mówić po chińsku.
Z gniewem stwierdzamy, że ktoś robi na nas złoty interes. Po kolacji zachodzimy do coctail - baru, gdzie jest dansing. Półmrok, dyskretna muzyka i kolorowe punktowce prowadzące pary na parkiecie. Na sali wielu gości, przeważnie Niemcy z RFN i Anglicy.
Nocne życie.
 Polacy nie potrafią się bawić bez alkoholu.
U Niemców, czy       Brytyjczyków, na stoliku kieliszek wina lub butelka wody mineralnej.
U naszych panów, baterie butelek z wódką, winem, lub koniakiem, na kuraż! Ktoś intonuje przepitym basem: - Góralu, czy ci nie żal......- zagłuszając     orkiestrę.
Oj, żal mi tej ślicznej nocy sierpniowej przepitej w dusznej sali. Tańczę dwa razy z panem z naszej wycieczki. Szeptem zwierza się mi, że kupił piękną biżuterię i koniecznie chce mi ją pokazać w swoim pokoju. "Człowieku - myślę zniesmaczona - daj ty mi święty spokój. Ja tu myślę o powrocie domu i radości Ojca, a ten głupek wyjeżdża mi z propozycją seksualną. Żona powinna wybić mu z głowy amory, za pomocą tłuczka do mięsa, lub wałka do ciasta."
Kpinami zbywam nalegania zalanego adonisa i odsuwam się od niego na przyzwoitą odległość, bo facet lubi tango - przytulango, a ja nie! Gość jest już po kilku głębszych kieliszkach i wypłakuje mi się w dekolt na małżonkę, która go wcale nie rozumie. Powoli zaczyna mnie to wkurzać, i w końcu mówię zniecierpliwiona:
- Niech pan nie narzeka. Każda kobieta jest przekonana, że ma męża idiotę, dziecko geniusza i nie ma się w co ubrać! Ja nie odbiegam tej od normy, więc proszę nie mieć złudzeń co do mnie. Dobranoc!
Opuszczam salę i wychodzę na balkon, żeby popatrzeć na Dunaj nocą. Ogromna rzeka mieni się tysiącem różnokolorowych świateł. Nad głową mam granatowe niebo pełne jasnych gwiazd. Noc jest bardzo ciepła, przeniknięta zapachem róż, wielce romantyczna. Chętnie poszłabym jeszcze na spacer, lecz nie mam z kim.
Dunaj przy świetle księżyca.
 Robi się późno i czas udać się w objęcia Morfeusza. Koleżanki są już w pokoju, więc kąpiemy się kolejno i wskakujemy do łóżek. Marysia momentalnie zasypia, a my z panią Marylką, opowiadamy sobie zabawne historyjki, chrupiąc orzeszki w czekoladzie. Cieszymy się, że jednak przywieziemy coś do domu.
Węgry żegnają nas śliczną letnią pogodą. Zapowiada się upał, więc wkładam lekką bluzeczkę i spódniczkę, a spodnie i kurtkę chowam do torby. Pakujemy się z pośpiechem, bo wyjeżdżamy wcześnie, żeby jeszcze w nocy dotrzeć do Polski. Na śniadanie dają nam kanapki z jajkiem i salami, twarde jak podeszew. Przez to cholerne salami cały dzień miałam kłopoty z żołądkiem. 

 Przed wejściem do hotelu robimy pożegnalne zdjęcie i wsiadamy do autokaru. Oglądam się jeszcze na niknący za drzewami hotel, przeżyłam tu kilka przyjemnych chwil. 
Żegnaj Visegrad.
Ginie nam z oczu góra zamkowa i śliczny Visegräd, mijamy Esztergom i z wielką szybkością pędzimy po gładkiej szosie, trzymając się brzegu Dunaju. W jakimś miasteczku kupujemy na drogę winogrona i pomidory, wypalając przy okazji papierosa. Wstrętny nałóg!... Powoli znikają wzgórza, bo jesteśmy już na Nizinie Węgierskiej i zbliżamy się do granicy. Dunaj niknie nam z oczu. Piękny szary Dunaj. Zobaczymy go jeszcze w Bratysławie
Kierowca włącza radio i łapie Warszawę. W dzienniku podają wiadomości o jakichś zajściach w województwie jeleniogórskim. Chyba znowu w "Gencjanie".
Kupujemy owoce.
 Wiadomości są raczej pesymistyczne, wszędzie strajki, manifestacje, widocznie sytuacja w Polsce jeszcze się zaostrzyła. Jezu, żeby tylko nie zamknęli granicy! Strach pomyśleć, co by się z nami tu działo. Rozmyślam o zamieszkach w kraju i przychodzą mi na myśl krytyczne uwagi Węgrów pod naszym adresem Nasz przewodnik węgierski zauważył nie bez słuszności, że nie powinniśmy skarżyć się na puste sklepy. Ostateczne żaden rząd nie zrobi cudu, i nie napełni półek sklepowych towarem, kiedy fabryki stoją. Trudno się z nim nie zgodzić.
 O piętnastej zatrzymujemy się w Brnie. Mamy czeki na 90 koron i biegamy z nimi po całym mieście, szukając kantoru wymiany walut. Orbisowska organizacja znowu spłatała nam figla! Obiad spożywamy w małej i kiepskiej restauracyjce. Jakaś cienka zupka i knedliki z piwem. Wspominam Budapeszt. Ech, łza się w oku kreci! ... Za uzyskane korony, kupuję Ojcu tytoń do fajki, a sobie świetny puder Dermacol.
Brno, stolica Moraw. Drugie co do wielkości miasto w Czechach.
Mieliśmy się zebrać przy autokarze o 16-tej, ale towarzystwo porozchodziło się po mieście i trzeba na nich czekać. Wspominając moje pięć, czy dziesięć minut spóźnienia w ABC w Esztergom, mam satysfakcję, bo nasi wycieczkowicze każą na siebie czekać ponad dwie godziny. Pilotka wygląda jak chmura gradowa, z której zaraz strzeli piorun. Od wyjazdu z hotelu ma bardzo zły humor i prawie wcale z nami nie gada. Niestety, nie udało się jej z naszym przewodnikiem węgierskim. Romans się skończył, zanim się na dobre zaczął.
Węgier nie pokazał się już wcale na pożegnalnym wieczorze, chociaż wiemy, że był zaproszony. Widocznie wolał chłopak nie ryzykować. Pani pilotka tęsknie za nim wyglądała, a kiedy nie przyszedł, była wściekła i na wszystkich warczała. Zdaniem naszych wycieczkowiczów, brak jej zdolności do tej pracy. Moim skromnym zdaniem, powinna się zatrudnić, jako przodująca dojarka z najbliższym PGR-ze i wyżywać się na krowach! Kierowca klnie jak szewc, bo chce w nocy przekroczyć granicę i dojechać do Wrocławia, tymczasem naszych milusińskich nie ma. Zapadli się jak kamień w wodę. Na domiar złego śliczna pogoda nagle się psuje i z pochmurnego nieba zaczyna kropić deszcz.
