poniedziałek, 12 grudnia 2016

ŻEGNAJCIE WĘGRY!


12 grudnia 2916 r.
Hala targowa w Budapeszcie
Nasi wycieczkowicze wracają z Budapesztu po ósmej, bardzo zadowoleni z zakupów.
- Żałuj, że nie byłaś! - mówi Marysia.
- Żałuj, że pojechałaś! - odpowiadam i korzystając, że jesteśmy chwilę same, opowiadam jej o panu Svenie. Koleżanka patrzy na mnie z osłupieniem i znacząco puka się palcem w czoło.
- Ty idiotko, czemu nie dałaś mu adresu? - pyta, posyłając mi wymowne spojrzenie. - Tylko nie zawal sprawy i napisz do niego.
- Jasne, napiszę. - obiecuję, pokazując jego wizytówkę.
Marysia kiwa z uznaniem głową i uśmiechając się łobuzersko mruczy:
- Wiedziałam, że coś z tego będzie!....Facet ma klasę, to widać.
Pomyślałam sobie poniewczasie, że tym razem mogłam zrezygnować z moich zasad i dać Svenowi adres.Trudno, jak przyjadę do domu, to z pewnością napiszę do niego.
Nie idziemy po kolacji spać, bo będzie pożegnalna zabawa. Na kolację podają nam sałatkę jarzynową, (porcyjki jak dla przedszkolaka), kieliszek wina i jedno ciasteczko. Bryndza! Dla formy skubię ciasteczko. Tak się najadłam w Budapeszcie, że nie mam ochoty na to marne jedzonko.
Pytam Marysię, co jedli na obiad?
- Ryż! - syczy, krzywiąc się z wyrazem obrzydzenia.- Nie zdziw się, jak zacznę mówić po chińsku.
Z gniewem stwierdzamy, że ktoś robi na nas złoty interes. Po kolacji zachodzimy do coctail - baru, gdzie jest dansing. Półmrok, dyskretna muzyka i kolorowe punktowce prowadzące pary na parkiecie. Na sali wielu gości, przeważnie Niemcy z RFN i Anglicy.
Nocne życie.
 Polacy nie potrafią się bawić bez alkoholu.
U Niemców, czy       Brytyjczyków, na stoliku kieliszek wina lub butelka wody mineralnej.
U naszych panów, baterie butelek z wódką, winem, lub koniakiem, na kuraż! Ktoś intonuje przepitym basem: - Góralu, czy ci nie żal......- zagłuszając     orkiestrę.
Oj, żal mi tej ślicznej nocy sierpniowej przepitej w dusznej sali. Tańczę dwa razy z panem z naszej wycieczki. Szeptem zwierza się mi, że kupił piękną biżuterię i koniecznie chce mi ją pokazać w swoim pokoju. "Człowieku - myślę zniesmaczona - daj ty mi święty spokój. Ja tu myślę o powrocie domu i radości Ojca, a ten głupek wyjeżdża mi z propozycją seksualną. Żona powinna wybić mu z głowy amory, za pomocą tłuczka do mięsa, lub wałka do ciasta."
Kpinami zbywam nalegania zalanego adonisa i odsuwam się od niego na przyzwoitą odległość, bo facet lubi tango - przytulango, a ja nie! Gość jest już po kilku głębszych kieliszkach i wypłakuje mi się w dekolt na małżonkę, która go wcale nie rozumie. Powoli zaczyna mnie to wkurzać, i w końcu mówię zniecierpliwiona:
- Niech pan nie narzeka. Każda kobieta jest przekonana, że ma męża idiotę, dziecko geniusza i nie ma się w co ubrać! Ja nie odbiegam tej od normy, więc proszę nie mieć złudzeń co do mnie. Dobranoc!
Opuszczam salę i wychodzę na balkon, żeby popatrzeć na Dunaj nocą. Ogromna rzeka mieni się tysiącem różnokolorowych świateł. Nad głową mam granatowe niebo pełne jasnych gwiazd. Noc jest bardzo ciepła, przeniknięta zapachem róż, wielce romantyczna. Chętnie poszłabym jeszcze na spacer, lecz nie mam z kim.
