piątek, 1 września 2017

DZIEŃ, KTÓRY ZMIENIŁ LOSY ŚWIATA I LUDZI.


                                                                                                1 września 2017 r.

   To dla mnie straszna data, o której przez cały rok wolę nie pamiętać. Lecz gdy ten dzień nadchodzi, wraca wraz z nim pamięć o ukochanych osobach, których już nie ma, i wspomnienia o wydarzeniach, jakich oni byli świadkami.
    Miałam cholernego pecha. Mogłam się urodzić trzy lata przed wybuchem wojny i mieć sielskie, anielskie dzieciństwo. Ale nie! Musiałam się urodzić właśnie na 11 dni przed wybuchem najstraszliwszego konfliktu, jaki spotkał ludzkość: wybuchu II wojny światowej!
    Powinnam urodzić się w lipcu 1939 roku. Owszem, u mamy zaczęły się bóle. Ale w klinice wojskowej okazało się, że to fałszywy alarm, bo od poczęcia lubiłam być przekorna. Mama wróciła do domu, zawiadamiając zaniepokojoną rodzinę, że jeszcze nie czas.
    A niebo nad nami już zaczęło płonąć!
   Dzięki interwencji naszych wspaniałych sojuszników, Anglii i Francji, Rzeczpospolita wstrzymała mobilizację, aby – jak ostrzegali nas nasi sprzymierzeńcy – nie drażnić Hitlera! Śmieszne, co? No więc zrobiliśmy co trzeba, aby zaoszczędzić stresu nerwowemu Fűhrerowi i dopiero wiadomość o podpisaniu 23 sierpnia na Kremlu, paktu Ribbentrop – Mołotow, uświadomiła rządowi polskiemu, że stała się rzecz straszna, zostaliśmy wzięci w dwa ognie.
Mobilizacja wojska polskiego.
     Na łeb, na szyję, zaczęto mobilizację armii. Ojciec, dzień i noc siedział w kancelarii pułku i ciężko pracował. Wychodził jedynie na godzinę, żeby coś zjeść i wracał do biura. Komisje poborowe także pracowały bez przerwy, wcielając mężczyzn do wojska. Ojciec mamy, dziadek Michał, i wujowie, jej bracia, zostali zmobilizowani i wcieleni do armii. Poznańska Cytadela stała się zamkniętą twierdzą, do której nikt cywilny nie mógł się dostać. Ale mnie to nic obchodziło i postanowiłam wtedy właśnie się urodzić! Zaczęłam w niedzielę, a biedna mama początkowo myślała, że boli ją żołądek po zjedzeniu gruszki. Dopiero w nocy nabrała przekonania, żeto już! W klinice wojskowej na ul. Fredry przez cały czas ciąży, była pod opieką cudownego lekarza. prof. płk. Wołkowińskiego, który zapewniał ją, że urodzi upragnione dziecko.
Hitler przyjmuje defiladę w Warszawie.
     Ale pech chciał, iż tego dnia profesora nie było w klinice. W całym szpitalu panowała napięta atmosfera. Słuchano radia, nadającego komunikaty i patriotyczne odezwy. Prasa zamieszczała bojowe artykuły powiadamiając, że zgłaszają się już ochotnicy na „żywe torpedy”. Naród, przez długie lata utrzymywany w wierze, że „jesteśmy zwarci, silni i gotowi” oraz, iż „nie damy guzika” - pewny był zwycięstwa. Lecz mimo wszystko, wszędzie panowała nerwowa atmosfera.
    Mama przywieziona na izbę porodową, trafiła w momencie, kiedy rozhisteryzowane pielęgniarki, zamiast zajmować się rodzącą, wisiały na telefonach, wydzwaniając do krewnych, aby dowiedzieć się, co się z nimi dzieje. Mama wiła się z bólu i wzywała pomocy, ale w pobliżu nie było nikogo! Mijały godziny nocy, a mama nie mogła urodzić. Spanikowane pielęgniarki wchodziły i wychodziły, nie przejmując się specjalnie mamą. To był prawdziwy koszmar.
Taką propagandą łudzono polskie społeczeństwo.
    Tego dnia otwarto w całym kraju więzienia. Za oknami kliniki rozlegały się na ulicy wrzaski i śmiechy pijanych więźniów wypuszczonych na wolność. Dopiero o świcie wpadł do izby porodowej młody lekarz i ujrzawszy jęczącą mamę, natychmiast się nią zajął. Jednak upływały godziny, a ja nie chciałam się urodzić. Bo uznałam, że nie warto!
Zdjęcia prasy polskiej.
   Przed południem zjawił się pułkownik Wołkowiński i stwierdziwszy w jakim stanie znajduje się jego pacjentka, wpadł we wściekłość. Wyrzucił siostrę oddziałową, zabronił jej pokazywać się mu na oczy i energicznie zaczął ratować wpółprzytomną mamę. Po kilku zastrzykach, bóle wróciły i punktualnie o godzinie dwunastej w południe, kiedy rozdzwoniły się wszystkie dzwony, przyszłam na ten świat – ale martwa! Profesor, który bardzo mamę lubił, o mało nie pobił położnej, mającej obowiązek zawiadomić go o porodzie mamy. Ale wydawało się, że pomoc przyszła za późno, bo ja byłam martwa, sina i nie oddychałam! Widocznie doszłam do przekonania, że poniedziałek nie opłaca się rodzić.
     Mama zaczęła rozpaczać, ale na szczęście profesor miał szybki refleks. Złapał mnie za obie nogi, podniósł do góry, i wlepił mi mocnego klapsa. Sprowadzona tak brutalnie z niebytu, zaprotestowałam i rozryczałam się wniebogłosy, stawiając cały oddział na nogi. Słabą, zbolałą mamę przewieziono do małej separatki, gdzie leżała sama, wsłuchując się w niezwykły ruch za oknami kliniki.
    Rozpoczęły się przemarsze oddziałów wojskowych. Słychać było grzmot kopyt koni kawalerii, z 15 Pułku Ułanów Poznańskich, Głośne klaksony samochodów, podniecone glosy przechodniów. Pielęgniarka na prośbę mamy, starała się powiadomić ojca, że urodziła się mu córka, lecz nie mogła dodzwonić się do Cytadeli. Na obiad przyniesiono mamie bulion i pomidory, faszerowane ryżem i mięsem. Ale mama nie miała apetytu przerażona tym, co się dokoła niej działo. Pielęgniarki chodziły zapłakane, zdenerwowane, lekarze już zostali zmobilizowani.
   Na szczęście przyszły siostry mamy i Babcia, przynosząc kwiaty i podarunki. Ojciec dopiero we środę dowiedział się o moich urodzinach, bo sam zatelefonował do kliniki, zaniepokojony brakiem wiadomości. Zapomniał, że centrala Cytadeli nie łączyła już rozmów prywatnych. Zawiadomił mamę, że dostał przeniesienie do swej macierzystej jednostki w Jarosławiu i zapytał, czy mama chce zostać w Poznaniu, albo jechać z nim do domu w Rzeszowie? Mama była twardą kobietę i oświadczyła, że w Poznaniu nie zostanie i będzie towarzyszyć ojcu.
    Tata nie miał pojęcia, że jego rodzice, dziadkowie, siedzieli spokojnie w swoim majątku na kresach, święcie przekonani, że tam Niemcy nigdy nie dojdą.
Ukraińskie dziewczęta z niemieckiemi żołnierzami.
   To lato roku 1939, cechowała kompletna dezinformacja, począwszy od najwyższych władz państwowych, do prostego robotnika. Od czasów wojny w roku 1920, za największego wroga Polski uważany był Związek Radzicki. Na wschodnią granicę skierowana była uwaga rządu i generalicji. Z uporem i ślepotą utrzymywano, że najodpowiedniejszą obroną wschodnich granic, będzie kawaleria, ze względu na trudny tamtejszy teren.
    Wódz Naczelny, marszałek Rydz-Śmigły, nie dał sobie wyperswadować, że Rosja unowocześniła armię od czasów Bitwy Warszawskiej, że posiada samoloty, czołgi i artylerię w ilości, przewyższającej wszystkie państwa europejskie. Informacje polskiego wywiadu były karygodnie lekceważone i ignorowane.
Wódz Naczelny marszałek Rydz-Śmigły
   Dopiero dojście Hitlera do władzy i Anschluss Austrii, a potem zagarnięcie czeskich Sudetów i całych Czech, otworzyło polskim politykom oczy, na śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony hitlerowskich Niemiec. Lecz nawet świadomość zagrożenia, nie natchnęła polskich polityków do szukania pewnych sojuszników. Opierając się na sentymentalnej wizji „siostrzycy Francji”, zawarto traktaty o wzajemnej pomocy militarnej. których Francja nie zamierzała dotrzymać, gdyż nie była przygotowana do wojny z Niemcami. Podobnie rzecz się miała z Wielką Brytanią. Nasz rząd nie stanął na wysokości zadania, nie potrafił przeciwdziałać zagrożeniu, a naród polski zapłacił za ich bezmyślność straszliwą cenę.
Oddziały wojska polskiego wkraczają na Zaolzie. Nóż w plecy Czechom!
   Społeczeństwo polskie łudzone było nadzieją, iż Niemcy mają tekturowe czołgi, a Rosjanie karabiny na sznurkach! W połowie września, mój ojciec przekonał się, jakie to były „sznurki”, kiedy niewielki oddział polski został otoczony przez 15 czołgów radzieckich. Komisarz rozkazał Polakom położyć się na ziemi, grożąc, że w razie nieposłuszeństwa, zostaną ostrzelani z czołgowych armat!
17 września  radzieckie czołgi wkraczają na terytorium Polski.
    Ojciec, leżąc na zadeptanej trawie, i pozwalając, żeby sołdaci kradli mu lornetkę, zegarek, sygnet i obrączkę ślubną, oraz wieczne pióro, życzył temu, kto wymyślił te „sznurki”, żeby się sukinsyn sam na nich powiesił!
    Ale 21 sierpnia nikt jeszcze nie wiedział o 17 września i klęsce. Nikt nie wiedział, że cały rzad i większość wyższych oficerów sztabowych, ucieknie za granicę, zabierając z sobą żony, kochanki, pieski i perskie dywany. Sznury prywatnych i rządowych limuzyn zawalały szosy prowadzące na wschód, tarasując przejścia cofającym się wojskom polskim.
Tak sfery rządowe okłamywały polskie społeczeństwo.
      Dziś, w urzędach i wojskowych salach muzealnych, wiszą portrety marszałka Rydza-Śmigłego, a młodym pokoleniom przedstawiany jest niemal jak bohater i męczennik narodowy. Ale w czasie tamtych, wrześniowych dni, był przeklinany i znienawidzony, razem z całym rządem sanacyjnym. Żołnierze uważali, że powinnością marszałka było pozostać przy swojej armii do końca – na dobre i na złe. Paniczną ucieczkę władz II Rzeczypospolitej za granicę, dziś historycy tłumaczą próbą zorganizowania obrony na wschodniej granicy. Ale takie twierdzenie jest celową konfabulacją. Prawda historyczna świadków tamtych czasów, jest porażająca.
1 września - granica polska.
    Jeszcze w czasie swego pobytu w Warszawie Rydz-Śmigły całkowicie zdezorientowany, nie potrafił podejmować szybkich decyzji i swoim brakiem reakcji, doprowadził do klęski znakomicie dowodzoną przez generała Kutrzebę Bitwę nad Bzurą.
Wieluń 1 września 1939.
    Mama, nie bacząc na stan swego zdrowia, postanowiła wrócić do naszego mieszkania na Cytadeli. To był poważny błąd, ponieważ Cytadela była już zamknięta i nikt z rodziny nie mógł się do mamy dostać. Wyjeżdżając, rodzice nie mogli przekazać rodzinie wartościowych przedmiotów, które pozostały na miejscu. Ojciec, wyniósł mamę ze szpitala na rękach, bo nie mogła chodzić o własnych siłach i wojskowym samochodem przywiózł ją i mnie na Cytadelę. Tylko przez dwa dni przebywałam w naszym ślicznym mieszkaniu. A 30 sierpnia zamknęły się za nami drzwi naszego domu, na zawsze.
   1 września o świcie, na spokojne miasto Wieluń i śpiących mieszkańców spadły bomby, pierwsze w tej strasznej wojnie. I żaden sprzymierzeniec, żadna  moc nadprzyrodzona, żadna Królowa, czy Hetmanka, nie uchroniła Polski, rozjeżdżonej czołgami, masakrowanej tonami bomb, rozstrzeliwanej w publicznych egzekucjach. Zostaliśmy sami.
 ….. I ŚMIERĆ SIĘ STAŁA!