Wraz z pierwszymi kroplami spływają do autokaru spóźnialscy, obładowani tobołkami i paczkami. Pilotka wita ich histerycznym wrzaskiem, kierowca ciśnie gaz do dechy i ruszamy z kopyta. We wnętrzu autokaru rozpoczyna się głośna pyskówka pomiędzy spóźnialskimi a pilotką. Kilku wycieczkowiczów odważnie wylicza jej grzechy powszednie. Dobrze jej tak! Całą drogę umilała nam życie, dbając tylko o swój kuper i handelki. Nami się prawie zupełnie nie zajmowała i należy się jej kilka słów twórczej krytyki.
Krajobraz na Morawach.
Zamykam okno, bo nagle zrobiło się bardzo chłodno i wieje jak z lodówki, a ja mam na sobie tylko lekką bluzeczkę. Wokół nas szara gęsta mgła i krople wody spływają po szybach. Kierowca zwalnia, bo szosa śliska i łatwo o wypadek. Lepiej przyjechać nieco później, niż leżeć w szpitalu z połamanymi kończynami, albo w kostnicy. Dojeżdżamy na wyżynę, a tutaj znowu zmiana pogody. Przejaśnia się, niebo pełne gwiazd, lecz za to przejmujący chłód, bo pewnie w górach przymrozek. Drogi są naprawdę bardzo śliskie i niebezpieczne. Wolno wspinamy się serpentynami coraz wyżej i wyżej, kierowca musi zachować najwyższą ostrożność, aby nie wpaść w poślizg i nie zjechać w przepaść otwierającą się z boku szosy, lub nie uderzyć w drzewo. Za oknami ciemna noc i silny wiatr, słyszymy jak szumi w lesie.
Jestem już bardzo zmęczona i senna, bo w ciągu dnia mieliśmy tylko dwa krótkie przystanki na papierosa i obiad. Wzdycham z ulgą, kiedy o północy dowlekliśmy się do czeskiej granicy. Czescy celnicy w Harrachov-Jakuszycach nie przypominają uprzejmych Węgrów, a ściślej mówiąc zachowują się po chamsku, pokrzykując na nas i przestawiając ludzi jak figury na szachownicy. Przewracają mi torbę do góry nogami i czepiają się zagranicznych papierosów Chesterfield kupionych na Węgrzech. Każą mi zapłacić za nie cło! Nie mam już ani korony, a zresztą paczka z papierosami jest otwarta. Tłumaczę im, jak komu dobremu, że to przecież nie są ich papierosy, tylko amerykańskie, a celnicy węgierscy na przejściu granicznym nie mieli żadnych uwag. Dopiero po dłuższej wymianie zdań, celnicy raczą darować mi cło. Ale na tym sprawa się nie kończy, bo polecają mi pokazać dokumenty i przetrząsają torebkę, jakbym tam ukryła niewielką bombę atomową.
Pomimo zimna i rozsadzającej mnie wściekłości, nucę sobie pod nosem piosenkę z Kabaretu Starszych Panów:" My jesteśmy straszne dranie. Dranie tanie niesłychanie"...! Ręce mi się trzęsą ze zdenerwowania i cała telepię się z nerwów. Nareszcie przekraczamy polską granicę.
Punkt graniczny Harrachov-Jakuszyce.
 Uff! Wcale nie uff, bo trafiliśmy z deszczu pod rynnę! Polscy celnicy w Jakuszycach są w bojowym nastroju i mają wesoły zamiar rozebrać nam autokar na części. Brutalnie rozkazują nam wysiąść z wozu i przeszukują bardzo dokładnie bagaże. Rany boskie, jak coś znajdą, to każą nam tu siedzieć do rana. Stoimy przy wozie i dzwonimy zębami, bo powietrze górskie jest lodowate. Podejrzewam, że jest nawet przymrozek, a my wszyscy ubrani jesteśmy na letniaka. Kurtki i spodnie w torbach, a torby w rękach celników, którzy nie przejmują się nami. Trzęsę się jak galaretka i przeklinam wszystkich handlarzy, ponieważ to przez nich ta cała sekatura.Chyba jednak nie tylko przez handlarzy. Celnicy poszukują także materiałów dostarczanych z zagranicy naszej Solidarności. Powielaczy, drukarek, papieru i innych rzeczy.
Nie tylko nam się dostaje, bo widzimy, że w pobliżu celnicy rozbierają jakiegoś"malucha" dosłownie na czynniki pierwsze, zaglądając w każdy otwór. Przypominam sobie domniemanych "Amerykanów" z Vaci utca, i życzę im serdecznie solidnego przetrzepania na granicy. Tamten handelek nie ma nic wspólnego, z przywiezieniem z konieczności do kraju, brakujących artykułów spożywczych. To nie przyjemność, lecz po prostu mus. Chciałabym wybrać się na zagraniczną wycieczkę jedynie w celach turystycznych, jak w latach siedemdziesiątych, myśląc o przyjemnościach zwiedzania obcych krajów, a nie zakupie artykułów spożywczych.
Jesteśmy tak zmarznięci, że przypominamy sine sople lodu. Oj, zdaje się, że celnicy zwęszyli bardziej interesujący towar, niż kawa i szynka w puszce. Pewnie dostali cynk, że ktoś przemyca drukarki, radiostację, lub coś równie paskudnego. Dlatego tak się miotają i dają nam w kość. Jedna z naszych pań, ma za dekoltem cały zwitek banknotów dolarowych i dosłownie mdleje ze strachu, że ją celnicy dorwą. Na szczęście nie grozi nam rewizja osobista i kobieta może spokojnie odetchnąć.
Ruszamy w dalszą drogę dopiero o drugiej nad ranem. Źle się czuję, bolą mnie płuca i wiem, że bardzo się przeziębiłam stojąc na mrozie. Próbuję zasnąć, ale zmęczenie nie nie pozwala mi drzemać. Wyciągam więc torebkę, żeby sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty. Na szczęście nic nie zginęło na czeskiej granicy. Dla porządku sprawdzam boczną przegródkę, gdzie włożyłam wizytówkę pana Svena. Nie ma! Gorączkowo przerzucam wszystkie drobiazgi, wykładając je na stoliczek. Ale już wiem, że wizytówki nie znajdę. 
Z całą pewnością jej nie zgubiłam, tylko wyjęto mi ją na granicy. Pewnie celnicy czescy podejrzewali, że to może być jakiś kontakt szpiegowski. Nie napiszę już do Malmö. Pozostały mi tylko wspomnienia i żal, że niemądrym uporem sama sobie zaszkodziłam. Wolę nie wspominać, o czym myślałam, patrząc na pustą przegródkę torebki.
Moje miasto.
Na horyzoncie już widać światła naszego miasta. Autokar zatrzymuje się w pobliżu mego domu. Wyskakuję z samochodu i wyciągam z bagażnika ciężką torbę. Trochę przy tym zamieszania bowiem torba leży ostatnia w rogu wozu i przez moment wydaje mi się, że jej nie ma. Jeszcze tylko tego by mi brakowało do szczęścia. Serdecznie żegnam się z koleżankami, a pilotce ironicznie dziękuję za troskę i "miły uśmiech".