Dunaj przy świetle księżyca.
 Robi się późno i czas udać się w objęcia Morfeusza. Koleżanki są już w pokoju, więc kąpiemy się kolejno i wskakujemy do łóżek. Marysia momentalnie zasypia, a my z panią Marylką, opowiadamy sobie zabawne historyjki, chrupiąc orzeszki w czekoladzie. Cieszymy się, że jednak przywieziemy coś do domu.
Węgry żegnają nas śliczną letnią pogodą. Zapowiada się upał, więc wkładam lekką bluzeczkę i spódniczkę, a spodnie i kurtkę chowam do torby. Pakujemy się z pośpiechem, bo wyjeżdżamy wcześnie, żeby jeszcze w nocy dotrzeć do Polski. Na śniadanie dają nam kanapki z jajkiem i salami, twarde jak podeszew. Przez to cholerne salami cały dzień miałam kłopoty z żołądkiem. 

 Przed wejściem do hotelu robimy pożegnalne zdjęcie i wsiadamy do autokaru. Oglądam się jeszcze na niknący za drzewami hotel, przeżyłam tu kilka przyjemnych chwil. 
Żegnaj Visegrad.
Ginie nam z oczu góra zamkowa i śliczny Visegräd, mijamy Esztergom i z wielką szybkością pędzimy po gładkiej szosie, trzymając się brzegu Dunaju. W jakimś miasteczku kupujemy na drogę winogrona i pomidory, wypalając przy okazji papierosa. Wstrętny nałóg!... Powoli znikają wzgórza, bo jesteśmy już na Nizinie Węgierskiej i zbliżamy się do granicy. Dunaj niknie nam z oczu. Piękny szary Dunaj. Zobaczymy go jeszcze w Bratysławie
Kierowca włącza radio i łapie Warszawę. W dzienniku podają wiadomości o jakichś zajściach w województwie jeleniogórskim. Chyba znowu w "Gencjanie".
Kupujemy owoce.
 Wiadomości są raczej pesymistyczne, wszędzie strajki, manifestacje, widocznie sytuacja w Polsce jeszcze się zaostrzyła. Jezu, żeby tylko nie zamknęli granicy! Strach pomyśleć, co by się z nami tu działo. Rozmyślam o zamieszkach w kraju i przychodzą mi na myśl krytyczne uwagi Węgrów pod naszym adresem Nasz przewodnik węgierski zauważył nie bez słuszności, że nie powinniśmy skarżyć się na puste sklepy. Ostateczne żaden rząd nie zrobi cudu, i nie napełni półek sklepowych towarem, kiedy fabryki stoją. Trudno się z nim nie zgodzić.
 O piętnastej zatrzymujemy się w Brnie. Mamy czeki na 90 koron i biegamy z nimi po całym mieście, szukając kantoru wymiany walut. Orbisowska organizacja znowu spłatała nam figla! Obiad spożywamy w małej i kiepskiej restauracyjce. Jakaś cienka zupka i knedliki z piwem. Wspominam Budapeszt. Ech, łza się w oku kreci! ... Za uzyskane korony, kupuję Ojcu tytoń do fajki, a sobie świetny puder Dermacol.
Brno, stolica Moraw. Drugie co do wielkości miasto w Czechach.
Mieliśmy się zebrać przy autokarze o 16-tej, ale towarzystwo porozchodziło się po mieście i trzeba na nich czekać. Wspominając moje pięć, czy dziesięć minut spóźnienia w ABC w Esztergom, mam satysfakcję, bo nasi wycieczkowicze każą na siebie czekać ponad dwie godziny. Pilotka wygląda jak chmura gradowa, z której zaraz strzeli piorun. Od wyjazdu z hotelu ma bardzo zły humor i prawie wcale z nami nie gada. Niestety, nie udało się jej z naszym przewodnikiem węgierskim. Romans się skończył, zanim się na dobre zaczął.
