niedziela, 31 marca 2019

JAK STAŁAM SIĘ ZAKAŁĄ RODZINY!


Gazeta Wrocławska  Stare zdjęcia ślubne.
Zaraz po zakończeniu wojny, wybuchła w Polsce istna epidemia ślubów. Żenił się każdy z każdą, jakby sama natura postanowiła błyskawicznie wyrównać straty populacji poniesione podczas wojny. Z początkiem sierpnia, Mama dostała telegram z Poznania od babci Jadwigi, że ciocia Musia, najmłodsza siostra Mamy,  wychodzi za mąż i babcia bardzo pragnie, żeby na tej uroczystości zebrała się cała rodzina w komplecie. Młoda para miała przyjechać z Katowic, a Mama z Rzeszowa. Pierwsze spotkanie rodzinne po sześciu latach wojny!
Naturalnie, Mama stęskniona za ukochanym Poznaniem, nie zastanawiała się ani chwili, i jeszcze tego samego dnia wysłała wiadomość, że przyjedzie i przedstawi rodzinie córkę, czyli mnie. Oczywiście nie wypadało jechać na wesele z pustymi rękami. Przy pomocy Ojca, który ku memu wielkiemu żalowi nie mógł z nami jechać, udało się zebrać przyzwoite podarunki. Piękny kryształowy komplet do koniaku, z karafką w kształcie tęczowej ryby, z krośnieńskiej huty szkła, oraz kryształowy komplet na toaletkę. Dziadzio Tadeusz ofiarował swój olejny obraz, a Mama dołożyła modnego lisa.
Ojciec nie był zadowolony z decyzji Mamy, gdyż w 1945 roku, wszelkie podróże były niebezpieczne i ryzykowne. Ale Mama się uparła, bo koniecznie chciała spotkać się z rodziną i zobaczyć wytęsknione miasto rodzinne. Tłumaczyła Ojcu, że nie pojedzie sama, tylko z ciocią Irką, siostrzenicą Babci Pelagii, która zamierzała starać się w urzędzie wojewódzkim o zwrot rodzinnego majątku, rozparcelowanego w wyniku reformy rolnej. Ludzie wierzyli jeszcze w cuda!
Tak się podróżowało w 1945 r. foto. Polityka.
Sierpniowa pogoda była jak na zamówienie, słoneczna i ciepła, więc podróż zapowiadała się przyjemnie. No, mniej więcej przyjemnie, bo dostałyśmy miejsce na otwartej lorze w pociągu towarowym! Dobre i to, bowiem w tym czasie, ludzie jeździli na czym się tylko dało, nawet na dachu i zderzakach wagonów. Brakowało taboru kolejowego, a tory i mosty kolejowe znajdowały się w stanie agonalnym.
Podobnie wyglądały wtedy polskie mosty. Asia Blog.
  Ja tam nie bardzo przejmowałam się na czym pojadę, bo entuzjazmowałam się samą podróżą i nadzieją poznania kuzynek i kuzynów z Poznania, których dotąd znałam jedynie z fotografii i opowiadania Mamy. Wyjechałyśmy w końcu, obładowane pakunkami, jak wielbłądy. Do Katowic podróż była nawet zupełnie przyzwoita. Pasażerowie dobrali się, jak w korcu maku, morowi! Część drogi schodziła nam na śpiewie, wspomnieniach wojennych i objadaniu się zabranymi z domu wiktuałami. Panowie mieli większy zapas wody ognistej, a nawet bimbru i częstowali nim innych pasażerów. Dopiero za Katowicami zaczęło być nieprzyjemnie. Pogoda nadal dopisywała i noce były prawdziwie sierpniowe, gwiaździste i ciepłe. Ale zmieniono nam maszynistę, a ten drugi widocznie kochał pieniążki, bo co jakiś czas lokomotywa stawała w szczerym polu i „psuła się”. Maszynista z palaczem siadali na schodkach i czekali - wiadomo na co. Pasażerowie klęli, ale robili składkę, oddawali pieniądze maszyniście, a ten w cudowny sposób naprawiał zepsutą maszynę i ruszaliśmy w dalszą drogę.. W owe czasy, nie podróżowało się kilka godzin, lecz po parę dni, a nawet tygodni. My jechaliśmy już drugi dzień i była nadzieja, że przy Bożej pomocy, dojedziemy do Poznania, następnego dnia w południe.
foto. mjk280   Fotografie starych lokomotyw.
 Tymczasem zapadła noc, piękna i ciepła. Jadąc otwartą lorą, widziałam nad sobą ogromne konstelacje gwiazd, od których czasami odrywała się jedna i spadała w kosmos, pozostawiając po sobie świetlistą smugę. Mama rozścieliła pledy i położyłyśmy się, przytulone do siebie, mając pod głową walizki, jako poduszki. Ciocia Irka leżała przy nas i już zaczynała pochrapywać. Ja także zasnęłam smacznie, ukołysana monotonnym dudnieniem wagonu.
Otworzyłam oczy, obudzona jakimiś głosami. Była jeszcze ciemna noc, a pociąg stał w polu na lekkim wzniesieniu. W dali widać było słabe światła jakiejś wsi, czy małej stacyjki. Usiadłam zła, że mnie obudzono. Mama już nie spała i razem z innymi pasażerami, nadsłuchiwała dochodzących z przodu pociągu głośnych rozmów i wrzasków. Nasz wagon znajdował się w środku długiego pociągu, wiozącego prócz pasażerów, różne części do maszyn i wielkie maszyny do fabryk. Kilku mężczyzn zeskoczyło z lory i poszli ku lokomotywie, aby dowiedzieć się, dlaczego stoimy i co się dzieje.
Bardzo prędko powrócili, zdenerwowani i zaniepokojeni.
- To napad, chyba rabunkowy. - oznajmili szeptem. - Jakaś banda zatrzymała pociąg, rzucając na szyny pnie drzew.
- Jezus Maria! - jęknęła jakaś kobieta. - Co zrobimy? Czy ktoś ma broń?
- Oszalała pani? - zawołał zdenerwowany mężczyzna. - Ci ludzie są uzbrojeni po zęby. Chce pani, żeby nas wyrżnęli? Siedźcie cicho, może nas ominą.
Ale napastnicy nie zamierzali pominąć żadnego wagonu. Potem dowiedzieliśmy się, że była to banda złożona z dezerterów różnych maści, najwięcej z byłych żołnierzy z armii radzieckiej, ale nie tylko, bo byli wśród nich także Polacy. Mieli ręczne karabiny maszynowe, granaty i pepesze. Większość z nich była już pijana i awanturowała się z maszynistą, grożąc mu bronią. Z przednich wagonów rozległy się krzyki i strzały. Bandyci metodycznie rabowali wagon po wagonie, przy sposobności gwałcąc kobiety.

foto. Kurier poranny.
Na naszej lorze wybuchła panika. Ludzie mieli przy sobie różne kosztowne przedmioty i nie zamierzali się ich pozbywać. Ciocia Irka, mająca za dekoltem plik dolarów i trochę złota, trzęsła się ze strachu. Mama, prócz prezentów, miała na palcu zaręczynowy złoty pierścień z brylantem i rubinem, złote kolczyki z brylancikami, a ja złoty medalik. Słyszeliśmy coraz wyraźniej zbliżające się wrzaski, rozpaczliwe krzyki kobiet, płacz dzieci i głosy mężczyzn szarpiących się z napastnikami. Kilka razy rozległy się serie z pepesz, a potem jeszcze głośniejsze wrzaski. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, bo do stacji było daleko, a kilka miesięcy po wojnie, nie było jeszcze sprawnie działającej straży kolejowej i łączności. Niektóre panie zaczęły się głośno modlić, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że niewiele nam to pomoże, gdy bandyci wejdą na naszą lorę.
Na szczęście, jadący z nami mężczyźni, mieli za sobą okupacyjną praktykę. Niewiele myśląc, wpakowali nas pod ciężkie maszyny i nakryli plandekami. Potem prędko zrobili składkę pieniężną, rzucając do czapki nawet zegarki, dołączywszy do okupu kilka butelek wódki oraz bimbru, a nawet pęta kiełbasy. Wrzaski zbliżały się i po chwili kilka ciemnych postaci zatrzymało się przed naszym wagonem. Niewiele było widać, bo nigdzie nie świeciły się światła, zresztą my byłyśmy szczelnie przykryte plandekami i leżałyśmy stłoczone jak śledzie w beczce, pod ciężkimi maszynami, trzęsąc się ze strachu i oczekując najgorszego. Pierwsze pytanie, jakie zadali po rosyjsku napastnicy, brzmiało:
- Żeńszczyny u was jest?
- Baby macie? - wtrącił się inny bandyta, widocznie Polak.
- Niet. U nas żeńszczyn nie ma. - odpowiedział jeden z panów, który umiał trochę po rosyjsku i wziął na siebie ciężar negocjacji z bandytami.
- A czasy(zegarki) macie? - pytał dalej jeden z napastników, wchodząc na lorę.
Tak niemiecka propaganda przedstawiała żołnierzy radzieckich.
Miał przy sobie latarkę elektryczną i wąski promień światła padł na maszyny i plandeki. Wstrzymałyśmy oddech.
- Da, da, tu są czasy i wodka. Dobra wodka, mocna. - zapewniał mężczyzna, podając mu duży pakunek pełen butelek, pieniędzy, wędlin i zegarków.
Bandzior wziął paczkę, zajrzał nieufnie do środka i odrobinę złagodniał, ale nie za bardzo. Był nieufny, bo wrzasnął coś do swoich kompanów i na lorę wskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn, zaczynając myszkować po wagonie. Mówili między sobą po polsku. Teraz zagrażało nam straszne niebezpieczeństwo, bo każdej chwili bandyci mogli zajrzeć pod plandekę i odkryć naszą obecność. Jednakże panowie mieli szybki refleks i trzech z nich usiadło na plandece, niby to paląc papierosy. Jeden z nich, niechcący usiadł na cioci Irce i przydusił ją do pokrytej pyłem węglowym podłogi. Napastnicy zajrzeli pod maszyny i stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, machnęli ręką i zeskoczyli z lory, bardzo rozczarowani, że nie znaleźli kobiet. Na nieszczęście, w sąsiednim wagonie były kobiety i już po chwili usłyszeliśmy straszne krzyki, rozpaczliwe wołanie o pomoc, a potem strzały.
To była przerażająca noc i długo jeszcze musieliśmy wysłuchiwać okropnych wrzasków i strzelaniny, bo kiedy bandyci napotkali jakikolwiek opór, natychmiast otwierali ogień do pasażerów. Dopiero nad ranem poszli sobie, nakazując maszyniście siedzieć cicho. Pociąg nadal stał w polu, bo maszynista i palacz bali się ruszyć z miejsca. Przyduszona ciocia Irka, wpadła w histerię i postanowiła iść piechotą do widocznej na horyzoncie wsi, czy jakiegoś osiedla. Kilka pań poparło ją, choć mężczyźni tłumaczyli, żeby pozostały w pociągu, bo bandyci mogą być w pobliżu. Ale ciocia nie dała sobie nic powiedzieć i zaczęła wyłazić z wagonu, ciągnąc za sobą Mamę.
Mama nie chciała opuścić pociągu i próbowała wejść na lorę, wisząc między dwoma wagonami niemal na zderzakach. I wtedy pociąg nagle ruszył! Mama spadła niżej, a ja zaczęłam przeraźliwie krzyczeć, wzywając pomocy. Kilku panów pochwyciło Mamę, niemal wiszącą w powietrzu i szczęśliwie wciągnęło do wagonu, gdy pociąg już nabierał pędu. Ciocia Irka też znalazła się na lorze cała, tylko mocno potłuczona. Tę przygodę i godziny przeżytej grozy, zapamiętałam na zawsze .
Do Poznania przyjechałyśmy w samo południe, czarne z pyłu węglowego, jak diabły z jasełek i śmierdzące smarem od maszyn, jakim byłyśmy oblepione. Ale żywe i całe, nie licząc podrapanej do krwi skóry. Dowiedzieliśmy się, że kilka osób, zastrzelonych przez bandytów, nie przeżyło podróży,
TVN24   Poznań w 1945 r.
 Ukochane miasto Mamy, leżało w gruzach. Nasza kamienica również została zbombardowana, razem z całą dzielnicą, w drugi dzień świąt Wielkanocy 1944 roku. W samo południe zrobiło się ciemno od nadlatujących samolotów alianckich. Dywanowe bombardowanie miało na celu zniszczenie niemieckich obiektów wojskowych, a tymczasem obróciło w gruzy kilka dzielnic miasta. Nie mieliśmy szczęścia do sprzymierzeńców i chyba niewiele się do dzisiaj zmieniło.
Dziadkowie powrócili już do Poznania i zamieszkali razem z dwiema córkami i ich rodzinami w dużej, starej kamienicy, w porządnym, na szczęście, mieszkaniu. Na dworcu, bardzo zniszczonym i pełnym śladów po kulach, oczekiwał nas Dziadzio Michał i wuj Władysław, mąż siostry Mamy, cioci Zosi. Nasze bagaże załadowano na ręczny wózek i ruszyliśmy przez zrujnowane ulice miasta. Pomimo zniszczeń, Poznań już podnosił się do życia. Dzwoniły jadące tramwaje, poobijane i poznaczone śladami kul, ale pełne ludzi. Pracowały brygady odgruzowujące niektóre zasypane ulice i place. Otwierano sklepy, działały teatry, a nawet opera poznańska, o czym miałam niebawem przekonać się na własne oczy! Mama obiecywała, że pójdziemy do Cytadeli i pokaże mi, gdzie spędziłam kilka dni mego życia.
  Poznań Hotel Bristol     poznań fotopolska.eu  
Pierwszy raz widziana rodzina, przyprawiła mnie o mieszane uczucia. Mama oczywiście cała była w skowronkach, ujrzawszy niewidziane od sześciu lat rodzeństwo. Natomiast ja, próbowałam robić dobrą minę, raczej z mizernym skutkiem. O ile ciocie i wujkowie przyjęli mnie serdecznie, o tyle moi kuzyni i kuzynki przeważnie starsi ode mnie, chyba nieufnie. Byłam dla nich obca. Inaczej się wyrażałam, inaczej byłam ubrana i inaczej się zachowywałam. Przede wszystkim, wcale ich nie rozumiałam i to doprowadzało mnie do pasji. Na przykład kuzynka mówiła, że idzie do sklepu, więc prosiłam Mamę o pieniądze. Wtedy okazywało się, że kuzynka idzie do piwnicy. Innym razem dzieci szły na górkę (strych).A kiedy pytałam, gdzie w Poznaniu są góry, wyśmiewali się ze mnie, że nie umiem mówić„po ludzku”. Nienawidziłam, kiedy wołali na mnie Elza! Mnóstwo słów z gwary poznańskiej, było dla mnie istną chińszczyzną. A moi mali krewni, celowo posługiwali się przy mnie gwarą, żebym niewiele rozumiała. Wybuchałam gniewem i obrażałam się na nich, nazywając ich prostakami!
Mama próbowała łagodzić te nieporozumienia, ale jedna i druga strona nie wykazywały dobrej woli do zawarcia pokoju, co najwyżej do chwilowego zawieszenia broni. Najwięcej dokuczał mi mój rówieśnik, syn cioci Zosi, u której się zatrzymałyśmy. Jurek był silnym, wysokim chłopcem i początkowo miał nade mną przewagę, z której bezlitośnie korzystał, waląc mnie, gdzie popadło. Pouczona przez Mamę, żebym zachowywała się wzorowo, starałam się znosić cierpliwie zaczepki, zaciskając zęby i poprzysięgając mu zemstę! Tymczasem zapoznawałam się z moim rodzinnym miastem, z którym zresztą nie czułam się związana. Wychowałam się w Małopolsce i poznańskie „pyry” nie cieszyły się moją sympatią.
Cytadela poznańska była dla Niemców ważnym punktem strategicznym, którego zacięcie i rozpaczliwie bronili. 
Mama|(po lewej) i jej siostra, w parku Cytadeli. Rok 1939. Mama w piątym m-cu  w ciąży, ma spuchnięte nogi.
Dopiero zmasowany ostrzał artylerii radzieckiej, bombardowanie z samolotów, a na końcu bohaterski szturm poznaniaków na Cytadelę, pokonały opór Niemców. Mama ciężko przeżyła widok straszliwie zniszczonej Cytadeli, gdzie jedynym śladem po naszym ślicznym mieszkaniu, był drut anteny radiowej, kołyszący się na czarnej od ognia ścianie. 
Zdobyta poznańska Cytadela, ukochane miejsce moich rodziców. Poznań.pl.
 Rodzina, jak mogła, starała się biedną Mamę pocieszać. Wuj zaprosił nas do restauracji na wspaniałą poznańską golonkę,z puszystym grochem pureĕ. Jedna z przedwojennych przyjaciółek Mamy, była baleriną w operze poznańskiej i dowiedziawszy się o naszym przyjeździe, załatwiła nam bilety na prapremierę „Krakowiaków i górali”. Dzielni poznaniacy już w lipcu wznowili działalność Teatru Wielkiego, jak nazywano operę, i pierwszy po wojnie spektakl operowy odbył się 2.VI.1945 r. Wystawiono wtedy właśnie ”Krakowiaków i górali” Karola Kurpińskiego, z muzyką Stefaniego. W czasie szturmu Cytadeli, w gmachu opery mieściło się dowództwo radzieckie i stąd szły rozkazy do walczących oddziałów.
Odświętnie wystrojone, udałyśmy się z Mamą do opery. Towarzyszyły nam dwie ciocie i wuj. Dzieci, poza mną, nie zabrano, co bynajmniej nie ociepliło uczuć rodzinnych z kuzynami. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się w pięknej sali opery. Do teatru chodziłam z Rodzicami w Rzeszowie, ale nie mógł się on równać ze wspaniałością opery. Z nabożnym skupieniem usiadłyśmy w fotelach, czekając na dźwięk gongu, zwiastujący rozpoczęcie spektaklu.
Szczęśliwe czasy. Mama i Tata obok Opery poznańskiej.
 Zanim jednak opera się zaczęła, mieliśmy darmowe przedstawienie. W pewnej chwili do sali weszła grupa wieśniaków z jakiejś wsi. Weszli nieśmiało, z otwartymi ustami, gapiąc się na złocenia i wspaniałą kurtynę. Bileterka wskazała im rząd, gdzie były ich miejsca. Weszli, ale zamiast usiąść, stali patrząc spode łba na innych widzów. Ponieważ byli niedaleko, słyszeliśmy, jak mruczeli do siebie:
- Widzicie, jakie te miastowe ludzie chytre? Same siedzą, a my za nasze piniądze stoimy!
Dopiero na interwencję bileterki, która pokazała im, że fotele się opuszcza usiedli, jeszcze nadęci i podejrzliwi. Po jakimś czasie oswoili się z atmosferą wspaniałej sali i postanowili się pożywić. Z przyniesionych pakunków wyjęli chleb, jajka na twardo i rozbijając skorupki o poręcze foteli, obierali jajka, porzucając skorupki na dywan. Biedna bileterka znowu zwróciła im uwagę, że w operze nie należy jeść jajek, ani chleba. Byli tą uwagą oburzeni:
- To gdzie mamy jeść, na ulicy? Miastowe ludzie to nic tego chłopa nie szanują!
Te i inne, bardziej dosadne komentarze, słyszeliśmy przez większą część spektaklu. Stłumiłam wybuch śmiechu pod groźnym spojrzeniem Mamy, a widok tych poczciwców, przypomniał mi nuconą nieraz przez Tatę żartobliwą piosenkę:
Przyjechali do Warszawy. Przyjechali do Warszawy,
Kupa dziadów, lud ciekawy,
Dla rozrywki i zabawy.
Przedstawienie było przepiękne. Urzekły mnie żywiołowe tańce góralskie i krakowskie oraz dowcipne kuplety. Tego dnia na zawsze oddałam swoje serce operze. Widzowie co chwilę oklaskami dziękowali artystom, wiele kobiet miało w oczach łzy. Przecież dopiero przed trzema miesiącami zakończyła się najokrutniejsza wojna w dziejach ludzkości.
foto. Krzysztof Bieliński. Krakowiacy i górale Opera Narodowa W-wa.
 Następnego dnia rano, przyjechali przyszli państwo młodzi, a w domu zaczęły się pełną parą przygotowania do przyjęcia weselnego. Pan młody, mój przyszły wuj, choć chłopskiego pochodzenia, miał ukończone we Wiedniu i na UJ dwa fakultety, tytuł profesora filozofii i doktora biologii. Mimo iż od czasów okupacji znał dobrze dziadzia i babcię, nie cieszył się sympatią babci, gdy okazało się, że pochodził z rodu krwawego Jakuba Szeli! Podobno Babcia, dowiedziawszy się, kogo będzie miała za zięcia, zemdlała i do końca życia nie mogła wujowi wybaczyć jego pochodzenia, przepowiadając ponuro, że kiedyś ta zła krew odezwie się w którymś z jego potomków! Na razie jednak starała się zadbać o to, żeby weselne przyjęcie było w miarę możności przyzwoite, na ile pozwalały powojenne ograniczenia. Panie przez pół dnia wędrowały po mieście, przynosząc do domu kury, mięso, masło, śmietanę, oraz inne ingrediencje, zakupione na czarnym rynku za ciężkie pieniądze. W kuchni od rana do wieczora smażono, pieczono, duszono przeróżne pyszności weselne.
Dowiedziałam się od Mamy, że dzieci przy stole weselnym siedzieć nie będą. Byłam zdumiona. W Rzeszowie, od małego dziecka, zawsze siedziałam razem z dorosłymi. Byłam dobrze wytresowana, (wytresowana) posługiwałam się prawidłowo nożem i widelcem oraz serwetką, więc nie widziałam powodu, by zepchnąć mnie do dziecińca. Ta wiadomość do reszty zepsuła mi humor, bo wcale nie zamierzałam siedzieć w towarzystwie moich kuzynów wiedząc, że będą mi dokuczać. Na wszelki wypadek urządziłam Mamie awanturę i dostałam klapsa, co mnie do reszty rozgoryczyło. Do wesela pozostały tylko dwa dni.
Wieczorami rodzina zbierała się przy stole i opowiadała o swoich wojennych przeżyciach. Poznań po roku 1939, został wcielony do Reichu i dlatego Niemcy ze szczególnym okrucieństwem traktowali Polaków, zmuszając ich do noszenia opaski z literą P. Miasto w 1945 roku, było przez Niemców bronione z fanatycznym uporem. Walki szły o każdą niemal ulicę, o każdy dom. Pod ocalałymi jeszcze budynkami, przebito w piwnicach przejścia dla ludności cywilnej, bo górą był nieustanny ostrzał ciężkich karabinów maszynowych, artylerii i bombardowanie miasta z samolotów. Po zniszczeniu naszej kamienicy, rodzina tułała się, mieszkając u krewnych i przyjaciół. Ale w czasie zdobywania miasta przez wojska radzieckie, nigdzie już nie było bezpiecznie, bo całe miasto było ostrzeliwane i bombardowane.
Armia Czerwona wyzwala Poznań. foto. DziwnaWojna.pl
Dwie ciocie miały małe dzieci, z którymi musiały się przemieszczać przez piwnice z domu do domu. Górą kamienice płonęły, eksplozje, dym, gorąc, istne piekło. I Niemcy, mordujący bezlitośnie każdego, kto im wszedł w drogę. W pewnej piwnicy płonącego budynku, ciotki natknęły się na kilku SS-manów uzbrojonych po zęby, którzy schronili się tam, przed żołnierzami radzieckimi. Niemcy ukryli się za drzwiami piwnicy i trzymając pod lufami pistoletów maszynowych przerażonych cywilów zagrozili, że rozstrzelają każdego, kto wskaże ich Rosjanom. Parter kamienicy już się palił i skuleni w piwnicy ludzie dusili się dymem, ale wyjść nie mogli, bo Niemcy trzymali ich na muszce pistoletów. Tymczasem na schodach wiodących do piwnicy, ukazali się Rosjanie. Widząc cywilnych mieszkańców, spytali czy nie ma tam Germańców? Ukryci za drzwiami Niemcy, pogrozili ludziom pięścią, nakazując milczenie. Ale jakiś mężczyzna stojący przy schodach, nieznacznie dał Rosjanom znak, że za drzwiami są Niemcy. Żołnierze udali, że wychodzą, a kiedy Niemcy wyszli z ukrycia, Rosjanie nie chcąc strzelać ze względu na ludzi, z nożami w zębach, skoczyli Niemcom z góry na karki. Jeńców nie brali....
Ciocie uciekły z tej piwnicy i zaraz w następnej, natknęły się na kilkanaście zwłok osób, rozstrzelanych przez Niemców, kobiet, dzieci, mężczyzn. Leżeli jedni na drugich, tak jak upadali przy egzekucji. Cała piwnica zalana była krwią pomordowanych. Widok był tak okropny, że ciocia Zosia, trzymająca na rękach małą córeczkę, doznała szoku. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć i chciała udusić własne dziecko. Druga ciocia wydarła jej dziewczynkę z rąk i wyprowadziła ją z tej strasznej piwnicy. Ale to jeszcze nie był koniec ich udręki. Najstarszą siostrę Mamy, dopadł jakiś Mongoł i próbował ją zgwałcić, drąc na niej suknię i bieliznę. Dosłownie w ostatnim momencie, wpadł oficer rosyjski i zobaczywszy, co się dzieje, zastrzelił gwałciciela. Widząc, że ciocia jest prawie naga, wytrzasnął skądś jakieś futro i narzucił je cioci na ramiona, każąc kobietom uciekać z piwnicy.
Ciocie postanowiły dotrzeć na Jeżyce, do dalszych krewnych. Musiały więc przejść przez zawalony most Teatralny. Wzięły dzieci i czołgały się przez ulicę, pod silnym ostrzałem, a potem zsuwały się po zawalonej jezdni mostu, chcąc przejść na drugą stronę. Na dnie mostu leżało pełno trupów, Niemców, Rosjan i cywilów. Biedne kobiety przechodziły po ich ciałach, dźwigając na plecach dzieci. Uniknęły śmierci, lecz te okropne przeżycia na zawsze pozostały w ich pamięci. Ciocia Zosia musiała się leczyć, bo na jakiś czas utraciła świadomość i była jakby na wpół obłąkana. Całkowicie wróciła do zdrowia po wojnie, i na szczęście nie pamiętała nic z tego, co przeżyła.
Zawalony most Chwaliszewski. foto. poznań.wyborcza.pl.
 Takie to były wieczorne „rodaków rozmowy”, ale nas dzieci wcale one nie interesowały. O wiele bardziej ciekawiło nas, ile będzie na weselu słodkich ciast, tortów i kremów. Obserwowaliśmy z zachwytem, jak z dnia na dzień przybywa różnych wypieków. W dniu wesela, najstarsza siostra Mamy, ciocia Janka, ustawiła na balkonie, na długiej ławce, trzy wspaniałe torty, udekorowane bitą śmietaną i owocami. Babcia Jadwiga poleciła mnie i Jurkowi, trzymać się od tortów z daleka, żeby broń Boże, nie uszkodzić wymyślnych ozdób. Ślinka nam ciekła z buzi, ale na razie mogliśmy tylko podziwiać te góry słodkości marząc, żeby się nareszcie do nich dobrać!
Z balkonu roztaczał się piękny widok na Bogdankę, więc ja znudzona gadaniną dorosłych, wyszłam nieco się przewietrzyć. Czekałam, aż młoda para powróci z urzędu stanu cywilnego, żeby razem z Mamą i resztą rodziny udać się do kościoła. Byłam już ubrana po świątecznemu, w śliczną białą, tiulową suknię i białe rękawiczki. We włosach miałam sztywne białe kokardy i wyglądałam odpowiednio uroczyście. Jurek także miał na sobie ciemny garniturek i śnieżną koszulę z czarną aksamitną muszką. Z gładko uczesanymi włosami, i błękitnymi niewinnymi oczami, wyglądał na słodkiego, jasnowłosego aniołka. Niestety, tylko tak wyglądał!
Diabli wiedzą po co, wyszedł za mną na balkon i przyjrzawszy mi się badawczo, oznajmił, że wyglądam jak wiejskie pomiotło z Galicji! Zmiażdżyłam go wzrokiem, ale zniosłam obelgę w godnym milczeniu. Kochany kuzynek nie zamierzał bynajmniej dać mi spokoju i uświadomił mnie z gryzącą ironią, że w mieście (Poznaniu) takie suknie nosiło się w czasach króla Piasta. Udałam, że tego nie słyszę i dalej obserwowałam widoki. Mój dręczyciel nie poprzestał na słownych impertynencjach, ale przeszedł do czynnej napaści, kopiąc mnie boleśnie w kostkę.
Zgrzytnęłam zębami i ostrzegłam go zduszonym szeptem, żeby się odwalił, bo może tego pożałować. W odpowiedzi usłyszałam bezczelne:
- A co mi zrobisz?
- Rozkwaszę ci nos! - mruknęłam, podchodząc do niego.
Kochany kuzynek bez namysłu palnął mnie w głowę, aż kokardy zjechały mi na lewe ucho. No, tego to już nie mogłam mu darować i tak jak obiecałam, walnęłam go pięścią w nos! Musiałam silnie uderzyć, bo z nosa pociekła mu krew, plamiąc śnieżną koszulę. Momentalnie oddał mi cios, a potem zwarci ze sobą, jak dwa bojowe koguciki, zaczęliśmy się taczać po całym balkonie, grzmocąc się, gdzie popadło. Miałam długie warkocze i Jurek szarpał mnie, wyrywając całe pęki włosów. Kokardy poszły w strzępy, falbanki sukni również zwisały smętnie. Ja także nie byłam mu dłużna, drapiąc go i gryząc. W jakimś momencie, Jurek podłożył mi nogę, a ja runęłam do tyłu, pociągając go za sobą. Upadliśmy na coś miękkiego, co głośno plasnęło i rozprysło się na boki! Twarz Jurka zrobiła się czerwona, jakby cała zalana krwią. Osłupiałam z przerażenia! Ale nie była to krew, tylko czerwona galaretka. Miał ją także we włosach i na garniturku. Moja biała suknia również przedstawiała rozpaczliwy widok, cała w krwawych plamach. Poza tym, ponieważ upadłam na wznak, oblepiała mnie jakaś masa, którą ociekałam od stóp do głów. Oboje niby zakrwawieni, przedstawialiśmy sobą obraz budzący grozę.
A torty?.....Na odgłos naszych wrzasków, na balkon wypadła babcia, potem Mama, a następnie reszta weselników. Energicznie zepchnęłam z siebie leżącego na mnie Jurka i z niejakim trudem, podniosłam się z ławki.Babcia, Mama i ciotki wydały okrzyk zgrozy, bo widok był rzeczywiście wołający o pomstę do nieba.. Trzy wspaniałe torty zamieniły się w zmiażdżone placki, ociekające bitą śmietaną, galaretką i kremami. Resztę przybrania, ja i Jurek mieliśmy na sobie. Uważałam, że nie jestem winna temu, co się stało, bo przecież to Jurek zaczął.
foto Smaker.
 Wyciągnęłam rękę, nabrałam na palec kremu ze zrujnowanego tortu i ze smakiem go oblizałam. Był pyszny! Od tego dnia staliśmy się z Jurkiem w rodzinie, wrogami publicznymi numer jeden - gorzej świętokradców! Wesele spędziliśmy w dwóch osobnych pokojach, zamknięci na klucz. Mama wolała nas rozdzielić, żebyśmy znowu nie wzięli się za łby! Jurek jakoś się wyłgał, i w efekcie to ja zostałam sprawczynią zbrodni. W poznańskiej rodzinie miałam już przechlapane na całe lata, uchodząc za dzikuskę z małopolskiej prowincji. Od lania wybronił mnie dziadziu Michał, bo w latach okupacji byłam jego ulubienicą. Wzajemna antypatia pomiędzy mną a Jurkiem, dotrwała do wieku dorosłego. Był bardzo przystojnym wysokim blondynem, o niebieskich oczach, ale go nie lubiłam. Z wzajemnością! Zresztą wszyscy moi cioteczni bracia byli przystojni, dziedzicząc nordycką urodą po dziadziu Michale., ale to nie wpływało na nasze wzajemne korelacje.
Mama nie odzywała się do mnie przez kilka dni uważając, że skompromitowałam ją w oczach całej rodziny. Zniosłam wszystkie jej wyrzuty i oskarżenia z filozoficznym spokojem zadowolona, że skończyło się tylko na długim kazaniu.

środa, 20 marca 2019

MÓJ MARZEC 1968 R.


Trójmiasto - wyborcza.pl.
 W tym roku niewiele się mówiło 51 rocznicy Marca 1968. Być może dlatego, że wtedy młodzież polska walczyła o prawo do wolności i demonstrowała przeciwko ciemnocie, głupocie i politycznym naciskom. Dzisiaj Polacy także walczą z głupotą i politycznymi naciskami, choć nie tak brutalnie tłumionymi, jak wówczas. Wtedy protesty zaczęły się od przedstawienia "Dziadów" Mickiewicza. Obecnie film "Kler" stał się powodem do wielkiej debaty o polskim Kościele i jego kapłanach. Czasy się zmieniają, ale pozostają problemy.
                       
 Z Radia Wolna Europa dowiedzieliśmy się, że ma nastąpić strajk studentów w Łodzi, na Politechnice Warszawskiej, wspierającej studentów z UW, oraz bojkot zajęć studenckich na wyższych uczelniach we Wrocławiu. W tym właśnie czasie wypadały wykłady na wydziale prawa i musiałam jechać. Poprzedniego dnia dzwonił Bronek i błagał mnie, żebym poprosiła o urlop dziekański, bo czasy są bardzo niespokojne. Oczywiście nie zgodziłam się na to, mimo iż rodzice także odradzali mi wyjazd. Uznałam jednak, że nieobecność na wykładach zaowocuje niedostatecznymi notami u Kosiarki, który czyhał tylko na to, żeby nam dokopać. Nie wiadomo dlaczego, nie znosił studentów w starszym wieku, ludzi ciężko pracujących, którzy poświęcali swój wolny czas na naukę, aby uzyskać wyższe wykształcenie. Zresztą wśród studiującej młodzieży, profesor także nie cieszył się sympatią, jako gorliwy wyznawca partyjnych doktryn.
15 marca o świcie, wsiadłam do pociągu i pojechałam na wykłady. 
Rodzice byli bardzo zaniepokojeni i zobowiązali mnie do powiadomienia ich, że dojechałam szczęśliwie na miejsce i jestem bezpieczna. W pociągu był tłok, wielu ludzi jechało do pracy w wielkim mieście, niektórzy młodsi do szkół, lub na wyższe uczelnie. Stałam w korytarzu, przyciśnięta do ściany, krztusząc się smrodliwym dymem z papierosów palonych przez pasażerów. Wagon był dla niepalących, ale ludzie rozumieli, że nie pali się w przedziałach, a na korytarzu wolno. Ja nie paliłam. Szkoda mi było pieniędzy „puszczanych z dymem”, lecz kilka razy zaciągnęłam się papierosem, siedząc w towarzystwie Witka i Stasia, bo obaj palili. Bronek palił rzadko i mnie zabraniał, grożąc mi klapsem. Stojąc wprasowana w ścianę wagonu, trułam się dymem, mimo woli przysłuchując się rozmowom pasażerów.
Fakty pl.
- Panie, nie pchaj się pan na mnie! - zapiszczał czyjś dyszkancik.
- Nie mam na kogo! Trafiła się Lollobrigida dla ubogich! - odpalił bas.
- Cham!
- No, no, tylko nie cham. Ja to bym takiej pokrace nawet palca nie włożył, a co dopiero pchał!
- Zamknij się łajdaku, bo wezwę milicję. - zdenerwował się dyszkancik.
- Tak? Toś ty taka? Milicją straszysz porządnych ludzi? A ja ciebie i milicję mam, wiesz gdzie?
- No, gdzie? - zapiał prowokująco dyszkancik.
- W dużym poważaniu! - oznajmił bas, ku wielkiej uciesze pasażerów słuchających kłótni.
- Jeeezu! Co za ludzie! - jęknął dyszkancik i zamilkł, bo dojechaliśmy już do Wrocławia.
PKP Wrocław.pl
 Zauważyłam, że na dworcu kręciło się mnóstwo milicjantów w towarzystwie ZOMO lub ORMO-wców. Jak zwykle, ogromna hala dworcowa pełna była ludzi oczekujących na pociągi. Siedzieli na ławkach, lub walizkach, albo szli do dworcowej restauracji, czy kawiarni. Milicjanci nie zwracali na nich uwagi. Za to bacznie i podejrzliwie przypatrywali się podróżnym wysiadającym z pociągów. Szczególnie młodym ludziom. Szlam przez halę, wpatrując się w zegar dworcowy, wskazujący godzinę ósmą dwadzieścia. Do rozpoczęcia wykładów miałam jeszcze kilka godzin. W tym czasie muszę załatwić sobie nocleg w pobliskim hotelu, a w południe zjeść obiad, bo wykłady zwykle przeciągną się do późnych godzin wieczornych. Jak dobrze pójdzie, do domu wrócę za dwa dni. Z rozkładu jazdy zapisałam sobie godzinę odjazdu pociągu, którym będę wracać i chciałam wyjść z dworca, ale przed bramą drogę zastąpił mi jakiś milicyjny osiłek, o fizjonomii boksera.
- Halo, obywatelko, poczekajcie! - zawołał widząc, że chcę go wyminąć.
Stanęłam i spojrzałam na niego ze zdumieniem.
- O co chodzi?
- Przyjechaliście teraz do miasta?
- Tak, przed chwilą.
- A skąd przyjechaliście? - zadał mi pytanie, nie ustępując z drogi.
Podałam nazwę mego miasta, nie rozumiejąc dlaczego mnie zatrzymał.
- Nie z Warszawy? - upewnił się.
- Nie.
- A dokumenty macie? Poproszę o dowód osobisty.
Otworzyłam torebkę i poszukałam dowodu. Podałam go gliniarzowi, który ciekawie zaglądnął mi do torebki.
- Co tam macie za papiery? - spytał, wskazując moje notatki i broszurki z tematami wykładów.
- Jadę na uczelnię i wiozę notatniki i skrypty, pomoce naukowe, do zapisywania wykładów. - wyjaśniłam zgodnie z prawdą.
Gliniarzowi zaświeciły się oczy.
- To wy studiujecie? Gdzie?
Studiuję na drugim roku prawa, zaocznie. Na studia dostałam skierowanie z zakładu pracy. - wyjaśniłam, coraz więcej zaniepokojona pytaniami milicjanta. - Coś w tym złego?
- Hm, złego? Nie. Ale może byliście w ostatnim czasie w Warszawie? Bo tu, w dokumencie, macie wpisane, że mieszkaliście w Warszawie.
Zaczęłam się denerwował. Zagryzłam wargę i odpowiadając na pytania, patrzyłam milicjantowi prosto w oczy.
- Ja pracuję i nie mam czasu na wycieczki do stolicy! - wybuchnęłam gniewnie.
- Ale tu pisze, że tam mieszkaliście. - upierał się gliniarz, nie zamierzając zwrócić mi dowodu.
- Owszem, mieszkałam w 1956 roku.
- Co tam robiliście? - nie przestawał indagować, obserwując mnie podejrzliwie.
- Mieszkałam tam z mężem.
- Aha! A kim był wasz mąż?
A żeby cię szlag trafił! - zacisnęłam z wściekłością pięści, starając się zapanować nad sobą. Postanowiłam dać mu nauczkę.
- Był oficerem GZI! Wiecie towarzyszu, co to jest GZI1?
W gliniarza jakby nagle piorun strzelił. Zaczerwienił się, rzucił mi kose spojrzenie i oddał dowód.
- No to możecie już iść. - powiedział, ustępując mi z drogi.

Wyszłam na ulicę i skierowałam się do pobliskiego hotelu, trzęsąc się ze złości. Przez tego skurwiela musiałam sobie przypomnieć profesję mego małżonka. W recepcji siedziała starsza kobieta i słuchała muzyczki z radia.
- Dzień dobry. - powiedziałam. - Chciałam zamówić pokój na dwa dni.
Recepcjonistka popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakbym złożyła jej niestosowną propozycję.
- Chce się pani zatrzymać w naszym mieście? T e r a z?
- Nie rozumiem. A dlaczego teraz nie mogę?
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale do recepcji wszedł chyba kierownik, więc tylko wzruszyła ramionami i podała mi arkusz do wypełnienia.
- Mam tylko dwuosobowy, bo jedynek już nie ma. - oznajmiła, podsuwając mi księgę gości do wpisu.
- Trudno, może po południu coś się dla mnie znajdzie? - popatrzyłam na nią z nadzieją, bo nie lubiłam spać z kimś nieznanym.
- Raczej na to niech pani nie liczy, ale może pani zapłacić całą kwotę za podwójny, i będzie pani miała pokój tylko dla siebie. - poradziła życzliwie.
Skorzystałam z chwili, kiedy kierownik wyszedł i pochyliłam się przez ladę.
- Co tu dziś na dworcu tyle milicji? - spytałam szeptem. - Legitymowali mnie.
Recepcjonistka rozejrzała się bojaźliwie na boki i stwierdziwszy, że w pobliżu nie ma nikogo, odszepnęła:
- Bo szukają takich z Warszawy. No, wie pani, tych studentów z Uniwersytetu, co tu przyjeżdżają, żeby buntować naszych. E, co te młode zwojują przeciwko takiej sile! W radiu to ich nazywają „wrogami ludu!”
- Studentów?
-A pewnie! Cały czas to słyszę w radiu. „Wichrzyciele”,„bananowa młodzież”,„chuligani”,”wyrostki otumanione przez wrogów PRL-u” Pani kochana, lepiej dziś tutaj nie przyjeżdżać, bo można oberwać pałą, albo za nic trafić do paki. A pani w interesach? Bo chyba nie pierwszy raz u nas?
- Ma pani dobrą pamięć. Nie pierwszy, bo zatrzymuję się u was co semestr na egzaminy.
Recepcjonistka chciała odpowiedzieć, ale do recepcji znowu wszedł kierownik, więc zamilkła i tylko boleśnie spojrzała w sufit. Zapłaciłam za dwuosobowy pokój i spokojna o nocleg, wyszłam z hotelu kierując się na pobliski przystanek tramwajowy. Zamierzałam pojechać na uniwersytet, zapisać się w sekretariacie i wrócić ponownie w to miejsce. W pobliżu hotelu była niewielka restauracyjka, gdzie podawali świetne pyzy ziemniaczane z sosem węgierskim. Porcje były tak solidne, że mogłam się obejść bez kolacji. Zawsze jadłam tutaj obiad, ale bez zupy, biorąc tylko kubek herbaty na rozgrzewkę.
foto. Nillerdk (talk) praca własna
 Bardzo lubię jechać tramwajem. Odziedziczyłam chyba tę miłość po mamie, która zakochana była w poznańskich „bimbach”. Ale tego dnia miałam humor popsuty, przez tego sakramenckiego gliniarza, gdyż musiałam przy nim wspomnieć o Romanowicza. Jadąc, wyglądałam oknem na ulice szare i ponure w ten marcowy dzień. Brudny śnieg leżał na jezdniach i chodnikach. Z niskich ciemnych chmur, zaczął padać deszcz ze śniegiem i dzień zrobił się jeszcze ciemniejszy i bardziej posępny.
Na jednym przystanku, zwróciłam uwagę na ludzi z kubełkami i pędzlami, którzy starali się zamalować duży napis na ścianie kamienicy. Przeczytałam napis jednym rzutem oka. „Psami i pałami nas nie wychowacie!”, a kawałek dalej, na następnej kamienicy drugi napis!: „ Byle tylko szmata nie popiera warszawiaka!” Aha, to robota „bananowej młodzieży” i „wrogów PRL-u”! - pomyślałam z satysfakcją. Kiedy tramwaj ruszył, dostrzegłam wiele takich napisów na murach domów. A jednak przez dwadzieścia trzy lata ustroju socjalistycznego, PRL nie potrafiła wychować w tym duchu młodzieży. Co więcej, byli to młodzi ludzie pochodzenia robotniczo-chłopskiego, którzy naprawdę wiele zawdzięczali temu ustrojowi. Cóż, każdy Polak to urodzony buntownik, jak mawiali carscy dygnitarze.
Recepcjonistka miała rację. Na ulicach widać było wielu milicjantów chodzących w towarzystwie ORMO-wców, czyli glina z psem! Mijając duże zakłady przemysłowe, zaobserwowałam napisy popierające studentów. Przejechałam most nad Odrą, patrząc na jej mętne wody, upstrzone płatami kry. Syta wrażeń dojechałam w pobliże Uniwersytetu.
Wyskoczyłam z tramwaju i ruszyłam ulicą zastawioną dużymi samochodami milicyjnymi. Co, do cholery, oni tu robią? - zadałam sobie pytanie. Podchodząc do gmachu, dostrzegłam zawieszone między oknami na piętrze wielkie transparenty.
„Żądamy wolności wypowiedzi i wolności po wypowiedzi” - głosił dowcipnie jeden transparent. „ Nie róbcie z nas ciemnej masy, na łamach prasy” - krzyczały duże białe litery na drugim transparencie. Napisy zrobiły na mnie duże wrażenie, bo przypomniały mi ulice Warszawy w październiku 1956 roku.

Wspaniałą mamy młodzież! - pomyślałam z podziwem., wyobrażając sobie wściekłość i bezsiłę towarzyszy z Komitetu Centralnego, zapewniających naród, że młodzi Polacy popierają partię i ustrój. Ale prędko ostygłam z zapału ujrzawszy, że dokoła Uniwersytetu aż roi się od milicjantów w mundurach i po cywilnemu. Tajniaka można zaraz poznać, po latających na boki oczkach i charakterystycznym spacerku. Boże, jak ja się dostanę na uczelnię? - pomyślałam, lekko spanikowana. Od gmachu dzielił mnie kordon milicji w pełnym rynsztunku. Dopiero potem dowiedziałam się, że przeszło 700 milicjantów z pomagierami, otaczało wyższe uczelnie.
Czasami tracę zdrowy rozum i postępuję jak szalona. Tego dnia także mi odbiło i nie zważając na stojących gliniarzy, ruszyłam prosto do drzwi Uniwerku. Milicjantów albo zamroczyło, albo wyglądałam tak niewinnie, że nikt nie powiedział słówka pozwalając mi przejść. Doszłam do bramy i nacisnęłam klamkę, ale była zamknięta na głucho. Cholera, wykładów chyba dziś nie będzie. - przyszło mi na myśl, ale na wszelki wypadek raz jeszcze nacisnęłam klamkę. Niestety, brama się nie otworzyła, za to jakiś cywilny facet podszedł do mnie z groźną miną.
- Czego tu szukacie? - zapytał, wsadzając obie ręce do kieszeni i stając na szeroko rozstawionych nogach.
Ten ruch zapamiętałam u mego przeklętego małżonka, gdy był w złym humorze i miał ochotę dać komuś w mordę. Komuś, to znaczy mnie!
- Czego szukam? Przyjechałam na wykłady. - oznajmiłam spokojnie, chociaż w głębi duszy obawiałam się, że moja żądza wiedzy tym razem nie wyjdzie mi na dobre.
Tajniak przypatrywał mi się zaskoczony i zdumiony moją bezczelnością. Jednak nie musiał być całkiem skurwysynem, bo wziął mnie za ramię i lekko popchnął w stronę ulicy.
- Nie ma wykładów! - syknął. - Dziewczyno, spieprzaj stąd galopem, bo inaczej trafisz do pudła razem z innymi. No, już ciebie tu nie ma!
Rzeczywiście, już mnie tam nie było.
Trochę późno poszłam po rozum do głowy i stwierdziłam, że nie warto się upierać. Wyrywałam co sił w nogach, nie oglądając się za siebie. 

 Dopiero na końcu ulicy wpadłam na kolegę z mego roku. Wrzasnął i chwycił mnie, ratując przed upadkiem w błoto.
- Iza, na głowę upadłaś? Widziałem, jak chciałaś wejść do środka. Przecież studenci strajkują! Cały Uniwersytet strajkuje, Politechnika i wszystkie wyższe uczelnie! Aż mi się zimno zrobiło, jak zobaczyłem, że pchasz się wprost w łapy glinom!
- Ojej! To kiedy będą nasze wykłady?
- A usrać się w wykłady! Dziewczyno, młodzież strajkuje, a miejskie zakłady pracy pomagają im, drukując ulotki i odezwy. Całe miasto wrze. O kurwa, jakiś milicjant tu się wlecze. Iza, nie stójmy tutaj, chodźmy na wódkę!
 Nie miałam nic przeciwko temu, żeby zalać robaka alkoholem i wzmocnić nadwątlonego ducha. Poszliśmy do jakiejś knajpy i zamówiliśmy kawę oraz butelkę „ojczystej”.
- Mówię ci Iza, studenci zrobili władzom zadymę, jakiej dawno nie było. Mam brata na ostatnim roku Politechniki. Oni tam nawet zmontowali krótkofalówki, żeby się między sobą porozumiewać, bo telefony na podsłuchu SB. Na uniwerku studenci leżą w sali, słuchają radia, powielają ulotki, a ludzie z miasta i robotnicy z zakładów pracy, podrzucają im jedzenie, solidaryzując się z nimi. W zakładach pracy partia robi masówki, wmawiając robotnikom, że młodzież została otumaniona przez zagraniczne rozgłośnie i imperialistów amerykańskich, którym socjalizm jest solą w oku. Rozumiesz? Ten strajk, to niemal zdrada stanu! - ciągnął kolega z coraz większym zapałem. - Studenci bardzo ryzykują, ale nie chcą zakończyć strajku, spodziewając się, że miasto ich poprze. Niektórzy profesorowie łączą się z nimi, a przynajmniej ich nie potępiają. Ale są i tacy, którzy próbują nawrócić ich, a nawet donoszą na nich do SB i milicji.
Nalał mi wódki do kieliszka i wypiliśmy.
- Jak myślisz, Boguś, czy ten strajk coś da? Władza ustąpi?
- Nie wiem. Brat mówił, że oni muszą wspierać studentów Uniwersytetu Warszawskiego, których nasze władze porządnie potarmosiły. Nawet w mniejszych miastach także zdarzają się strajki w gimnazjach i szkołach zawodowych. Młodzi chcą wolności słowa i…. – pochylił mi się do ucha: - wołają: „precz z socjalizmem”!

Westchnęłam, wiedząc z doświadczenia, że władze mają potężne środki, by zdusić ten spontaniczny zryw. Przyszedł mi na myśl poznański czerwiec.
- A nie wiesz, kiedy zamierzają zakończyć strajk? - spytałam, podsuwając mu kieliszek.
- Z tego, co mówił brat, to chcą dotrwać do soboty, aż władze spełnią ich postulaty. - rzekł, dolewając mi wódki. - Ale to nierealne, bo Gomułka nigdy nie ustąpi. Tu już chodzi o prestiż Komitetu Centralnego partii. Ten strajk młodzieży, to kompromitacja socjalizmu i zagranica ma znakomity temat do komentarzy.
Rozmawiając, wypiliśmy całe pół litra wódki i lekko wstawieni, postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia powrócić do domu. Pożegnałam Bogusia, który miał w mieście jakieś interesy i wsiadłam do tramwaju, jadąc na dworzec kolejowy. Wstąpiłam jeszcze do hotelu oznajmiając, iż rezygnuję z pokoju i wyjeżdżam. Recepcjonistka spojrzała mi w oczy porozumiewawczo i zwróciła wpłacone pieniądze.
Sprawdziłam, że pociąg mam dopiero za dwie godziny. Nie miałam ochoty siedzieć w zimnej hali dworca, pod okiem milicjantów, lub stać na peronie. Uznałam, że mądrzej będzie zjeść obiad, bo po wódce pitej na pusty żołądek, kręciło mi się w głowie.
Z okna ruszającego pociągu, śledziłam uciekające w tył domy wielkiego miasta i myślałam o wspaniałej młodzieży, oczekującej ufnie na spełnienie ich żądań przez władze i wsparcie mieszkańców. Ale tak się nie stało, Ich słuszny protest nie zakończył się tryumfem, lecz relegowaniem z uczelni i więzieniem.
Dopiero po upływie całej dekady, miasto obudziło się i pokazało swoją moc.
Gdańsk  1982 rok.
 1GZI Główny Zarząd Informacji (Wojskowej) przy MON. Ich metody śledcze były okrutniejsze niż w UB.
FRAGMENT MOJEJ KSIĄŻKI "SEKRETY RODZINNE".

sobota, 16 marca 2019

KRÓLESTWO ZA BISKUPA?




 
J. Matejko. Bolesław II Śmiały.
Urodził się przypuszczalnie w roku 1042 i miał nie byle jakie korzenie. Jego pradziadem po mieczu był sam król Bolesław Chrobry, a babką, pierwsza w historii królowa polska Rycheza Lotaryńska, siostrzenica cesarza Ottona III i żona dziadka, króla Mieszka II. Miał w sobie krew bizantyjską, ruską, czeską, niemiecką, ale był rdzennie polskim władcą z dynastii Piastów. Matką mego bohatera była Dobroniega, córka księcia kijowskiego Włodzimierza I Wielkiego. Ojciec jego, Kazimierz zwany Odnowicielem, w ciężkim trudzie wywalczył sobie władzę nad krajem, z którego był z matką, królową Rychezą, poprzednio wygnany.
J. Matejko. Książę Kazimierz Odnowiciel.
 Oczywiście mowa tu o księciu, a potem królu polskim Bolesławie II, zwanym Szczodrym lub Śmiałym. Dziad Bolesława, król Mieszko II został zdradziecko zamordowany, a wielkie państwo wywalczone przez Chrobrego, rozpadło się na dzielnice. Bolesław w krótkim czasie potrafił odbudować państwo liczące się w świecie. Był on władcą tak potężnym, że osadzał na tronach książęcych i królewskich przyjaznych sobie krewnych, a jednocześnie tak nieszczęśliwym, że przyczynił się do upadku swego królestwa. Zginął skrytobójczo zamordowany. Nikt nie wie, gdzie spoczywają jego szczątki. Pamięć o nim Kościół zniesławiał pragnąc, by zaginęła w mrokach stuleci. Kronikarz Wincenty Kadłubek żyjący blisko 150 lat po nim, uczynił z króla niemal sadystycznego zbrodniarza. W podzięce za pisanie oszczerstw, Kościół wyniósł Kadłubka na ołtarze i uczynił świętym. Ale Bolesław miał łut szczęścia, bo znalazł się inny kronikarz, zakonnik nieznanego pochodzenia, zwany w historii jako Anonim Gall, który z dużą dozą prawdopodobieństwa opisał czyny króla i czasy w jakich mu żyć przyszło.
A czasy były wówczas bardzo burzliwe. Kościół zajadle walczył o zagarnięcie władzy nad światem, co nie wszystkim królom się podobało. Bolesław w bardzo młodym wieku otrzymał najwyższą władzę w kraju, jeszcze nie całkowicie chrześcijańskim. Należy pamiętać, że jego ojciec Kazimierz Odnowiciel, zbrojnie zdusił bunt wielmożów i powstanie ludności pogańskiej, podczas których Polska zamieniła się w ruinę. Buntownicy spalili większe grody, osady rycerskie, kościoły i wymordowali chrześcijańskich kapłanów. Polska poniosła wówczas ogromną stratę, stając się zwyczajnym księstwem zamiast królestwa. Regalia królewskie Rycheza Lotaryńska wywiozła do Niemiec. Książę Kazimierz Odnowiciel resztę swego życia poświęcił, przywracając normalne funkcjonowanie państwa. Lecz ciężka choroba, prawdopodobnie gruźlica, zabrała go w chwili, gdy najstarszy syn nie był jeszcze gotów samodzielnie sprawować władzy.
J. Matejko. Król Bolesław II Śmiały.
 W 1058 roku, szesnastoletni chłopiec staje się wszechwładnym panem księstwa polskiego. Jest młody, piękny, mądry i bardzo bogaty, bo zapobiegliwość ojca i ogromny spadek po babce Rychezie, czyni go jednym z najmożniejszych władców tej części Europy. Bolesław miał siostrę Świętosławę i młodszego brata Władysława zwanego Hermanem. Świętosława wydana przez brata za króla czeskiego Wratysława II, została pierwszą królową Czechów. Władysław Herman otrzymał we władanie Mazowsze. W przeciwieństwie do brata, nie był on wybitną indywidualnością. 
J. Matejko Książę Władysław Herman.
 Słabego charakteru i zdrowia, skłonny był do intryg i pozwalał sobą powodować. Pomimo młodego wieku, Bolesław postawił przed sobą szczytne cele. Centralizację państwa oraz uniezależnienie się od cesarstwa niemieckiego i Czech, którym Kazimierz musiał płacić trybut za Śląsk. Bolesław dążył do wzmocnienia roli państwa polskiego w polityce międzynarodowej. Książę ingerował także w wewnętrzną politykę sąsiednich państw; Czech, Rusi, Węgier, i mieszał się w zatarg pomiędzy cesarzem niemieckim Henrykiem IV, a papieżem Grzegorzem VII Hildebrandem.
Biorąc przykład z pradziada Chrobrego, Bolesław II, toczył wojnę z Czechami, starając się odebrać im ogromne skarby wywiezione z Polski, w czasie najazdu księcia czeskiego Brzetysława, po śmierci króla Mieszka II. Pierwsza wyprawa na Czechy i oblężenie Pragi, omal nie zakończyły się śmiercią młodego wodza, który wpadł w czeską zasadzkę. Będąc urodzonym wojownikiem, Bolesław był również znakomitym gospodarzem swego państwa. To jemu zawdzięczała Polska powrót do samodzielnej polityki monetarnej, bijąc srebrne denary. Książę fundował budowę klasztorów, sprowadzając z zagranicy mnichów benedyktyńskich i osadzając ich w Tyńcu, najstarszym klasztorze w Polsce, którego pierwszym opatem był Aaron z Cluny, oddany całym sercem swemu władcy. 
Foto Jerzy Strzelecki. Klasztor w Tyńcu
 Ufundował również klasztory w Mogile, Płocku, Wrocławiu i Lubiniu. Wielkim sukcesem była konsekracja Katedry gnieźnieńskiej, zburzonej w czasie najazdu Czechów, konieczna dla utrzymania samodzielności Kościoła polskiego. Starał się w ten sposób przyśpieszyć chrystianizację Polski, zatrzymaną w wyniku powstania pogańskiego i wymordowaniu księży. Jednak nade wszystko interesowała go polityka zagraniczna i prowadzenie wojen. Książę skorzystał z konfliktu pomiędzy książętami Czech, wspierając kolejno Jaromira, a potem Wratysława II, oddając mu za żonę swoją siostrę Świętosławę. Pomimo to, pomiędzy Czechami, a Polską ciągnęły się ostre spory, dotyczące prawa do Śląska. Czechy były sojusznikiem cesarza Niemiec i prawdopodobnie dlatego uderzyły zbrojnie na Małopolskę, lecz Bolesław odparł ich atak i gonił wojska czeskie aż na Morawy.
Król Czech Wratysław II.
 Król Wratysław wniósł skargę do cesarza Henryka IV, a ten wezwał Bolesława do Miśni, nakazując książętom się pogodzić i pozostać przy swoich granicach. W czasie pobytu w Miśni, Bolesław nawiązał stosunki z opozycją saską wrogą cesarzowi. Po powrocie do kraju, władca polski postanowił zaatakować grożące mu Czechy, łamiąc w ten sposób traktat miśnieński. W odwecie, cesarz zwołał całe swoje rycerstwo, gotując się do wyprawy na Polskę. Ale Bolesław sypnął złotem i w Saksonii wybuchło powstanie przeciwko cesarzowi! Sasi sprzymierzyli się z Wieletami, a Henryk IV musiał zrezygnować z najazdu na Polskę, starając się uśmierzyć bunt Sasów.
Cesarz Henryk IV Salicki
 Na Węgrzech doszło do walki pomiędzy królem Andrzejem, a jego bratem księciem Belą. Andrzeja wspierały Czechy i Cesarstwo, wobec tego Bolesław wsparł Belę i uderzył na Morawy, aby uniemożliwić Czechom wyprawę na Węgry. W wyniku zamieszek Andrzej zginął, a na tronie zasiadł król Bela I, wierny sojusznik Polski. Po kilku latach Bela zmarł, a na tron wstąpił syn Andrzeja Salomon. Bolesław zaopiekował się sierotami po Beli, przyjmując do Polski jego synów Gejzę i Władysława (Laŝzlo). Dzięki interwencji Bolesława, królewicz Gejza mógł powrócić do ojczyzny, a nawet włożyć koronę. Po jego śmierci, władza ponownie wpadła w ręce Salomona. Ale Bolesław znowu wyprawił się na Węgry, osadzając na tronie młodszego królewicza Władysława.
Na Rusi władał książę Izasław, żonaty w Gertrudą, córka króla Mieszka II, czyli ciotką Bolesława. Na skutek rodzinnych waśni o tron, Izasław został wygnany z Kijowa. Natychmiast zwrócił się do Bolesława, prosząc o pomoc. Młody władca, poszedł śladami pradziada i zdobywając Kijów, ponownie osadził na tronie wuja Izasława. Wyprawa na Ruś Kijowską przeciągała się w miesiące, a nawet lata. Według Kroniki Kadłubka, małżonki rycerzy będących z Bolesławem na wyprawie, źle się prowadziły, zdradzając mężów. Wieści o tym dotarły do Kijowa i wywołały bunt rycerstwa polskiego, które bez zgody władcy postanowiło powrócić do kraju. Bolesław zakończył wyprawę bez sukcesu i łupów. Za to z posądzeniem o praktyki homoseksualne. Po powrocie, na dezerterów i niewierne kobiety spadły surowe kary. Według Kadłubka, Bolesław kazał niewiernym żonom karmić piersią szczenięta! Znając talent Kadłubka do konfabulacji, możemy w to wierzyć, albo i nie. Echa tej kijowskiej wyprawy, odnajdujemy w Mickiewiczowskim wierszu „Lilie” - „Mąż z królem Bolesławem, poszedł na Kijowiany.”
Foto. G. Chernilevsky. Kijów Ławra Peczerska.
 W tym momencie, pojawia się postać, która spowodowała rozpad królestwa polskiego na ponad dwa wieki i śmierć Bolesława. Sprawca tej tragedii nazywał się Stanisław ze Szczepanowa. Był człowiekiem wykształconym, studiował za granicą we Francji i Belgii. W kraju zasłynął ze znakomitych kazań. Biskup krakowski Lambert, mianował go swym następcą. W 1072 r. Stanisław za zgodą księcia Bolesława, został konsekrowany na biskupa krakowskiego. Być może sądził, że godność ta dawała mu prawo do wtrącania się w sprawy wielkiej polityki i pouczania władcy, a nawet grożenia mu. Po jakimś czasie Bolesław stracił do niego zaufanie i odmówił mianowania Stanisława na metropolię gnieźnieńską. 
Obraz z XV w. przedstawiający biskupa Stanisława.
 W swoich Kronikach, Kadłubek pisze, że źródłem konfliktu było okrucieństwo księcia i jego niemoralne prowadzenie, które pobożny biskup głośno potępiał. Tymczasem, biorąc pod uwagę konduitę ówczesnego Kościoła, takie twierdzenie wydaje się po prostu śmieszne. W XI wieku, Kościół katolicki słusznie mógł być nazywany Magna meretrix, czyli Wielką Nierządnicą. Klasztory męskie i żeńskie były często w tym czasie przybytkami rozpusty i pijaństwa. Żeńskie klasztory zamieniano na domy publiczne, a zakonnice prowadziły się jak prostytutki. Opaci i biskupi mianowani przez możnowładców, prowadzili życie hulaszcze, często nawet żeniąc się i nie przestrzegając celibatu. Ogromne bogactwa Kościoła dostawały się do rąk rodziny biskupa, lub opata. Cesarze i królowie wybierali papieży według swego widzimisię, strącając ich z tronu i zabijając, gdy postępowali niezgodnie z wolą władcy.
 Otto Knille. Papież Grzegorz VII 
 W 1073 r. na tron papieski został wybrany przez lud rzymski skromny duchowny, który przeszedł do historii pod imieniem Grzegorza VII. Papież pochodził z ubogiej rodziny toskańskiej i nazywał się Hildebrand. Był niezwykle utalentowanym organizatorem i uważał, że Kościół należy zreformować, aby ukrócić panującą w nim symonię, to jest  przekupstwo, rozpustę i znieść inwestyturę, czyli zwyczaj mianowania biskupów przez władców.  Cała władza ziemska powinna być oddana w ręce Kościoła! W wydanym przez Grzegorza dokumencie „Dictatus papae” przyznaje on papiestwu prawo do mianowania biskupów, a nawet intronizowania i detronizowania cesarzy. Ten pomysł bardzo rozgniewał i obraził cesarza Niemiec Henryka IV, który rozpoczął z Grzegorzem otwartą walkę. Książę Bolesław prędko wykorzystał ten spór do swoich celów, starając się w Rzymie, wbrew woli cesarza, o królewską koronę. Jego starania odniosły sukces i 25 grudnia 1076 r. w katedrze gnieźnieńskiej, arcybiskup Bogumił koronował Bolesława II na króla Polski, w obecności wysłannika papieskiego i 15 biskupów. 
 
 Foto.Anna Piernikarczyk  Wnętrze Katedry Gnieżnieńskiej.
Król starał się scentralizować władzę, co nie spodobało się możnowładcom z wojewodą Sieciechem na czele. Do spisku przeciwko królowi należał, lub być może mu sprzyjał Stanisław Szczepanowski. Spiskowcy zamierzali zabić lub wypędzić króla, a na jego miejsce wybrać jego brata Hermana. Konflikt króla z biskupem zaogniła jeszcze sprawa Piotrawina. Rycerz Piotr Strzemieńczyk (Piotrawin) podobno przed śmiercią sprzedał swoją wieś biskupowi. Ale rodzina zmarłego nie uwierzyła temu i pozwała Stanisława przed sąd królewski. Aby wykazać swą niewinność Szczepanowski podobno udał się do tamtejszego kościoła, wskrzesił zmarłego rycerza, a ten powstawszy z martwych, poświadczył transakcję i z powrotem ułożył się w trumnie! 
Kościół pod wezw. św, biskupa Stanisława w Piotrawinie.
 Naturalnie król nie uwierzył w ten „cud” i konflikt między władzą królewski, a kościelną stał się powodem tragedii. Biskup Szczepanowski prawdopodobnie był świadomy spisku przeciwko królowi, oraz zwolennikiem cesarza Henryka IV walczącego z papieżem Grzegorzem, którego Szczepanowski nie popierał. Dlatego Anonimus Gall nazywa go w swojej kronice zdrajcą. Z historii wiemy, że walka z papieżem, zakończyła się dla cesarza klęską i workiem pokutnym, w którym stał pod bramą zamku Canossa, czekając pokornie na przebaczenie Grzegorza VII. 
 
O.Friederick. Cesarz Henryk IV w szacie pokutnej w Canossie.
To dzięki Grzegorzowi VII i jego reformom, Kościół stał się potęgą, zyskując władzę nad światem. Papieża wyniesiono na ołtarze.
Polscy historycy nie są zgodni co do powodu zabójstwa biskupa. Kadłubek czyni ze Stanisława męczennika za wiarę. Jednakże konflikt musiał mieć inne podłoże, zapewne polityczne, bo biskup ośmielił się grozić królowi klątwą! Obrażony Bolesław miał ważne powody, by wezwać biskupa na sąd królewski. Stanisław nie stawił się na wezwanie, będąc prawdopodobnie uczestnikiem spisku. Według Kroniki Anonima, biskup został oskarżony o zdradę i z rozkazu króla stracony. Kadłubek pisze, że to sam król zamordował biskupa w czasie odprawianej przez niego mszy. Jednak fakty wskazują, że Szczepanowski musiał być sądzony, i na mocy wyroku, został stracony przez kata. Cała reszta jest legendą, stworzoną przez Kościół. 
Możnowładcy polscy, postanowili pozbyć się króla obłożonego klątwą kościelną, wzniecając bunt, który objął cały kraj. Bolesław zmuszony był do opuszczenia Polski, zabierając ze sobą żonę, prawdopodobnie księżniczkę ruską i synka Mieszka. Udał się na Węgry, do panującego tam króla Władysława (Laŝzlo), którego niegdyś sam osadził na tronie. Wkrótce jednak król Polski zginął na Węgrzech w bardzo tajemniczych, do dziś nie znanych okolicznościach, prawdopodobnie zamordowany przez zwolenników Hermana. Nie wiadomo gdzie został pochowany. Kościół stworzył mit, iż król pokutując za zbrodnię, został mnichem w Ossiach w Karyntii, gdzie znajduje sie jego fikcyjny grób. 
Po latach, żona Bolesława z synem Mieszkiem, powróciła do Polski, przyjęta przez panującego księcia Hermana. Młody królewicz zapowiadał się na znakomitego władcę, lecz niemal w przeddzień swych dwudziestych urodzin został otruty. Ród Bolesława skończył się na nim. Herman żonaty z księżniczką czeską Judytą, doczekał się po latach syna, podobno za przyczyną św. Idziego. Mały książę poszedł w ślady swego wielkiego stryja i znany jest jako Bolesław III Krzywousty.
Foto. D. Fischer. Domniemany grób króla Bolesława II w Ossiach w Karyntii.
Król Bolesław II Śmiały lub Szczodry, uznawany jest przez historyków jednym z najlepszych władców Polski. Za jego panowania królestwo polskie odgrywało ważną rolę w polityce europejskiej.
Przez długi czas, nikt nie zajmował się losem biskupa. Dopiero 11. IX. 1253 r. papież Innocenty IV kanonizował Stanisława, wynosząc go na ołtarze. Biskup Stanisław ze Szczepanowa, o którym wyrażano się, iż był zdrajcą, a także człowiekiem rozpustnym (sic) będący głównym sprawcą rozpadu państwa polskiego, staraniem Kościoła stał się patronem Polski. Modlono się, żeby jej rozdarte rozbiorami dzielnice, zrosły się tak samo cudownie, jak rozsiekane członki męczennika Stanisława.
Historia lubi czasami pożartować sobie bardzo złośliwie.