Obładowana, idę wolno przez park i widzę, że w oknie naszego mieszkania świeci się światło. Jak latarnia morska, wskazuje mi drogę w ciemności. Mimo bardzo późnej, a właściwie już nawet wczesnej pory, Ojciec na mnie czeka z gorącą herbatą. Biegnę po schodach, nie czując ciężaru torby i zostawiając za sobą wszystkie zmartwienia.
Nareszcie jestem w domu!
                                                 K   o   n   i   e   c  

niedziela, 11 grudnia 2016

SPOTYKAM MIŁEGO PANA!


11 grudnia 2016 r.
Wracam z Zamku do hotelu „Silvanus” i w recepcji dowiaduję się, że hotelowy mikrobus zawiezie mnie do przystanku autobusowego pod Górą Zamkową. Czekam na autobus do Esztergom niecałe dziesięć minut. 
Miasteczko Visegrad.
Autobus jest czysty i elegancki, a uśmiechnięty kierowca, (ojej, nie za dużo tego dobrego?) obiecuje wysadzić mnie przy ABC, gdzie zamierzam zrobić zakupy przed wyjazdem.
 Kupuję wyłącznie artykuły trudno dostępne w kraju. Rajstopy dla siebie, skarpetki dla Ojca, oliwę, makarony, szynkę w puszce, kawę, czekoladę i papierosy - dużo papierosów. Wiem, że to głupota, wyrzucać pieniądze na papierosy i puszczać je dosłownie z dymem, ale mam bardzo nerwową i wyczerpującą pracę, a czasy są takie ciężkie i ponure, iż należy mieć choć złudną namiastkę uspokojenia. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że papieros nie uspokaja, bo kiedy go nie ma, wpadam w szał i gorączkowo przeszukuję kieszenie i szuflady. Toteż powiedziałam sobie, że po powrocie do kraju postaram się zerwać z tym kłopotliwym nałogiem. Słowa dotrzymałam i bez żadnych większych trudności, pewnego dnia rzuciłam papierosy i nigdy do palenia nie wróciłam! 
W ABC z przykrością rezygnuję z czerwonego szampana, który chciałam przywieźć Ojcu w prezencie. Muszę jednak liczyć się z funduszami. Zamiast szampana, kupuję kawę, dobrą herbatę, cytryny, wspaniale pachnące salami i dużą puszkę szynki. Na przejściu granicznym w Raba, dokupię jeszcze jutro czekoladę. Ojciec bardzo lubi słodycze. 
Przy stoisku gastronomicznym w ABC, ogarnia mnie zazdrość. Gospodynie węgierskie nie muszą, jak my, Polki, stać godzinami przy garach. Wszystko mogą kupić gotowe do spożycia, nawet ziemniaki są już obrane! Wielki wybór potraw mięsnych, rybnych, jarzyn i mącznych. Co dusza zapragnie. Przypominam sobie, że nie mam dziś obiadu. Kupuję więc kilka maślanych bułeczek, białych i chrupiących, o jakich nawet nie śniło się panu ministrowi Krasińskiemu, obiecującemu nam świeże pieczywo. Obiecanki cacanki!... Do bułeczek biorę trzy gorące paróweczki z musztardą, kilka plasterków soczystej szynki oraz salami i parę przepysznych ciastek. Węgrzy mają znakomite ciastka. Sprzedawczyni nie stoi jak malowana lala, lecz doradza i zachęca mnie do kupienia jeszcze kubka bitej śmietany z czekoladą. W barze wypijam mocną kawę, a jedzenie zabieram ze sobą, zapakowane w ładne pudełeczko, przewiązane kolorowym sznureczkiem. Obładowana zakupami jak dromader, chodzę po ślicznej Starówce, przyglądam się warownemu zamkowi biskupiemu i raz jeszcze wstępuję do bazyliki na paciorek. Muszę się jednak spieszyć, bo chcę jeszcze pojechać do Budapesztu, a jak się uda, to do Szentendre.
Esztergom. Widok Katedry i murów obronnych.
Wracam do Visegräd. Hotelowy mikrobus wiezie mnie do "Silvanusa". W pokoju zjadam swój "obiad" i przebieram się w strojniejszą i lżejszą suknię, bo dzień jest bardzo ciepły, niemal upalny. Ale znając kaprysy tutejszej pogody, narzucam na ramiona żakiecik, bo powrócę do hotelu dopiero wieczorem. W recepcji dowiaduję się, że autobus do Budapesztu mam dopiero za półtorej godziny. Jaka szkoda... Muszę tak długo czekać, a już minęła dwunasta. Jestem ostatni dzień na Węgrzech i koniecznie chciałabym coś jeszcze zwiedzić, bo tyle tu pięknych rzeczy do obejrzenia.. Zrezygnowana siadam przed hotelem na ławce i smętnie przypatruję się stojącym  na parkingu samochodom. "Takim to dobrze!"... - wzdycham.
Podejrzewam, że na Górze Zamkowej mają swoją siedzibę dobre wróżki, bo któraś wysłuchała moich westchnień. Niespodziewanie podchodzi do mnie starszy, elegancki pan i odzywa się po angielsku pytając, gdzie chcę jechać? Nie znam dobrze języka angielskiego, więc pytam, czy rozumie po niemiecku? Tak. Wobec tego tłumaczę mu, że bardzo bym chciała zwiedzić Szentendre, ale chyba nie starczy mi czasu, gdyż najpierw mam autobus do Budapesztu. Pan mówi, że sam chętnie zwiedzi to piękne miasteczko i może zabrać mnie swoim samochodem. Przyglądam się mu uważnie i poznaję pana, który zawsze w jadalni spoglądał w moją stronę, ku uciesze koleżanek.
Nie jestem awanturnicą i nigdy nie wsiadam do aut nieznanych mi osób. Lecz w tej sytuacji jest to dla mnie jedyna szansa zobaczenia Szentendre. Dochodzę do przekonania, że po drodze nie grozi mi alternatywa: "cnotka albo piechotka", bo pojedziemy wzdłuż bardzo ruchliwego bulwaru nad rzeką. Mężczyzna ma zresztą poczciwą twarz i uśmiecha się zachęcająco, widząc moje zakłopotanie. A zresztą, raz kozie śmierć, jadę! 
Bulwary nad Dunajem.
Mój nowy znajomy zaraz mi się przedstawia: Sven Johanson, z Malmö, jest inżynierem i pracuje w jakimś wielkim zakładzie przemysłowym. Z kolei ja mówię, jak się nazywam i po tej wymianie uprzejmości, wsiadamy do srebrzystego Volvo. Po drodze rozmawiamy o węgierskich zabytkach i cieszę się, że trafiłam na bratnią dusze, bo pan Sven także interesuje się historią i zabytkami Jest tutaj już dwa tygodnie służbowo i zna najpiękniejsze zakątki tego uroczego kraju. Dziś wieczorem wraca do Szwecji, a ja jutro do Polski. Szkoda, - myślę sobie w duchu. Szwed opowiada mi o krajach w jakich bywał: w Niemczech, we Włoszech, Francji, Grecji, Egipcie, w Emiratach Arabskich. 
Śmieję się i mówię, że Egipt to moje marzenie, lecz na razie mogę go obejrzeć na obrazku. Wzdycham z zazdrością. Szwecja w czasie II wojny światowej, była neutralna i nie została barbarzyńsko zniszczona jak Polska. Dlatego dziś może pozwolić sobie na wysoki standard życia obywateli. Niegdyś bardzo uboga, w XVII wieku, Szwecja wzbogaciła się skarbami wywiezionymi z bogatej Polski w czasie Potopu. Setki wielkich łodzi i statki, płynęły do Szwecji, wioząc złupione w Rzeczypospolitej bogactwa i nasze narodowe pamiątki. Nikt nie upomniał się o zwrot ukradzionych skarbów.

Szentendre. Uliczka brukowana kocimi łbami.
Nareszcie przyjeżdżamy do Szentendre, śliczne stare miasteczko oddalone o 20 km od Budapesztu, i na pierwszy ogień bierzemy Muzeum Etnograficzne. Zwiedzamy zupełnie unikalną drewnianą zabudowę dawnej wsi węgierskiej, z charakterystycznymi drewnianymi wieżyczkami,      zdobionymi rzeźbionymi        galeryjkami. 
Chaty z podcieniami i  spiczastymi dachami, nieco przypominają chałupy zakopiańskie. Jest to budownictwo komitatu (powiatu) Szabolos, bardzo piękne i zdrowe, nie tak szablonowe jak nasze mrówkowce. Tutaj każdy dom jest niepowtarzalny, zresztą całe Szentendre jest prześliczne. Idziemy wąskimi uliczkami wznoszącymi się od brzegu Dunaju w górę. Małe domki z epoki renesansu z bogato rzeźbionymi portalami, są starannie zakonserwowane, czego niestety nie można powiedzieć o zabytkach Krakowa.
 Szentendre. Dawna wieś węgierska.
Serce mnie bolało, kiedy podczas zwiedzania Krakowa, patrzyłam na rozsypujące się średniowieczne kamieniczki na ulicach Kanoniczej, Poselskiej, Senatorskiej czy Grodzkiej. Na Wawel podparty belkami i bazylikę Mariacką z wybitym witrażem. Uważam, że jest to również wina Kościoła. Ostateczne chyba stać biskupa, żeby zafundować świątyni Mariackiej porządny witraż. Za kilka lat nie konserwowane kamieniczki się zawalą i wszystko, co potem postawimy na tym miejscu, będzie jedynie kopią zabytku.
Szentendre zostało założone przez kupców greckich, a królowie obdarzali miasto przywilejami. Dzisiaj jest to ulubiona siedziba bohemy węgierskiej - miasto artystów. Tu również znajduje się muzeum słynnego malarza impresjonisty, niestety zamknięte. Trudno, nie obejrzymy obrazów. Krążymy urokliwymi uliczkami, odkrywając ciągle coś nowego i ciekawego. O, jak to dobrze, że udało mi się tutaj przyjechać, zabiorę z sobą jeszcze jedno przyjemne wspomnienie.
Urocze Szentendre.
Pan Sven pyta mnie, czy mam ochotę jechać do Budapesztu? O mój Boże, o niczym bardziej nie marzę, ale nie śmiałam sama proponować takiej wycieczki uprzejmemu Szwedowi. Z przyjemnością stwierdzam, że mój nowy znajomy to człowiek taktowny i kulturalny. Razem zwiedzamy miasto i jestem zupełnie swobodna i nieskrępowana jego obecnością. Na jego propozycję z radością przystaję.
- Wobec tego, jedziemy do Budapesztu Fröken Elisabeth. - powiada.
Fröken, to chyba po szwedzku pani lub panna i nawet nie wiem, czy tak się pisze. Wsiadam do samochodu tak pechowo, że mocno uderzam się w kostkę.
- Psiakrew! - warczę, masując uderzone miejsce.
- To pani Polka?- pyta mnie Szwed w moim ojczystym języku.
- To pan mówi po polsku? - odzywam się po chwili, ogromnie zaskoczona.
Okazuje się, że pan Sven ma ojca Szweda, ale jego matka jest Polką i w domu mówiło się częściowo po polsku. Zabawnie wymawia niektóre wyrazy, lecz zupełnie zrozumiale.
- A ja pani miał za Niemka, bo nazwisko nie polskie. - tłumaczy.
Śmiejemy się serdecznie z nieporozumienia i od tej chwili już nie muszę łamać sobie języka, gdyż pan Sven, w przeciwieństwie do mnie, mówił bardzo biegle po niemiecku.
Węgierskie drogi.
Volvo mknie z cichym szumem opon po dobrym drogach węgierskich i wkrótce z dala ukazują się nam przedmieścia    Budapesztu.
- Gdzie my jechać? - odzywa się pan Sven.
-Do rzymskich wykopalisk.-odpowiadam zdecydowanie.
Szwed uśmiecha się wyrozumiale widząc mój entuzjazm i opowiada mi o swojej wycieczce do Pompejów i Herculanum. Och, ale mu zazdroszczę! Byłam we Włoszech z Ojcem,, ale na Pompeje zabrakło nam pieniedzy.
Na wprost Góry Gellerta znajdują się resztki amfiteatru rzymskiego, przy bardzo ruchliwej ulicy. To zetknięcie się starożytności z nowoczesną cywilizacją jest oszałamiające. Z nabożnym skupieniem dotykam palcami kamiennej ławy. Przeleżała w ziemi, bagatela, półtora tysiąca lat! Ciekawa jestem, kto na niej siedział i na co patrzył. Niestety, nie mogę swoim zwyczajem usiąść i przenieść się wyobraźnią w czasy starożytne, bo Węgrzy prowadzą tu jakieś roboty archeologiczne i musimy odjechać.
Budapeszt Margit hid.
 Przez Margit hid jedziemy w stronę Zamku. Raz jeszcze, przy wspaniałej pogodzie, mogę podziwiać ten ogromny gmach i śliczną Starówkę.      Włóczymy się wolno, od domu do domu, nikt nas nie pogania, niczego nam nie każe. Uri utca była niegdyś ulicą magnatów i bogatego patrycjatu miejskiego. Zachwycają nas     szczególnie kamienne loże dla woźniców,        oczekujących niegdyś na swoich panów. Nigdzie się z czymś takim nie zetknęłam.
Mozaiki na dachu kościoła św. Macieja, mienią się barwami tęczy w oślepiającym blasku słońca. Najwspanialszy rozwój Budapesztu, miał miejsce za czasów panowania króla Macieja Korwina w XV wieku. Wtedy cała Starówka pokryta była majolikami, podobnymi do tych dzisiejszych, na kościele. Ale cesarzowa Maria Teresa, rozkazała wyburzyć część Starówki, z resztkami pięknego zamku króla Korwina. Obecnie archeolodzy odkopują ruiny i starannie zabezpieczają przed zniszczeniem. Nie możemy zwiedzić całego zamku, wchodzimy tylko na dziedziniec. Komnaty otworzą dopiero po południu, lecz my nie mamy czasu, żeby czekać.
Restauracje i kawiarnie na Uri utca.
                 Obchodząc                   Starówkę trafiamy na stylowa restaurację "Rëgi Orszäghaz" ("Stary Parlament"). Pan Sven powiada, że kuchnia tutaj: mniam mniam! Głaszcze się po żołądku i patrzy na mnie wyczekująco:
- Wejdziemy?
Błyskawicznie przeliczam w myślach pieniądze i stwierdzam z ulgą, że po zakupach pozostało mi jeszcze około 400 forintów. Powinno wystarczyć, jedzenie chyba tutaj aż tyle nie kosztuje. Idziemy! Nie, czegoś takiego wcale się nie spodziewałam. Mój ulubiony krakowski "Wierzynek"wysiada! Od progu jestem wprost oczarowana i nie wiem na co patrzeć. Niepowtarzalna atmosfera lokalu, feeria kolorów, bogactwo wystroju wnętrz - każda sala w innym stylu regionalnym, w innych kolorach i wzorach. W oczach się mieni od przebogatego wzornictwa. Restauracja usytuowana jest w piwnicach, gdzie niegdyś Turcy więzili węgierskich patriotów. Dziś także trudno stąd wyjść, po znakomitych winach podawanych do potraw.
Restauracja w piwnicach Starówki
 Boże, jak ja zazdroszczę Węgrom i Czechom, tego kurczowego trzymania się tradycji narodowych. Niestety, my Polacy, nie szanujemy własnych tradycji, zastępując je na siłę, wpajaniem głupich i ordynarnych zwyczajów amerykańskich, nie mających nic wspólnego z polską kulturą. Moim zdaniem jest to bardzo groźne zjawisko, prowadzące nieuchronnie do wynarodowienia. Szczególnie młodzież przyswaja sobie tę modę zupełnie bezkrytycznie, czerpiąc wzory z telewizji, kina i szmatławej prasy.
 W jednej z komnat restauracji, urządzonej na wzór spiżarni, po prostu mnie zatyka. Ślinka mi cieknie na widok zawieszonych pod sufitem wędzonych szynek, boczków, wianków cebuli i czosnku, salami i kabanosów oraz pęków pachnących ziół. Oj, czego tam nie ma! Nie są to bynajmniej atrapy, wszystkie wędliny są prawdziwe i świeżo wędzone. Ładna kelnerka w bogatym stroju ludowym, z uśmiechem zaprasza nas do stolika, podaje kartę dań i win. Wybór wielki i zastanawiam się niezdecydowanie, co mam wybrać. Spoglądam na ceny, nawet wcale nie wygórowane.
 Pan Sven prosi, abym zdała się na jego wybór. Przywołuje kelnerkę i zamawia potrawy i wina. Mam ochotę na gulyäs, ale Szwed kręci głową i każe podać "haläszlë", czyli ognistą zupę rybną. Jest to potrawa z ryb, bardzo ostra i pikantna. Należy ją spożywać, popijając białym winem, łagodzącym smak zupy. Piekło w ustach, ale smak znakomity. Robi się tę zupę z kilku gatunków ryb: karpia, leszcza, szczupaka, z dodatkiem słodkiej papryki, pomidorów i cebuli.
Na drugie danie dostajemy:"Siedmiogrodzki talerz drewniany"! To się naprawdę je z wielkim apetytem. Na bajecznie kolorowym drewnianym talerzu, znajdują się trzy porcje mięsa, każde inaczej przyprawione. Duże porcje, jak dla żarłoka.

Do tego chrupiące frytki i kilka rodzajów sałatek z surowych warzyw. Dla dekoracji, w talerz wbity jest mały ostry nóż! Mięso rozpływa się w ustach, jeden kawałek szpikowany jest wędzonym boczkiem, inny nadziewany czerwoną papryką. Do mięsa podano czerwone wino "Egri bikaver". Na deser kawa czarna jak piekło i aromatyczna oraz tort czekoladowy z bitą śmietaną. Ojej, czy ja nie zdurnieję od tych przysmaków? Czy potrafię się przestawić do życia w naszej siermiężnej ojczyźnie?
Zupa rybna.
Z drugiej sali dobiegają dźwięki czardasza granego przez cygańską orkiestrę, chodzącą od sali do sali. Podchodzą do naszego stolika, a prymas gra dla mnie czardasza Montiego. Natychmiast przypomina mi się Rynek krakowski, gdzie siedzieliśmy z Ojcem, a Cyganie grali dla mnie właśnie tego czardasza. Pan Sven podaje prymasowi jakieś banknoty, chyba dolary, bo Cygan się rozaniela i pochylony nade mną, gra jeszcze kilka innych utworów z operetek węgierskich Kalmana. Po raz pierwszy, od dnia przyjazdu na Węgry, jestem w znakomitym humorze. Przed obiadem wymogłam na moim towarzyszu, że płacimy po połowie. Nie pożałuję tych pieniędzy, bo jutro już wyjeżdżamy i wkrótce czeka mnie powrót do ubogiego kraju i nielubianej pracy.
Przepraszam i wychodzę do toalety poprawić makijaż. Odruchowo rzucam okiem na zegarek i stwierdzam z przerażeniem, że już 19- ta, i trzeba koniecznie wrócić do hotelu. Po powrocie do stolika proszę pana Svena, aby zawołał kelnerkę, bo chcę zapłacić. Okazuje się, że rachunek już zapłacony. Nie zgadzam się i próbuję zwrócić moją połowę kosztów.
- Ja prosić, ja płacić! - śmieje się Szwed i prowadzi mnie do wyjścia. Wsiadając do auta, raz jeszcze oglądam się na uroczy lokal. Nigdy nie zapomnę chwil tak przyjemnie tu spędzonych. Robimy pożegnalną rundę dokoła najpiękniejszych zabytków, patrząc po raz ostatni na Zamek, Górę Gellerta, Parlament i pędzimy szerokimi, oświetlonymi kolorowo ulicami w kierunku Visegräd. Z piersi wyrywa mi się rzewne westchnienie: Viszontlätäsra Budapeszt...
Po drodze pan Sven opowiada mi, że wielu jego szwedzkich kolegów, pożeniło się z Polkami i bardzo sobie żony chwalą, bo Polki są gospodarne, dobre matki, a polska kuchnia bardzo smaczna. Szwedki nie lubią wiele czasu poświęcać domowi i rodzinie, racząc małżonków gotowymi daniami i zupami z puszek, jak w Ameryce.
- A pani Ela umi gotować pigos? To taka dobra rzecz z kapusta. Umi?
- Naturalnie, że umiem. Najlepszy jest bigos myśliwski. Jadł pan kiedyś?
- Nie. Mama gotować taki zup z buraki. Na święta. Jak to się mówi?
- Barszcz czerwony.
- Aha. Trudna mowa. Ja lubi pierogy. A co jeszcze gotować w Polska?
Robię krótki wykład kulinarny, wymieniając popularne potrawy i tłumaczę jak należy je przyrządzać. Pan Sven jest smakoszem, lubi dobrze zjeść i zna się na kuchni. Rzeczowo omawia potrawy, jakie jadł za granicą. Od spraw kulinarnych przechodzimy do osobistych zwierzeń. Szwed opowiada mi, że od siedmiu lat jest po rozwodzie, a ex żona wyjechała do Włoch i tam po raz drugi wyszła za mąż. Pokazuje mi kolorowe zdjęcie swego domu, w którym sam mieszka na przedmieściu Malmö. Dom jest śliczny, stoi w brzozowym lasku należącym do pana Svena. "Boże, jak to ludzie pięknie mieszkają"... - wzdycham cicho. W domku mogłyby zamieszkać swobodnie trzy rodziny, bo ma dziesięć pokoi i cztery łazienki!
Szwecja Malmo.
Mam ochotę wspomnieć Szwedowi, że u nas mieszkamy w naszych M-3 i M-4, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Nie lubię uskarżać się do obcych na nasze narodowe bolączki, bo ich to wcale nie obchodzi, a my sami stawiamy się w bardzo niekorzystnym świetle, jako wieczni malkontenci. Pan Sven w przyszłym roku służbowo wybiera się do Polski i prosi mnie o informację, co warto u nas obejrzeć. Jestem gorącą wielbicielką mojej ojczyzny i natychmiast zaczynam terkotać, opowiadając z entuzjazmem o Krakowie, Zakopanem, Jeziorach Mazurskich, Puszczy Białowieskiej i Bieszczadach. Wspominam o muzeach i zamkach, które powinien odwiedzić, kończąc wycieczkę na Warszawie i jej wspaniałej burzliwej historii.
Szwed notuje nazwy miejscowości i obiecuje, że na pewno znajdzie czas, by zwiedzić ojczyznę swej matki. Niespodziewanie proponuje, żebyśmy do siebie pisali i wręcza mi swoją wizytówkę z adresem i telefonem. Prosi o mój adres. Nie lubię, no wprost nie cierpię, rozdawania zdjęć, adresów i telefonów. Zgodnie z tą zasadą uroczyście obiecuję, że pierwsza do niego napiszę i wtedy podam adres i numer telefonu, żeby mógł do mnie zadzwonić. Przez chwilę się sprzeczamy, bo Szwed nalega, ale w końcu musi ustąpić. Patrzy na mnie kątem oka i z rezygnacją potrząsa głową mrucząc, że Polki są bardzo uparte.
- Jak mój mama! - wzdycha.
Śmieję się z jego żałosnej miny i zapewniam, że jestem osobą słowną i danego przyrzeczenia dotrzymam. Obiecuję, że natychmiast po powrocie, wyślę mu album z najpiękniejszymi widokami Polski. Dojeżdżamy do Visegräd, przed nami hotel oświetlony kolorowymi lampami. 
Visegrad. Hotel "Silvanus" wieczorem.
Rozchodzimy się do swoich pokoi. Na szczęście, naszych wycieczkowiczów jeszcze nie ma. Zaparzam kawę - dziś czwartego szatana - i zasiadam do biurka, żeby na gorąco spisać wrażenia. Ktoś puka do drzwi i przerywa mi pisanie. To pan Sven przyszedł się pożegnać, za nim boy taszczy piękne skórzane walizy.
- No, Fröken Ela, dać mi adres! - nalega z uśmiechem.
- Napiszę z Polski, słowo! - przyrzekam, unosząc  uroczyście dwa palce do góry.
- Fe, jaka uparta. To ja czekać, a potem jadę do Polski. Gut?
- Gut. Bon voyage! Dziękuję za piękny, ciekawy dzień.
- Nie, to ja denkuje i czekać...
Całuje mnie w rękę "po polski" i wychodzi. Bardzo miły i sympatyczny człowiek, jaka szkoda, że tak późno się poznaliśmy. Wychodzę na balkon i macham mu na pożegnanie. Za moment srebrne Volvo znika za zakrętem serpentyny.

sobota, 10 grudnia 2016

WIECZÓR W BUDAPESZCIE I NARESZCIE WOLNA!


10 grudnia 2016 r.
Powoli się ściemnia. Teraz mamy w programie kolację, połączoną z degustacją wina i występami. Deszcz leje już strumieniami, więc gdy autokar wyrzuca nas na nieznanej ulicy, wpadamy pędem do lokalu, (nie pamiętam już jak się nazywał). Moja staranna rano fryzura przedstawia się opłakanie, z kosmyków skapują strumyki wody. Do takiego lokalu nie jestem odpowiednio ubrana, gdyż pani pilotka nie powiedziała nam, że jest to lokal nocny. Mam na sobie tylko sportową kurtkę, skromną bluzkę i spódnicę. Wszystko jest zmięte, nieświeże po całodziennym łazęgowaniu, a nie mamy możliwości, by umyć ręce i poprawić makijaż.
Budapeszt nocą.
Naszych panów to nie dehumoruje, ale ja jestem skwaszona, bo na takie okazje lubię być ubrana "od wielkiego dzwonu". jak powiada Ojciec. Widzieć dokoła eleganckie toalety i staranne makijaże, a samej czuć się jak Kopciuszek, to naprawdę nie należy do przyjemności. Nasza pilotka gdzieś się przebrała. Ma na sobie bluzkę z dżetami i spodnie ze srebrnej lamy, które uwydatniają jej krzywe nogi z dużą szparą między udami. Kobiety z takimi nogami powinny ubierać suknie z trenem. Makijaż ma także wieczorowy. Przy niej Szandor w smokingu - wygląda jak sympatyczny pingwinek. Na stołach przygotowane są już bogracze z gulaszem. Delektuję się tą popularną zupą, którą tu jemy po raz pierwszy. Mogliby w "Silvanusie" zamówić dla nas taki jadłospis, bo to i tanie i smaczne. Ale nie, karmią nas samym ryżem, jakbyśmy byli w Chinach.
Gulasz w tradycyjnym kociołku bogracz.
Jak to zwykle u nas bywa, towarzystwo siedzi w milczeniu i spod oka rozgląda się po wielkiej sali wspartej na kolumnach, z dużym podium, na którym orkiestra w narodowych strojach węgierskich, stroi instrumenty. Cała sala podzielona jest na loże otwarte z przodu, środek zajmuje parkiet do tańca. Goście są elegancko ubrani, panie w wieczorowych sukniach, obwieszone biżuterią, z pewnością nie z Jablonexu. Panowie w ciemnych garniturach, nawet w smokingach. Po gulaszu dostajemy jakąś rybę przyprawioną na ostro i paprykarz. Przed każdym nakryciem stoją trzy kieliszki wina, każde innego gatunku. Ja nie mogę pić, bo dziś ostatni dzień biorę antybiotyki i odstępuję wino Marysi. Szkoda, przepadła mi taka okazja!
Na estradzie regionalne zespoły tańczą szalone czardasze i tańce pasterzy. Podoba mi się taniec z batami, wymagający akrobatycznej zręczności. Potem orkiestra gra na życzenie piosenki różnych narodów. Dla nas, Polaków, grają: "Szła dzieweczka do laseczka". Towarzystwo trochę się już rozkrochmaliło i panowie robią składkę na bis. Zaczynają się śpiewy z tradycyjnym "Góralem" i "Katiuszą", jakby nie było polskich piosenek.  Mężczyźni wydzierają się z fatalnych akcentem, a w pobliskich lożach siedzą Rosjanie i biją nam brawo. Lubię Rosjan oraz ich muzykę, lecz wolę tu nie komentować ich uwag!
Popisy tańców ludowych.
W sąsiedniej loży siedzą iraccy turyści, których widziałam na statku. Jeden z nich zakochuje się w naszej Marysi, i posyła jej namiętne spojrzenia. Żartujemy, że Marysia ma szansę stać się ozdobą jakiegoś haremu. Marysia robi do Irańczyka oko i na serio z nim flirtuje, bo jak powiada, pragnie mieć coś do opowiedzenia córkom. Przysiada się do nas jakiś Węgier porządnie ululany i czule nas obcałowuje, wołając przy każdym toaście: - Eljen Lengyelorszaäg! - to znaczy:"Niech żyje Polska!". Jest to pierwszy tubylec okazujący nam sympatię, ale kładę to na karb stawianego mu przez naszych panów wina, które Węgier ciągnie jak smok.
Dla naszych wycieczkowiczów trzy kieliszki, to jak dla psa mucha. Zamawiają coraz to nowe butelki i zaczyna się rzewny narodowy ochlaj. Brzydkie słowo, lecz oddaje w pełni prawdziwy nastrój. Panowie piją brudzia z paniami i między sobą. Ogólne "kochajmy się", po czym następują tańce- łamańce. Obrusy czerwienieją od wylanego wina, wiara porykuje z wielkiej radości życia i przewraca się na parkiet, ku uciesze cudzoziemców. Na szczęście kolacja kończy się o północy, bo musimy wstać o bladym świcie. 
Rozbawione towarzystwo wytacza się na ulicę, niektórzy mają trudności z trafieniem do drzwi wejściowych. W autokarze chór podpitych pań intonuje pieśni "musowe" i jak to bywa, jeden chce przekrzyczeć drugiego. Niektórzy głośno czkają i autokar musi zatrzymywać się co jakiś czas, żeby ktoś nie zanieczyścił wnętrza. Rodacy "haftują" pobliskie krzaki. To dowód, że zabawa była bardzo udana.
Szandor powiada, iż tylko Polacy potrafią się tak bawić. Nie wiem czy to komplement, czy złośliwe stwierdzenie faktu. Po przyjeździe do "Silvanusa" obyczaje się całkiem rozluźniają i pilotka już jawnie idzie spać z Szandorem, kierowca zabiera do siebie jakąś młodą dziewczynę. Rozchodzimy się do pokoi syci wrażeń z pięknej wycieczki.
Wstajemy o 6,30. Dzień jak na zamówienie, słoneczny i ciepły. Ani śladu wczorajszej pluchy. Punktualnie o 7-mej schodzimy na śniadanie, składające się tym razem z kanapki z serem i soku owocowego. Pytam pilotkę, dokąd dziś pojedziemy? Odpowiada, że na ogólne żądanie kierowca zawiezie nas na bazar, a potem zrobimy zakupy przed wyjazdem. Nie mam najmniejszej ochoty narażać się na bazarze i oświadczam pilotce, że rezygnuję z wyjazdu do Budapesztu. Pilotka wzrusza ramionami, sądząc po jej podbitych oczach i kwaśnej minie, ma potężnego kaca.
- Jak pani chce, ale straci pani obiad, bo jemy w Budapeszcie. - oświadcza oschle.
- Nie samym obiadem człowiek żyje. - odpowiadam ze śmiechem i wolna jak ptaszek wracam do pokoju. Mam przed sobą cały dzień swobody, bo towarzystwo nie wróci przed 20-tą, a może jeszcze później.

Zamek Visegrad.
Ogarnia mnie uczucie radosnego oczekiwania, jak zwykle, kiedy przede mną wiele godzin samotnego zwiedzania. Czuję się lekka i beztroska. Stanowczo brak mi instynktu stadnego, wolę być sama. Z miejsca układam sobie plan wycieczki: najpierwsze Góra Zamkowa na której mieszkamy, potem Esztergom - tam zrobię zakupy, a jak wystarczy czasu wskoczę do Budapesztu! Wkładam do torby notatnik, długopis, orzeszki w czekoladzie i w drogę. Schodzę w dół zbocza i po drodze natrafiam na autentyczną zakopiańską chałupę! Stoi jak na Skibówkach, ze spiczastym dachem i wyciętym nad drzwiami słońcem. Zaczepiam pierwszego napotkanego człowieka i pytam po niemiecku, kto tam mieszka? Węgier informuje mnie uprzejmie, że to dom wybitnej tłumaczki literatury polskiej i poetki, pani Gracji Kerenyi. Widocznie ta pani kocha Zakopane, ja także! Notuję jej nazwisko i idę dalej w kierunku ruin zamkowych.
 
Visegrad - Górny Zamek, wejście.
Visegräd - dla każdego, kto choć odrobinę interesuje się historią, ta nazwa nie jest obca. Tutaj, w roku pańskim 1335, na zjeździe monarchów, zapadła decyzja o przekazaniu tronu polskiego Ludwikowi Andegaweńskiemu, siostrzeńcowi Kazimierza Wielkiego. Na tym zamku, będącym wówczas stolicą Węgier, rozegrała się tragedia godna pióra Szekspira. Oto magnat węgierski Felicjan Zach, mszcząc się za córkę, rzekomo zgwałconą przez księcia Kazimierza, późniejszego króla polskiego Kazimierza Wielkiego, będącego z wizyta u siostry Elżbiety, królowej Węgier, postanowił zamordować króla Karola Roberta. Podczas śniadania rzucił się na bezbronnego monarchę, zamierzając przebić go mieczem. Królowa Elżbieta, której dworką była Klara Zach, w ostatniej chwili zasłoniła męża rozłożonymi rękami. Zach ciął mieczem i cztery palce królowej upadły na posadzkę. Na przeraźliwy krzyk, do sali wpadli dworzanie i zamachowca roznieśli na mieczach. Na tym tragedia się nie kończy, piękna Klara po straszliwych torturach zostaje stracona, dalsi krewni również. Królowa od tego czasu nie zdejmuje z ręki rękawiczki i przechodzi do historii pod przezwiskiem Kikuty.
Zamach Felicjana Zacha na króla Karola Roberta.
 A zamek? Był cudem średniowiecza. Miał 350 komnat, wiszące ogrody i śpiewające fontanny. Wzniesiony z marmuru przez króla Karola Roberta, był ziemskim rajem. Czytałam, że nuncjusz papieski pisał o nim: "Ex Visegrado, Paradiso Terrastri." To znaczy: "Z Visegradu, ziemskiego raju." Kto jak kto, ale Włoch z pewnością znał się na rzeczy. Potem zamek utracił znaczenie, stolicę przeniesiono do Budapesztu, wojny i czas dopełniły dzieła zniszczenia. Dziś z ziemskiego raju pozostała tylko warowna baszta i brama połączona murem obronnym z ruinami wysokiego zamku. Za to kilka domów w miasteczku, ma ściany z kradzionego z pałacu marmuru.
Staję pod basztą i widzę, że jest dosłownie nabita kulami armatnimi. Niektóre bardzo stare, pamiętające wojny tureckie, inne nowsze z XVIII i XIX wieku. Wygląda to oryginalnie i groźnie. W baszcie starannie zachowanej, jest kawiarnia i winiarnia, obok sklepik z pamiątkami. W kawiarni rozsiadła się grupa Japończyków, ja wolę być sama. Idę wzdłuż muru na stok góry, skąd widać przepiękną panoramę całego zakola Dunaju, a wzrok sięga aż do granic horyzontu. Pod wielkim dębem, skąd widok jest najładniejszy, stoi ławeczka. To typowe dla krajobrazu węgierskiego. Gdzie tylko jest coś godnego obejrzenia, tam znajduje się ławka. Siadam i patrząc na wiekowe mury, przenoszę się w wyobraźni w XIV wiek.
 Królowa Jadwiga Andegaweńska.
Z bocznej furty, na którą właśnie patrzę, wychodzi niewielki orszak.  Na czele idzie mała dziewczynka. Na  główce ma diadem z pereł i rozpuszczone, długie jasne włosy. Taki sam naszyjnik zdobi jej długą błękitną, aksamitną suknię. Dziewczynka z gracją trzyma w rączce cienką chusteczkę, drugą rączką unosząc nieco ciężką suknię. Uśmiecha się lekko do słońca i ukwieconej łąki, a jej niebieskie oczy patrzą na świat z niedziecinną powagą. Za dziewczynką postępują powoli i dostojnie dworki w sztywnych, brokatowych sukniach, z kwiatami wplecionymi w warkocze, prowadzone przez starszą ochmistrzynię w wysokim, karbowanym czepcu na głowie.
Dziewczynka ma na imię Jadwiga, i nieświadoma swoich przyszłych losów, biega wesoło po łące, zbierając kwiaty do wianka. Natura hojnie obdarzyła to królewskie dziecko. Dała jej smukłą postać, zapowiadającą wysoki wzrost - gdy dorośnie osiągnie 1,80 cm. Ma gęste włosy, prześliczne oczy i perłowe zęby. Dała jej również wrodzoną dumę i poczucie własnego majestatu. Kiedyś, po latach, sławić ją będą pieśni trubadurów i minstreli, a Kościół wyniesie ją na ołtarze. Lecz mała królewna jeszcze nie przeczuwa swojej przyszłej wielkości i osobistego dramatu. Wraz z pięknością dynastii Andegaweńskiej, nosi w sobie zaród śmiertelnej choroby, która wtrąci ją do grobu w dwudziestym czwartym roku życia.
Lecz Jadwiga jeszcze o tym nie wie, jest ukochaną trzecią córką króla Ludwika i królowej Elżbiety Bośniaczki, następczynią tronu węgierskiego, jednego z najświetniejszych królestw ówczesnej Europy. Dziewczynka ma po mieczu krew królów Francji i Sycylii, królów Jerozolimy i Neapolu, a po kądzieli krew polskich Piastów. W wieku czterech lat, została zaślubiona w Haimburgu małemu księciu Wilhelmowi Habsburgowi i jest już księżną Austrii. Na razie niewiele ją to obchodzi i bawi się wesoło. Lecz ciąży na niej tragiczne fatum - może klątwa Zachów? Nic co ukocha, nie będzie jej dane. Mężowie stanu już radzą nad jej przyszłością, kupczą dziecinnym ciałkiem, bo prawa dynastyczne są nieubłagane. Nie włoży korony królowej Węgier. Kiedy król Ludwik umiera młodo, na tron węgierski wstępuje starsza siostra Maria, przewidziana na królową Polski, a kiedy i ta umiera, korona węgierska przypada drugiej siostrze Katarzynie. Królowa Elżbieta przyrzeka swoją najmłodszą córkę panom polskim. Dziesięcioletnia dziewczynka z płaczem żegna matkę i ukochane Węgry, wyjeżdżając do Polski, na razie tylko na kilka miesięcy...
Nigdy już do ojczyzny nie powróci. Jeszcze o tym nie wie, a jednak rozpaczliwie płacze w ramionach matki. Elżbieta pochyla się do ucha córki:
- Jadwigo, królowie nie płaczą!
Zamek królewski Wawel. w Krakowie
Z ziemskiego raju, daleka droga wiedzie na zimny obcy Wawel. Jakże ciężka jest złota korona króla Polski, bo Jadwiga koronowana jest na króla, nie na królową. Mały król boi się ciemnych, ponurych komnat gotyckiego zamczyska. Dokoła obce twarze, obca mowa, której musi się dopiero nauczyć. Daleko pozostały Węgry i słoneczny marmurowy Visegräd. Z ojczystego kraju dochodzą straszne wieści. Ukochana matka zostaje uduszona przez spiskowców, a jej ciało zwisa na powrozie z wieży zamku. Potem umiera siostra Katarzyna i Jadwiga zostaje na świecie sama. Jedyna chyba w dziejach świata królowa obdarzona misją apostolską, bezkrwawo przyłącza do swego królestwa na wpół pogańską jeszcze Litwę, a wraz z nią wielką Ruś. Ale ceną za to jest jej osobiste szczęście. 
Jadwiga i Jagiełło.
Poślubia księcia Litwy Jagiełłę i wyrzeka się poślubionego w dzieciństwie Wilhelma. Jadwiga hojnie łoży na oświatę swoich poddanych, jest miłosierna i szczodra. Najpiękniejsza z władczyń średniowiecznej Europy, nigdy nie zazna osobistego szczęścia. Przez długi czas nie udaje jej się dać swemu narodowi następcy tronu.
Skażona krew królów Francji, Sycylii i Jerozolimy, nieposkromiona krew Piastów, tworzą w jej żyłach przedziwny amalgamat. Dręczy ją przeczucie śmierci na wiele lat przed zgonem. Śmierć nadchodzi w chwili, gdy los się do niej uśmiecha i kiedy zostaje matką.
Berło i korona włożone do jej trumny, są z pozłacanego drewna. Prawdziwe regalia ze złota i drogich kamieni, Jadwiga kazała sprzedać, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży, przekazała krakowskiej Akademii dla przyszłych pokoleń. Dawna ojczyzna zapomniała o niej i nigdzie nie dostrzegłam tabliczki z informacją, że w tym miejscu urodziła się i mieszkała Hedvigis Rex Poloniae et Lituanie - władczyni największego państwa średniowiecznej Europy!
 J. Matejko. Jadwiga Andegaweńska.
 Lecz w tej drugiej, niechcianej ojczyźnie, pamięć o wielkiej królowej żyje do dnia dzisiejszego. Oddał Jadwidze sprawiedliwość bezimienny kronikarz, pisząc po jej śmierci:" Nie było jej równej istoty z królewskiego rodu na całym świecie." Prześliczna postać młodzieńczej królowej, wykuta w białym alabastrze przez natchnionego artystę, przyciąga do katedry wawelskiej rzesze turystów i pobożnych czcicieli. 
A ona śpi, słodka i piękna, snem nieprzespanym, podobna do mistycznego kwiatu, zaś na płycie jej grobowca niemal zawsze leżą białe róże.....
Spłoszona głośną rozmową, wracam ze świata marzeń do rzeczywistości. To turyści japońscy przyszli tu i filmują Dunaj oraz ruiny zamku. Odchodzę, oglądając się z żalem - żegnaj śliczna Królewno! 
Grobowiec króolowej Jadwigi na Wawelu