Węgier nie pokazał się już wcale na pożegnalnym wieczorze, chociaż wiemy, że był zaproszony. Widocznie wolał chłopak nie ryzykować. Pani pilotka tęsknie za nim wyglądała, a kiedy nie przyszedł, była wściekła i na wszystkich warczała. Zdaniem naszych wycieczkowiczów, brak jej zdolności do tej pracy. Moim skromnym zdaniem, powinna się zatrudnić, jako przodująca dojarka z najbliższym PGR-ze i wyżywać się na krowach! Kierowca klnie jak szewc, bo chce w nocy przekroczyć granicę i dojechać do Wrocławia, tymczasem naszych milusińskich nie ma. Zapadli się jak kamień w wodę. Na domiar złego śliczna pogoda nagle się psuje i z pochmurnego nieba zaczyna kropić deszcz.
Wraz z pierwszymi kroplami spływają do autokaru spóźnialscy, obładowani tobołkami i paczkami. Pilotka wita ich histerycznym wrzaskiem, kierowca ciśnie gaz do dechy i ruszamy z kopyta. We wnętrzu autokaru rozpoczyna się głośna pyskówka pomiędzy spóźnialskimi a pilotką. Kilku wycieczkowiczów odważnie wylicza jej grzechy powszednie. Dobrze jej tak! Całą drogę umilała nam życie, dbając tylko o swój kuper i handelki. Nami się prawie zupełnie nie zajmowała i należy się jej kilka słów twórczej krytyki.
Krajobraz na Morawach.
Zamykam okno, bo nagle zrobiło się bardzo chłodno i wieje jak z lodówki, a ja mam na sobie tylko lekką bluzeczkę. Wokół nas szara gęsta mgła i krople wody spływają po szybach. Kierowca zwalnia, bo szosa śliska i łatwo o wypadek. Lepiej przyjechać nieco później, niż leżeć w szpitalu z połamanymi kończynami, albo w kostnicy. Dojeżdżamy na wyżynę, a tutaj znowu zmiana pogody. Przejaśnia się, niebo pełne gwiazd, lecz za to przejmujący chłód, bo pewnie w górach przymrozek. Drogi są naprawdę bardzo śliskie i niebezpieczne. Wolno wspinamy się serpentynami coraz wyżej i wyżej, kierowca musi zachować najwyższą ostrożność, aby nie wpaść w poślizg i nie zjechać w przepaść otwierającą się z boku szosy, lub nie uderzyć w drzewo. Za oknami ciemna noc i silny wiatr, słyszymy jak szumi w lesie.
Jestem już bardzo zmęczona i senna, bo w ciągu dnia mieliśmy tylko dwa krótkie przystanki na papierosa i obiad. Wzdycham z ulgą, kiedy o północy dowlekliśmy się do czeskiej granicy. Czescy celnicy w Harrachov-Jakuszycach nie przypominają uprzejmych Węgrów, a ściślej mówiąc zachowują się po chamsku, pokrzykując na nas i przestawiając ludzi jak figury na szachownicy. Przewracają mi torbę do góry nogami i czepiają się zagranicznych papierosów Chesterfield kupionych na Węgrzech. Każą mi zapłacić za nie cło! Nie mam już ani korony, a zresztą paczka z papierosami jest otwarta. Tłumaczę im, jak komu dobremu, że to przecież nie są ich papierosy, tylko amerykańskie, a celnicy węgierscy na przejściu granicznym nie mieli żadnych uwag. Dopiero po dłuższej wymianie zdań, celnicy raczą darować mi cło. Ale na tym sprawa się nie kończy, bo polecają mi pokazać dokumenty i przetrząsają torebkę, jakbym tam ukryła niewielką bombę atomową.
Pomimo zimna i rozsadzającej mnie wściekłości, nucę sobie pod nosem piosenkę z Kabaretu Starszych Panów:" My jesteśmy straszne dranie. Dranie tanie niesłychanie"...! Ręce mi się trzęsą ze zdenerwowania i cała telepię się z nerwów. Nareszcie przekraczamy polską granicę.
Punkt graniczny Harrachov-Jakuszyce.
 Uff! Wcale nie uff, bo trafiliśmy z deszczu pod rynnę! Polscy celnicy w Jakuszycach są w bojowym nastroju i mają wesoły zamiar rozebrać nam autokar na części. Brutalnie rozkazują nam wysiąść z wozu i przeszukują bardzo dokładnie bagaże. Rany boskie, jak coś znajdą, to każą nam tu siedzieć do rana. Stoimy przy wozie i dzwonimy zębami, bo powietrze górskie jest lodowate. Podejrzewam, że jest nawet przymrozek, a my wszyscy ubrani jesteśmy na letniaka. Kurtki i spodnie w torbach, a torby w rękach celników, którzy nie przejmują się nami. Trzęsę się jak galaretka i przeklinam wszystkich handlarzy, ponieważ to przez nich ta cała sekatura.Chyba jednak nie tylko przez handlarzy. Celnicy poszukują także materiałów dostarczanych z zagranicy naszej Solidarności. Powielaczy, drukarek, papieru i innych rzeczy.
Nie tylko nam się dostaje, bo widzimy, że w pobliżu celnicy rozbierają jakiegoś"malucha" dosłownie na czynniki pierwsze, zaglądając w każdy otwór. Przypominam sobie domniemanych "Amerykanów" z Vaci utca, i życzę im serdecznie solidnego przetrzepania na granicy. Tamten handelek nie ma nic wspólnego, z przywiezieniem z konieczności do kraju, brakujących artykułów spożywczych. To nie przyjemność, lecz po prostu mus. Chciałabym wybrać się na zagraniczną wycieczkę jedynie w celach turystycznych, jak w latach siedemdziesiątych, myśląc o przyjemnościach zwiedzania obcych krajów, a nie zakupie artykułów spożywczych.
Jesteśmy tak zmarznięci, że przypominamy sine sople lodu. Oj, zdaje się, że celnicy zwęszyli bardziej interesujący towar, niż kawa i szynka w puszce. Pewnie dostali cynk, że ktoś przemyca drukarki, radiostację, lub coś równie paskudnego. Dlatego tak się miotają i dają nam w kość. Jedna z naszych pań, ma za dekoltem cały zwitek banknotów dolarowych i dosłownie mdleje ze strachu, że ją celnicy dorwą. Na szczęście nie grozi nam rewizja osobista i kobieta może spokojnie odetchnąć.
Ruszamy w dalszą drogę dopiero o drugiej nad ranem. Źle się czuję, bolą mnie płuca i wiem, że bardzo się przeziębiłam stojąc na mrozie. Próbuję zasnąć, ale zmęczenie nie nie pozwala mi drzemać. Wyciągam więc torebkę, żeby sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty. Na szczęście nic nie zginęło na czeskiej granicy. Dla porządku sprawdzam boczną przegródkę, gdzie włożyłam wizytówkę pana Svena. Nie ma! Gorączkowo przerzucam wszystkie drobiazgi, wykładając je na stoliczek. Ale już wiem, że wizytówki nie znajdę. 
Z całą pewnością jej nie zgubiłam, tylko wyjęto mi ją na granicy. Pewnie celnicy czescy podejrzewali, że to może być jakiś kontakt szpiegowski. Nie napiszę już do Malmö. Pozostały mi tylko wspomnienia i żal, że niemądrym uporem sama sobie zaszkodziłam. Wolę nie wspominać, o czym myślałam, patrząc na pustą przegródkę torebki.
Moje miasto.
Na horyzoncie już widać światła naszego miasta. Autokar zatrzymuje się w pobliżu mego domu. Wyskakuję z samochodu i wyciągam z bagażnika ciężką torbę. Trochę przy tym zamieszania bowiem torba leży ostatnia w rogu wozu i przez moment wydaje mi się, że jej nie ma. Jeszcze tylko tego by mi brakowało do szczęścia. Serdecznie żegnam się z koleżankami, a pilotce ironicznie dziękuję za troskę i "miły uśmiech".
Obładowana, idę wolno przez park i widzę, że w oknie naszego mieszkania świeci się światło. Jak latarnia morska, wskazuje mi drogę w ciemności. Mimo bardzo późnej, a właściwie już nawet wczesnej pory, Ojciec na mnie czeka z gorącą herbatą. Biegnę po schodach, nie czując ciężaru torby i zostawiając za sobą wszystkie zmartwienia.
Nareszcie jestem w domu!
                                                 K   o   n   i   e   c  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz