Korzenie

Genealogia
            Każdy człowiek rodzi się z matki i ojca. W genealogii mówi się, że ma przodków po kądzieli i po mieczu. Arystokratyczne i szlacheckie, czyli ziemiańskie rody, posiadają tak zwane drzewo genealogiczne, które przedstawia wszystkie zaślubiny i urodzenia protoplastów, aż do jakiegoś dnia, a nawet do czasów obecnych. Ja nigdy w życiu niczego się nie dorobiłam, ale za to korzenie mam bardzo długie i dostojne.
            Może zacznę od tych najdłuższych, po kądzieli, to znaczy przodków mojej Matki. Pradziad po kądzieli, ojciec matki mojej Mamy, to jest babci Jadwigi, nazywał się Nałęcz- Bączkowski i pochodził z prastarego, potężnego i bardzo znaczącego w dziejach Polski rodu Nałęczów.  Ród ten ma w herbie „Nałęczkę”, czyli chustę, jaką w dawnych wiekach kobiety okrywały głowy. Podobno pierwsze wiadomości o tym rodzie istniały już za pierwszych Piastów. Wg legendy książę Gniewomir na Czołpi, w X wieku, ofiarował swoje służby Mieszkowi I, zrzekając się tytułu i przyjmując chrześcijaństwo. Nałęcze to bardzo burzliwy i awanturniczy ród, o krwi gorącej i wojowniczej. Za panowania króla Przemysława II, Nałęcze z możnym rodem Zarembów, za podszeptem władców Brandenburgii, zwabili króla w zasadzkę i okrutnie go zamordowali. Za udział w tej zbrodni, rycerze z rodu Nałęczów i Zarembów, pozbawieni zostali przywileju noszenia purpurowej szaty rycerskiej, aż do czasu panowania króla Władysława Łokietka. Wielkie zasługi położył ród Nałęczów w bitwie pod Płowcami, kiedy to pod wodzą wojewody Wincentego z Szamotuł, oddziały Nałęczów niespodziewanie uderzyły na Krzyżaków, przyczyniając się do zwycięstwa. Z rodu Nałęczów był Mikołaj z Wenecji, zwany Diabłem lub Krwawcem, żyjący w XIV w. Był on kasztelanem nakielskim i wdał się w spór z arcybiskupem gnieźnieńskim, najeżdżając mu ziemie. Arcybiskup nazwał go za to diabłem i stąd ta piekielna nazwa. Dziedziczne ziemie Nałęczów to wielkopolskie Pałuki, Gąsawa, Żnin, Mogilno i Kcynia.

            Pod koniec XIV wieku, Nałęcze byli w opozycji przeciwko władzy króla Ludwika Węgierskiego, którego popierał możny ród Grzymalitów. Te antagonizmy doprowadziły do otwartej wojny domowej, trwającej prawie cały rok 1383. W tej wojnie Wielkopolska i Mazowsze zostały straszliwie spustoszone. Pod koniec XIV w. przywódca rodu Nałęczów Bartosz z Odolanowa, wziął w niewolę 40  cudzoziemskich rycerzy jadących do Krzyżaków, i wymusił od nich ogromny okup w wysokości 20 tysięcy grzywien. Grzywna to złota lub srebrna moneta o bardzo dużej wartości. Jak wysoka  była kwota okupu, można sobie wyobrazić, porównując budżet państwa za Kazimierza Wielkiego, wynoszący ok.70 tysięcy grzywien! O śmiałym czynie Bartosza z Odolanowa, wspomina nawet H. Sienkiewicz w „Krzyżakach”. Do herbu  Nałęcz należy około 900 rodów. Do najznakomitszych rodzin polskich zalicza się  hrabiów Małachowskich, Ostrorogów, hrabiów Raczyńskich, Czarnkowskich, Korzeniowskich. Wielki angielski pisarz marynista Josef Conrad, nazywał się naprawdę Józef Konrad Korzeniowski herbu Nałęcz i zawsze starał się umieszczać ten herb w widocznym miejscu.

Amerykański spadek
         Ród pradziada Józefa Kazimierza Nałęcz-Bączkowskiego, o którym wspomniałam na wstępie, wywodził się z Wołynia i był blisko spokrewniony z hrabiami Kozłowskimi herbu Jastrzębiec, magnatami kresowymi i gorącymi patriotami. W XVIII w. Kazimierz Kozłowski był najbliższym przyjacielem, i jak chce legenda, sukcesorem Kazimierza Pułaskiego, amerykańskiego bohatera spod Savannah. Jeszcze przed II wojną światową,  podobno obie rodziny wystąpiły do rządu USA o zwrot spadku po Kazimierzu Pułaskim. Opowiadała mi moja babcia Jadwiga, że na kilka miesięcy przed wybuchem wojny, zgłosił się do niej pewien adwokat z zapytaniem, czy rodzina zechce przyłączyć się do roszczeń reszty spadkobierców. Babcia, jako najstarsza córka, wyraziła zgodę, lecz do niczego nie doszło, bowiem po kilku miesiącach wybuchła wojna i sprawa utknęła w miejscu. Niedawno w internecie natknęłam się na  informację, iż na potomków rodzin Kozłowskich i Bączkowskich, czeka w Stanach kolosalny spadek, wynoszący ponad 200 milionów dolarów. Podobno ziemie podarowane niegdyś przez rząd Stanów Zjednoczonych Kazimierzowi Pułaskiemu za zasługi wojenne,  znajdują się dziś na terytorium miast Filadelfia i Chicago! Wg. informacji z internetu, Kongres USA nie zamierza wydać tego spadku sukcesorom, choć były próby odzyskania go. Nie jestem pewna, czy to wszystko należy traktować poważnie.
         Jednym z przodków mojej Matki, był żyjący w XVIII w. wielce zasłużony Stanisław Kosmowski herbu Trąby. Trąby są herbem książąt Radziwiłłów, a do każdego herbu należą tak zwani herbowni – czyli rody, które w ten czy inny sposób, skoligacone są z głównym posiadaczem herbu. Stanisław Kosmowski pochodził z Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale  data i miejsce jego  urodzenia nie są znane. Od października 1776 r. służył w Warszawie w pułku mirowskim gwardii konnej koronnej. Nominację na sztabskapitana otrzymał w 1789 r., a rok później awansował na kapitana. Należał od początku do sprzysiężenia wojskowego poprzedzającego wybuch Insurekcji Kościuszkowskiej i 17 kwietnia 1794 roku, wraz ze swym pułkiem brał czynny udział w walkach ulicznych w Warszawie, a może nawet nimi dowodził. 19 kwietnia podpisał na ratuszu warszawskim akces do powstania.             Należał do Rady Wojennej przy komendancie księstwa mazowieckiego. 18 maja został przez Naczelnika Tadeusza Kościuszkę mianowany do stopnia majora. Uczestniczył w działaniach korpusu K. Sierakowskiego.   Odznaczył się w bitwie pod Krupczycami i Terespolem, za co został odznaczony pierścieniem nr 38:”Ojczyzna swemu obrońcy”. Ranny w bitwie pod Maciejowicami, po klęsce Insurekcji przedostał się do Warszawy, gdzie miał od króla Stanisława Augusta otrzymać patent na pułkownika. W 1796 r. udał się w tajnej misji do Bukaresztu, do gen. Ksawerego Dąbrowskiego i podpisał akt konfederacji. Posłował do ambasady francuskiej w Konstantynopolu. Po śmierci  carycy Katarzyny II, przybył do Petersburga, zamierzając zaciągnąć się do wojska  i brał udział w formowaniu tzw. polskiego pułku ułanów. Pozostawił pamiętnik:” Historia polska, czyli Rys panowania Stanisława Augusta króla polskiego”, wydany prawdopodobnie w 1807 r. Drugie i trzecie wydanie w 1860 i 1867 r. Piękną wzmiankę o nim zamieścił Władysław Reymont w swej  powieści „Rok 1794”.                                                                                                                        Tyle o jego losach można dowiedzieć się w„Polskiej Encyklopedii Szlachty” Estreichera, Bonieckiego, Askenazego i Kukiela. Natomiast z przekazów rodzinnych wiem, że Stanisław po pojedynku z jakimś wyższym oficerem rosyjskim, musiał z Rosji uciekać. Po latach tułaczki trafił do Księstwa Poznańskiego i tu ożenił się z zamożną panną Makowską herbu Jelita. Od dnia narodzin pierwszego syna Stanisława Kosmowskiego, datuje się zaistnienie tej rodziny w Wielkopolsce. Ciekawym zrządzeniem losu, panna Makowska była blisko spokrewniona z Michałem Mateuszem Kosmowskim herbu Kościesza, słynnym opatem klasztoru w Trzemesznie. W 1791 r. papież Pius VI mianował go biskupem martyropolitańskim i sufraganem gnieźnieńskim. Umarł w klasztorze w Trzemesznie w 1804 r. Tam też znajduje się jego grobowiec i tablica z popiersiem biskupa.     

Kamieniarz i panna hrabianka.

A teraz opowiem historię, która mogłaby wyjść spod pióra Heleny Mniszek, w jakimś rzewnym, naiwnym romansidle. Obawiam się także, aby ktoś nie posądził mnie o zbyt wybujałą fantazję. Ale zaręczam, że to samo życie napisało tę dziwną historię, dotyczącą mego bliskiego krewnego, żyjącego w XIX i już w XX wieku. W 1843 roku, bogaty ziemianin kujawski zginął w wypadku na polowaniu. Podejrzewam, że to wcale nie był wypadek! Jego młoda żona, córka  hrabiego i wołyńskiego magnata, zmarła przy porodzie, wydając na świat synka - pogrobowca. Sierotą zaopiekowali się najbliżsi krewni, brat ojca, czyli stryj i jego małżonka, dając mu na chrzcie imię Józef. W kilka tygodni po pogrzebie bratowej, wyjechali z dzieckiem za granicę i tam podobno chłopczyk umarł. Z taką żałobną wiadomością powrócili do domu. W rzeczywistości dziecko żyło i zostało przez „kochanych krewnych” oddane kujawskiemu chłopu na wychowanie. Jego stryj, ze skromnego rezydenta, stał się bogatym właścicielem dużego majątku!Wydawało się mu, że dobrze się zabezpieczył przed ewentualnymi roszczeniami prawowitego spadkobiercy, jednak przegapił coś bardzo ważnego. Pozostawił chłopcu jego rodowe nazwisko! Jako dorosły mężczyzna, Józef wspominał, że widywał czasem elegancką karetę i pięknie ubraną damę, która płaciła gospodarzowi za jego pobyt. Zawsze przypatrywała się chłopcu wzrokiem pełnym wrogości. Nieszczęsny dzieciak, wnuk hrabiego, pasał krowy, spał w oborze i często głodował, bo gospodarz go nie rozpieszczał i lał  batem ile wlezie. Nie potrafił czytać ani pisać, nie chodził do szkoły. Ale dobrze liczył, a natura hojnie obdarzyła go urodą i talentem. Potrafił pięknie rzeźbić.             Mając lat dwanaście, uciekł od gospodarza i na piechotę zawędrował do Gniezna. Padając z głodu i wyczerpania, dowlókł się na cmentarz i tam postanowił umrzeć. Na szczęście znalazł go grabarz, będący również kamieniarzem i przygarnął do siebie. Chłopiec pracował u niego kilka lat, tylko za dach nad głową i strawę, rzeźbiąc posągi na nagrobkach. W końcu, ktoś zainteresował się jego pracą i poradził mu, żeby spożytkował swój talent i zaczął pracować samodzielnie.
Józef miał głowę do interesów i po kilku latach miał już własny zakład kamieniarski i wiele zamówień na rzeźby do rezydencji arystokracji wielkopolskiej i gmachów urzędowych. Pomimo braku wykształcenia,  nie był zwykłym rzemieślnikiem, lecz utalentowanym artystą rzeźbiarzem. Mnóstwo jego prac zdobiło różne pałace, parki i cmentarze. Między innymi rzeźbił ozdoby w Kórniku dla hrabiego Zamoyskiego. Miał dwadzieścia pięć lat, gdy ożenił się z panną, która spadła mu na głowę! Wcale nie w przenośni, lecz naprawdę.
Tu znowu opowiem coś, co zakrawa na szmirowaty romans, ale jest rzetelną prawdą. Na pensji klasztornej wychowywała się panna hrabianka. Mając dziesięć lat, została oddana na pensję  dla dziewcząt z dobrych domów. Była dziwnym dzieckiem, bardzo zamkniętym w sobie i antypatycznym, pomimo oryginalnej urody złotej blondynki, o bursztynowych oczach. Jej ojciec poległ w Powstaniu Styczniowym. Z matką, która jej nie kochała, nie potrafiła nigdy nawiązać serdecznych więzi. Pewnego dnia, piętnastoletniej panience znudził się klasztorny rygor i postanowiła rozstać się z pensją, bez wiedzy opiekunek. W tym celu, przystawiła do muru ogrodowego drabinę i skoczyła...  Prosto na głowę swego przyszłego męża!
To był skandal na miarę całej Wielkopolski. Młodziutka hrabianka ucieka z klasztoru i mieszka z kamieniarzem! Z Paryża przyjechała matka panny, przybyli inni krewni i próbowali dziewczynę utemperować, zawracając ją na drogę cnoty. Bez rezultatu. Dała im do zrozumienia, że jest przy nadziei, jak to się wtedy delikatnie mówiło, więc klamka zapadła! Matka musiała wyrazić zgodę na ślub, ale zapowiedziała córce przy świadkach, że nie uważa już jej za swoje dziecko i w testamencie jej nie uwzględni.  Młoda para pobrała się w katedrze gnieźnieńskiej, ślub był bardzo skromny i cichy i chyba w złą godzinę. Po roku urodził się śliczny chłopczyk. Ojciec szalał z radości, matka również go kochała. Wkrótce potem kobieta urodziła drugiego chłopca, a kiedy go rodziła, w sąsiednim pokoju umierał starszy synek na jakąś nieznaną chorobę. Po dwóch latach kobieta znowu spodziewała się dziecka. W lipcu 1886 roku, przyszła na świat córeczka. Gdy się rodziła, w tej samej godzinie jej starszy braciszek,”złotowłosy aniołek”zmarł nagle. Straszne, prawda?
Matka znienawidziła dziewczynkę, nazywając ją czarownicą i życząc jej śmierci. Ale córeczka przeżyła i doczekała się przyjścia na świat młodszego rodzeństwa. Rodzina Józefa była nie tylko nieszczęśliwa, lecz wprost toksyczna! Matka nie lubiła swoich dzieci i wcale nie zajmowała się domem. Dzieci bały się matki i jej nie znosiły, bo potrafiła je bić bez opamiętania. Kiedy męża nie było w domu, pięknie wystrojona ulatniała się gdzieś na wiele godzin, nie troszcząc się o pozostawione w domu potomstwo. Józef miał mnóstwo zamówień i świetnie zarabiał. Rozkręcił swój zakład, otwierając dużą pracownie rzeźbiarską. Przynosił żonie pieniądze w złotych markach, ale na drugi dzień, nie było już za co ugotować obiadu. Pieniądze gdzieś znikały, nie wiadomo gdzie. Józef z rozpaczy zaczął się upijać, przychodził do domu nietrzeźwy i robił żonie głośne awantury, tłukł wszystko, co mu wpadło pod rękę, a nawet kilka razy podniósł na nią rękę. Wtedy najstarsza dziewczynka zabierała młodsze rodzeństwo i uciekała z nimi do ogrodu. Bywało, że nocowali pod gołym niebem. To ona, a nie matka, wychowała siostry i braci.
Dziećmi interesowała się tylko starsza zamożna ciotka. Bardzo lubiła poważną dziewczynkę i postanowiła jej pomóc. Zaproponowała matce, że zabierze dziewczynkę do siebie, wykształci ją i da posag. Matka zgodziła się, lecz w dniu wyjazdu córki, dosłownie się wściekła! Rzuciła w nią ciężkim wazonem, o mało jej nie zabijając, podarła śliczną nową sukienkę i siłą zatrzymała dziewczynkę w domu, zrywając z ciotką wszelkie stosunki. Znienawidziła krewną jeszcze bardziej od chwili, kiedy po śmierci swojej matki okazało się, że ta cały swój majątek w ziemi i biżuterii, zapisała właśnie swojej ukochanej siostrze ciotecznej. A był to duży majątek ziemski. Córce nie dała absolutnie nic! Kobieta dostała na pogrzebie matki ataku szału i urządziła krewnej karczemną awanturę.  Piekliła się do tego stopnia, że trzeba ją było wyprosić z domu żałoby.
Józef nauczył się czytać i pisać od swojej najstarszej córki, która czytała mu na głos gazety i książki. Miał wtedy już trzydzieści lat i był zapalonym zbieraczem pamiątek historycznych i dzieł sztuki. To on opowiadał córce o wielkości i koligacjach swego rodu. Ciekawe, że po  zakończeniu I wojny światowej, dzieci stryja odezwały się do niego i zaprosiły go do swojej posiadłości, będącej de facto jego własnością. Ale Józef był już wtedy bogatym człowiekiem i nie chciał ich znać. Córki powychodziły świetnie za mąż, synowie mieli wyższe wykształcenie, jeden był doktorem medycyny, drugi dyrektorem dużego zakładu przemysłowego, trzeci oficerem WP.
Mogłabym jeszcze napisać wiele ciekawych rzeczy o tej dziwnej rodzinie, w której zdarzały się niesamowite zjawiska paranormalne, ale to już zupełnie inna historia i lepiej o niej nie wspominać, szczególnie na noc!

Moje bawarskie korzenie

Ojciec mojej Matki, Dziadek Michał, był z pochodzenia Bawarem. Jego przodek, skromny szlachcic bawarski, podobnie jak wielu jego rodaków, przybył do Wielkopolski w początkach XIX wieku i osiedlił się w Poznaniu. Jego syn, a mój pradziad, nazywał się Fryderyk Horst von Kramer. Podobno jego rodzina w XVIII wieku, zajmowała ważne stanowiska na dworze króla Bawarii, lecz potem bardzo zubożała.  Pradziad Fryderyk był radcą prawnym  na Zamku w Poznaniu, siedzibie cesarza Wilhelma II i ożenił się z panną z dobrego niemieckiego domu Gudrun Wagner. Fryderyk, choć posiadał cudzoziemskie korzenie, był człowiekiem uczciwym i postanowił odwdzięczyć się nowej ojczyźnie, wychowując swoje dzieci; dwóch synów i dwie córki, na  dobrych Polaków. 
Dziewczęta uczyły się na prywatnej polskiej pensji. Obaj chłopcy należeli do polskiej tajnej, paramilitarnej organizacji Sokoła. Dziadek Michał był mężczyzną obdarzonym niepospolitą siłą i jako atleta, wyjeżdżał na zawody sportowe „za granicę” do Łodzi, Krakowa i Warszawy.
Organizacja często urządzała zabawy, a nawet bale.
Na jednym z nich, chyba to było w Bazarze, Dziadek poznał moją piętnastoletnią wówczas Babcię Jadwigę, również należącą do Sokoła. Była to miłość wielka i od pierwszego spojrzenia, prawdziwie dozgonna. Dziadek był bardzo przystojnym, wysokim blondynem o niebieskich oczach i przeszywającym spojrzeniu.  A Babcia śliczną szatynką, o źrenicach szarych niczym woda w Warcie, i nóżkach tak małych, jak u Kopciuszka. Oboje zostali wówczas sportretowani w pięknych reprezentacyjnych mundurach Sokoła, ale portrety spłonęły potem w zbombardowanym domu.
Ojciec Babci Jadwigi, polski szlachcic i gorący patriota, ostro sprzeciwiał się ewentualnemu małżeństwu córki z mężczyzną o niemieckich korzeniach. Ale Babcia pomimo młodego wieku, była osóbką bardzo stanowczą, (miała ośli upór) i wbrew woli rodziców przyjęła oświadczyny Dziadzia Michała. Narzeczony był o nią ogromnie zazdrosny i na tym tle wybuchały kłótnie.
Babcia już w starszym wieku, opowiadała mi ze śmiechem, jak to pewnego razu wybrała się z narzeczonym na wielki bal sylwestrowy do hotelu Bazar. Miała na sobie piękną jedwabną suknię o barwie delikatnego różu i atłasowe pantofelki pod kolor toalety. Siedzieli przy stoliku z kolegami i koleżankami z Sokoła i wszyscy bawili się świetnie – oprócz Babci! Babcia uwielbiała taniec i  znakomicie tańczyła. Dziadek Michał niestety tej sztuki nie posiadał i na parkiecie poruszał się, jak przysłowiowy słoń w sklepie z porcelaną, depcząc po stopach partnerki. Babcia miała wielkie powodzenie, i co jakiś czas podchodził ktoś do stolika, prosząc ją o taniec. Wypadało, żeby narzeczony wyraził na to zgodę. Dziadek Michał owszem, zgadzał się z miłym uśmiechem, zachęcając nawet Babcię żeby zatańczyła, ale pod stolikiem mocno trzymał ją za rękę, nie pozwalając jej wstać z krzesła. Wobec tego, biedna Babcia zmuszona była odmawiać tańca, chłodząc się wachlarzem i udając, że jest zmęczona i pragnie odpocząć. Kiedy odmówiła kolejnemu tancerzowi, znajomi zaczęli patrzeć na nią podejrzliwie. Jak już wspomniałam, Dziadek był atletą i ściskając narzeczoną za rękę, sprawiał jej ból. Babcia krzywiła się i czując, że ma całą rękę w sińcach, szeptem upomniała Dziadka, żeby przestał miażdżyć jej dłoń. Posłusznie puścił rękę, ale chwycił pod stolikiem za szeroką spódnicę babciną, omal jej nie obrywając! Tym sposobem uniemożliwił jej wstanie z krzesła i wyjście na parkiet. O, teraz już Babcia wpadła w pasję!
Korzystając z przerwy w tańcach, nie czekała na powitanie Nowego Roku, tylko porwała się i w samej tylko jedwabnej sukni i lekkich pantofelkach, wybiegła z sali i na piechotę pospieszyła do domu! A noc była mroźna i na ulicy leżał głęboki śnieg. Brnęła w nim po kostki, szlochając głośno, raczej ze złości, niż z żalu. Oczywiście, Dziadek prędko ją dogonił  i na kolanach przepraszał ukochaną Jadwinię obiecując, że to się już więcej nie powtórzy. Obrażona Babcia oznajmiła mu, że za Szwaba nie wyjdzie i więcej się z nim nie spotka!
Ale się spotkała, a nawet wyszła za niego i nigdy tego nie żałowała. Dziadzio pomimo wysokiego wzrostu, cały mieścił się pod malutkim pantofelkiem Babci. Na przeprosiny, podarował narzeczonej prześliczne kolczyki z korali w dukatowym złocie. Duże korale nakrapiane były maleńkimi złotymi gwiazdkami. To była ulubiona biżuteria Babci.
Do końca życia, moja Mama lubiła wspominać grudzień 1918 roku, kiedy razem z Babcią stały pod hotelem Bazar w Poznaniu, czekając na pojawienie się na balkonie pana Ignacego Paderewskiego. Na przyjazd wielkiego Polaka, światowej sławy pianisty, Poznań przystroił się, jak na powitanie króla. Ze wszystkich balkonów i okien domów poznańskich, zwisały dywany lub kilimy, a na nich portrety Kościuszki, księcia Poniatowskiego, królów polskich, czy Matki Boskiej Częstochowskiej. I choć była to zima, kwiaty. Tysiące kwiatów ciętych lub w doniczkach, stroiły okna i balkony poznańskich domów. Pod hotelem Bazar tłumy mieszkańców Poznania, oczekujących z nadzieją na wystąpienie Paderewskiego. Między nimi stała Babcia Jadwiga, trzymając za rączkę moją sześcioletnią Mamę. Maestro był zaziębiony i chory, mimo to wyszedł na balkon i raczej chrypiąc niż mówiąc, wygłosił płomienne przemówienie do zasłuchanych poznaniaków. Potem odbyła się wielka polska manifestacja patriotyczna. A Niemcy zorganizowali swój pochód, w czasie którego zrywali polskie sztandary. Było to jak iskra rzucona na prochy. 27 grudnia wybuchło w Poznaniu Powstanie Wielkopolskie. Jedyne powstanie, które zakończyło się pełnym sukcesem. Dzielni mieszkańcy Poznania, postanowili wypędzić Niemców ze swego miasta i uwolnić od nich Wielkopolskę oraz Pomorze. W całym mieście toczyły się ciężkie walki, w których brał udział mój Dziadek Michał i jego młodszy brat Marcin. Kiedy przed walką obaj żegnali się z rodzicami, pradziad Fryderyk ściskając synów, mówił:
- Pokażcie, że jesteście prawdziwymi Polakami i przetrzepcie skórę tym przeklętym Prusakom!
Obaj synowie wybuchnęli śmiechem, bowiem ojciec mówił to wszystko po niemiecku, z bawarskim akcentem, którego nigdy się nie wyzbył! Pradziad Fryderyk nienawidził Prusaków, za wcielenie królestwa Bawarii do cesarstwa niemieckiego. Obie siostry Dziadka Michała, Jadwiga i Teodora, pracowały w szpitalu jako sanitariuszki, pielęgnując rannych powstańców.
Babcia Jadwiga  nie wiedziała, że Dziadek Michał, razem ze swoim kolegą powstańcem, byli tymi śmiałkami, którzy wspięli się na wieżę Ratusza i zrzucili niemiecką glapę! Niemcy tego nie zapomnieli Dziadkowi, aż do 1939 roku. Był na ich czarnej liście. Pradziad Fryderyk zmarł wkrótce po wyzwoleniu Poznania, ale jeszcze przez śmiercią  wykreślił ze swego nazwiska ów przyimek niemiecki von, świadczący o szlacheckim pochodzeniu. Jego synowie i córki także nigdy więcej go nie użyli. 

 Babcia o charakterze ze stali

Babcia Jadwiga miała twardy charakter, podobnie jak i jej babka z czasów Powstania Styczniowego. Wyszła za mąż za człowieka, którego sama sobie wybrała, nie zważając na sprzeciwy rodziny. Urodziła mężowi aż ośmioro dzieci, trzech synów i pięć córek. Była bardzo troskliwą matką, choć niezbyt czułą i dosyć nawet oschłą. Miała za to ogromny dar gawędziarski i potrafiła opowiadać godzinami ciekawe historie. Gdy wybuchła I - wsza wojna światowa, Dziadek Michał wyjechał ze swoim pułkiem na front do Francji. Ciekawe, że jego oddział wyruszył z Cytadeli, z której kilka lat później, jego najstarszy syn Mieczysław, szedł na wojnę w roku 1920. Zięć, a mój Ojciec, w 1939 roku, podobnie jak sam Dziadek i jego drugi zięć Władysław, którzy wyruszyli z Cytadeli, aby bronić Warszawy także w 1939 roku.
W czasie I- wszej wojny światowej, gdy Dziadek walczył we Francji, Babcia została sama z małymi dziećmi. Nie miała pojęcia, co się dzieje z mężem, bo listy przychodziły rzadko i były mocno ocenzurowane. Wiedziała tylko, że we Francji trwają ciężkie boje, o których gazety wspominały raczej enigmatycznie, zależnie od frontowych sukcesów armii niemieckiej. Babcia była osobą zamożną, ale w tym czasie już odczuwało się trudności aprowizacyjne, zaś uboższa ludność cierpiała głód. Trudno było kupić naftę do lamp, jak również materiały czy buty. Za chlebem ustawiały się już w nocy pod piekarniami, kilometrowe kolejki. Często pieczywa nie starczyło dla wszystkich, albo wcale go nie było, bo piekarzowi nie przywieziono mąki. Wówczas wybuchały awantury, a nawet bójki. Babcia radziła sobie jak mogła, nie żałując pieniędzy, byleby tylko dzieci nie były głodne i miały porządne ubranka.
À propos tych ubranek, wiele lat później Babcia opowiedziała mi zadziwiającą historię. Ze wszystkich dzieci, Babcia najwięcej może kochała bliźniaki: chłopca i dziewczynkę. Dzieci były takie śliczne,  że ludzie oglądali się za nimi na ulicy, a Babcia rosła z dumy. Właśnie ukończyły sześć lat, i na urodziny Babcia sprawiła chłopcu piękne białe ubranko, a dziewczynce białą koronkową sukienkę. Nazajutrz wybierała się z dziećmi na mszę do  kościoła, a gosposia powiesiła nowe ubiory bliźniaków w pokoju na szafie, żeby  zrobić jeszcze jakieś poprawki.
Naraz rozległ się dzwonek i do mieszkania weszła stara Cyganka. Gosposia nie chciała jej wpuścić, ale kobieta odsunęła ją, i jak po sznurku trafiła do pokoju dziecinnego. Babcia słysząc krzyki gosposi, zajrzała do pokoju i ze zdumieniem zobaczyła stojącą tam Cygankę, przypatrującą się uważnie wiszącym ubrankom bliźniaków. Babcia nie znosiła nieproszonych gości i już zamierzała wyprosić Cygankę z mieszkania, kiedy ta wskazała na wiszące ubranka i powiedziała:
- Daj mi, pani, te ubranka!
Babcia spojrzała na nią, jak na osobę pozbawioną piątej klepki i potrząsnęła odmownie głową.
- To nie dla was. Idźcie sobie stąd.
Stara kobieta nie zareagowała, tylko raz jeszcze powtórzyła:
- Daj mi, pani, ubranka!
- Ależ to są ubiory moich dzieci! - powiedziała Babcia  gniewnym tonem. - Idźcie sobie!
 Cyganka popatrzyła na Babcię i pokiwała głową.
- One się już w to nie ubiorą. - oznajmiła ze smutkiem. - Daj mi je.
 Rozgniewana Babcia kazała jej natychmiast opuścić mieszkanie i stara Cyganka bez sprzeciwu wyszła. Ale jeszcze w drzwiach odwróciła się i zawołała:
- Nie chcesz mi uwierzyć? Ja jutro przyjdę po nie! - i poszła sobie.
Babcia zatrzasnęła za nią drzwi i zapowiedziała gosposi, żeby nigdy więcej Cyganki do mieszkania nie wpuszczała. Potem zapomniała o całej sprawie. Tymczasem wieczorem bliźniaki dostały wysokiej gorączki, a wezwany lekarz stwierdził szkarlatynę. Pomimo sprzeciwu Babci, dzieci zabrano do szpitala, bo choroba była bardzo zaraźliwa. Nazajutrz rano dzieci już nie żyły! Cyganka więcej się nie pokazała i dobrze, bo Babcia chyba by ją zabiła. Ubranka  sama pocięła nożycami i spaliła w piecu.
Następnego dnia rozchorowała się na szkarlatynę pozostała piątka dzieci. Wzięto je do szpitala w ciężkim stanie. W pamięci mojej Mamy zachował się obraz sali szpitalnej, zapełnionej łóżeczkami chorych dzieci. W południe odwiedziła dzieci Babcia, i z kamienną twarzą powiadomiła je, że braciszek Edi i siostrzyczka Martynka, są już w niebie. Mama uprosiła pielęgniarkę, siostrę zakonną, żeby postawiła ją na parapecie okna. Widziała stamtąd wychodzącą ze szpitala Babcię w żałobnych kirach, jak idzie wolnym krokiem, nie oglądając się za siebie. Mama zastanawiała się wtedy, dlaczego ten parapet okienny jest taki ciepły? W tych czasach kaloryfery były rzadkością,  domy ogrzewało się piecami kaflowymi, niekiedy bardzo ozdobnymi.
Prosto ze szpitala, Babcia udała się do swojej parafii,  prosząc księdza na pogrzeb dzieci. Kiedy spytała ile pogrzeb będzie kosztował, tęgi duszpasterz podał tak wygórowaną cenę, że Babcia osłupiała.
- Ależ, proszę księdza, jest wojna. Mąż na froncie, a w szpitalu mam jeszcze pięcioro  ciężko chorych dzieci. - powiedziała drżącym głosem.
- Nie masz pieniędzy? - spytał ksiądz, obrzucając Babcię bystrym spojrzeniem. Nie wyglądała na ubogą.
- Pieniądze muszą mi starczyć na długie miesiące, a może na lata wojny. - wyjaśniła Babcia coraz więcej zdenerwowana.
- Jak nie masz pieniędzy, to ksiądz parada! - oświadczył dobrodziej i odwrócił się do biednej Babci plecami.
Ale miał pecha i nie trafił na płaczliwą niewiastę, umiejącą tylko prosić. Babcia zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem, a potem powiedziała słodkim głosem:
- Dziękuję księdzu za chrześcijańską pociechę. W takim razie pójdę do stowarzyszenia socjalistów. Oni pomogą mi pochować dzieci, wprawdzie bez księdza, ale za to za darmo! Żegnam.
Księdza jakby kto szydłem ukłuł. Poczerwieniał i błyskawicznie odwrócił się w stronę wychodzącej Babci.
- Poczekaj! - zawołał ze złością. - Pochowam twoje dzieci, ale tobie nie dam rozgrzeszenia przy spowiedzi!
Babcia wzruszyła ramionami i wyszła. Pogrzeb się odbył, a ksiądz raczej syczał niż się modlił, skracając ceremonię do minimum. Od tego czasu, Babcia choć głęboko wierząca, wobec duchownych zachowywała się raczej sceptycznie. Na szczęście skończyło się na jednym pogrzebie, bo reszta dzieciaków wyzdrowiała.

Babcia w powstaniu 

O wybuchu powstania w Poznaniu, Babcia dowiedziała się 27 grudnia 1918 roku, od swojej gosposi, która z wrzaskiem wpadła do pokoju.
- Paniusiu złocista, biją się!
- Kto się bije? - spytała zdumiona Babcia, podnosząc głowę znad misternej szydełkowej robótki.
- Ady nasze chłopaki biją Szwabów! Poletę na Rynek, może się czegoś dowiem. - gosposia zawinęła się i zniknęła, jakby ją wiatr zdmuchnął.
Babcia siedziała blada, i prawdę mówiąc wściekła na męża, który nawet słówkiem nie wspomniał, że wybuchnie powstanie. Babcia nie miała wątpliwości, że to powstanie, a nie jakaś zwykła awantura z Niemcami. Na zebraniach Sokoła, ostatnio dużo się mówiło o odzyskaniu niepodległości, a przyjazd Paderewskiego i prowokacyjne zachowanie Niemców zrobiło swoje. Miasto wrzało! Zanim zdołała się opamiętać, do mieszkania wpadł Marcin, brat Dziadka Michała, który coś zostawił w biurku u Dziadka.
- Marcin, gdzie jest Miś? - Babcia zastawiła mu drogę, uniemożliwiając prędkie wymknięcie się z domu.
- On ci nie mówił? - szwagier artystycznie udał zdumienie.
- Dobrze wiesz, że on nigdy mi nic nie mówi na ten temat. - wybuchnęła Babcia. - Gdzie Michał? Albo mi powiesz, albo nie wypuszczę cię z domu!.
- Powiem, tylko mnie wypuść, bo się bardzo śpieszę. Michał jest w hotelu Royal, przy sztabie dowództwa naszych wojsk. Wiesz, składaliśmy przysięgę na placu Wilhelmowskim. (ob. Plac Wolności) Już mamy pierwszych poległych, zginęli Franciszek Ratajczak i Antoni Andrzejewski. No, do widzenia Jadziu, muszę lecieć na Winogrady. Do zobaczenia i nie martw się o nas. - wypadł z mieszkania, jakby go sam diabeł gonił.
Babcia z rozmachem usiadła na krześle i załamała ręce. Ale nigdy długo się nie załamywała. Przyszło jej do głowy, że mąż nie wziął nic do jedzenia i musi być głodny. Poszła do kuchni i do blaszanej bańki nalała świeżo ugotowanego rosołu, dołożyła makaronu i prędko przyszykowała kanapki z wędliną. Pomyślała, że tego dnia gosposia z pewnością się już nie pokaże, wobec tego Babcia postanowiła sama zanieść obiad mężowi. Ubrała płaszcz, włożyła na głowę kapelusz z piórami, bo paniom nie wypadało chodzić po ulicy z gołą głową, i wciągnąwszy na ręce skórkowe rękawiczki, wyszła z domu. Przez kilka ulic szła szybko, wyprostowana i baczna na wszystko.
Nagle z okna dużego secesyjnego budynku, zagrzechotał karabin maszynowy, a kule gwizdnęły Babci nad głową, ścinając jedno pióro z kapelusza. Babcia padła plackiem na ziemię i leżała bez ruchu, kryjąc się za podmurówką ogrodzenia. Kiedy strzały zamilkły, Babcia zerwała się i popędziła przed siebie, byle dalej od niebezpiecznego strzelca. Naraz stwierdziła, że zewsząd strzelają, a koło niej przebiegali z pośpiechem mężczyźni, uzbrojeni w karabiny i rewolwery.
- Niech się pani tu nie pęta! - wrzasnął któryś, mijając Babcię. - Tutaj toczą  się walki.
Babcia z właściwym sobie uporem, zlekceważyła ostrzeżenie i poszła dalej, niosąc ostrożnie bańkę z rosołem. Dalej szła, biegła, padała, czołgała się na brzuchu, nieustępliwie zmierzając do celu. Dziadek był z pewnością głodny, a ona niosła mu obiad i musiała dojść! Do hotelu Royal doszła pod wieczór, po drodze mijając trupy poległych Niemców i Polaków.
Kiedy wkroczyła na wartownię, z ust siedzących tam powstańców wyrwał się okrzyk zdumienia. Biedna Babcia wyglądała jak nieboskie stworzenie, unurzana w błocie, w podartym płaszczu i w kapeluszu tak posiekanym odłamkami, że doprawdy nie wiadomo, jakim sposobem Babcia zachowała głowę. Zjawiła się jak brudne widmo, trzymając przed sobą bańkę z rosołem.
Na widok tak sponiewieranej żony, Dziadek wybuchnął gniewem, wymawiając Babci, że postąpiła jak szalona, idąc przez miasto ogarnięte walką. Babcia wysłuchała męża z kamienną twarzą, a gdy skończył, oznajmiła chłodno, że przyniosła mu rosół! Obecni na wartowni mężczyźni  zaczęli się śmiać. Dziadek złagodniał i wziął od Babci bańkę. Wówczas okazało się, że bańka jest pusta! Była na wylot przebita kulą i rosół wyciekł po drodze. Wtedy Babci puściły nerwy i się  rzewnie rozpłakała.

Larum grają! Rok 1920.

Kresy wschodnie, Małopolska i Mazowsze, od wieków wiedziały, co znaczy burza idąca od wschodu. Ale Wielkopolska oddalona od kresów, nie zaznała straszliwego zagrożenia z tamtej strony. Toteż na wiadomość, że od wschodu idzie na Polskę wielka armia bolszewickich barbarzyńców, wzbudziła w spokojnych i opanowanych zwykle Wielkopolanach prawdziwą panikę.
Istniały przecież telegrafy, telefony, a nawet radioodbiorniki i informacje przekazywano błyskawicznie. Codzienna prasa podawała przerażające opisy o okrucieństwach, jakich dopuszczały się wojska bolszewickie na obywatelach Rzeczypospolitej, niedawno odzyskanej z krwawym trudem. Jak przed wiekami, płonęły polskie miasta, wsie, dwory ziemiańskie, kościoły. .Wielowiekowy dorobek obracał się w popiół. Znowu popłynęły rzeki krwi i łez.
Księża w kościołach, jak przed wiekami, nawoływali do ratowania śmiertelnie zagrożonej ojczyzny, do obrony chrześcijaństwa, do ratowania matek, żon i dzieci. Z kościelnych ambon, z wielkich afiszów, z radia i prasy, rozlegało się rozpaczliwe hasło: DO BRONI! Moja Mama miała wtedy osiem lat, ale zapamiętała  na całe życie gorączkowy zamęt tych dni. Mobilizacja, zbieranie datków od społeczeństwa, na ulicach i placach miasta przedstawiciele organizacji społecznych, agitujący młodzież do wstępowania do wojska. Kobiety rzucały na tace kościelne złotą biżuterię, srebra stołowe, najcenniejsze skarby - wszystko na cele obronne. Strach przed nieznanym  niebezpieczeństwem, zagrażającym już całej ojczyźnie, zmuszał ludzi do największych ofiar.
Pułki poznańskie szykowały się do wymarszu na front. Babcia Jadwiga, choć była osobą oszczędną, złożyła na zakup broni tysiąc marek w złocie! To było mnóstwo pieniędzy! Najstarszy brat Mamy, wuj Mieczysław, właśnie skończył 17 lat. Pewnego dnia przyszedł do domu i krótko oznajmił Babci:
- Mamo, wstąpiłem do wojska!
    Babcia oniemiała i ciężko usiadła na najbliższym krześle. W głowie miała tylko jedną myśl:” Nie, to niemożliwe. On jest za młody. Dopiero za rok  zda maturę. Nie wolno mu iść na front, bo może zginąć. Jezu, zabiją moje dziecko. Nie!
    - Nigdzie nie pójdziesz. Nie pozwalam! - odezwała się spokojnym lecz apodyktycznym tonem, który dzieci dobrze znały. - Masz siedzieć w domu i uczyć się do matury. Na wojaczkę masz jeszcze czas.
    - Czy mama gazet nie czyta? Jeżeli każdy tak powie, to wkrótce możemy spodziewać się bolszewików na Placu Wolności. Ja już zgłosiłem się do pułku, a do domu przyszedłem, żeby wziąć  swoje rzeczy. - rzekł wuj. - Niech się mamusia nie martwi. Zaraz na front nie pojedziemy, bo  najpierw musimy przejść ćwiczenia wojskowe
    Babcia zamierzała dalej się sprzeciwiać, ale nadszedł Dziadek Michał, już w mundurze, prosto z Cytadeli, ze swojego batalionu łączności. Dziadek zawsze pragnął zostać architektem, gdyż był w tym kierunku bardzo uzdolniony. Lecz po Powstaniu Wielkopolskim, zaproponowano mu pracę w policji i tam już pozostał. Od kilku tygodni był  zmobilizowany  i do domu przychodził jedynie okazjonalnie. Babcia rzuciła się do niego, opowiadając chaotycznie o decyzji najstarszego syna. Była przekonana, że Dziadek  wybije mu z głowy ten szalony pomysł, ale bardzo się pomyliła. Dziadek spojrzał na syna z dumą i powiedział:
    - Wstydziłbym się za ciebie, jakbyś został w domu. - wyciągnął rękę i po męsku uścisnął synowi dłoń. - Gdzie się zaciągnąłeś?
    - Na Cytadeli, do łączności.
    - No to będę miał na ciebie oko. - zaśmiał się Dziadek i poklepał syna po łopatce.    Babcia już nie protestowała, ale ukryła twarz w dłoniach i chlipnęła. Od tego dnia zaczęła się martwić nie tylko o męża, ale i o syna. Przez jakiś czas wuj rzeczywiście odbywał musztrę w swoim pułku, gdzie szkolono młodziutkich rekrutów. Babcia często go odwiedzała, przynosząc mu domowe smakołyki i czystą bieliznę. Starała się wierzyć, że niepotrzebnie się martwi, bo zanim pułk syna wyruszy na front, wojna się skończy, a on powróci do szkoły i książki. Zresztą nie tylko on wstąpił do wojska, bo poszli niemal wszyscy chłopcy z jego klasy, razem z profesorem.        Minęły dwa tygodnie i powoli Babcia się uspokoiła, chociaż informacje o wojnie były coraz więcej zatrważające. Bolszewicy zbliżali się do Warszawy. Lwów bronił się rozpaczliwie, odpierając krwawo ataki nieprzyjaciela. W ubiegłym roku nawet dzieci chwyciły tam za broń.  Rodziła się już Legenda Orląt Lwowskich.
    Część Małopolski i Mazowsza była zalana przez armię bolszewicką. Do polskiego wojska wstępowali  masowo rosyjscy oficerowie z dawnej armii carskiej, którzy w Polsce szukali z rodzinami schronienia przed bolszewikami. Dziadek już wyruszył na front, ale wuj nadal przechodził szkolenie w pułku.  Osoby dobrze poinformowane, zapewniały Babcię, że na razie nie ma mowy o wysłaniu tych dzieciaków do walki
    Poprzedniego dnia,  Babcia zaniosła synowi domowy obiad i ulubione ciasto czekoladowe. Wuj przekonywał ją, że jeszcze długo będą ich szkolić, zanim wyruszą do boju. Umówili się, że w niedzielę odwiedzi go cała bliższa i dalsza rodzina, a wuj postara się u dowódcy o kilkugodzinną przepustkę. Babcia powróciła do domu zupełnie uspokojona i zajęła się obowiązkami domowymi, ostatnio nieco zaniedbanymi. Miała przecież na głowie jeszcze pięcioro dzieci, o które trzeba było zadbać. Po południu ze zmęczenia rozbolała ją głowa i Babcia położyła się na sofie z kompresem na czole, pragnąc chwilę podrzemać w spokoju. Naraz ktoś mocno zapukał do drzwi. Moja Mama odrabiała właśnie lekcje, ale odłożyła pióro i poszła otworzyć. Na progu stała blada jak kreda sąsiadka.
-Gdzie mamusia? - spytała, widocznie bardzo zdenerwowana.
-  Głowa ją boli i położyła się na godzinkę. - wyjaśniała Mama, dygając grzecznie.
-  Obudź mamę! - rozkazała sąsiadka. – Szybko
    Ale Babcia już nie spała. Słysząc podniesiony głos sąsiadki, wyszła do przedpokoju.
    -  Co się stało? - spytała zaniepokojona.
- Pani Jadziu, niech pani natychmiast idzie do Cytadeli. Chłopcy jadą na front! - wykrzyknęła sąsiadka, mająca również syna w wojsku
   
Babcia otworzyła szeroko oczy, a potem tak jak stała, w domowej sukni i w laczkach na stopach, popędziła na Winiary. Biegła jak szalona, dysząc ciężko i potykając się na nierównościach bruku, kilka razy upadła. Po drodze gdzieś zgubiła jeden laczek i pół boso, a potem całkiem boso, leciała ulicami potrącając ludzi, niepomna na nic i opętana tylko jedną myślą. Musi pożegnać się z synem! Pobłogosławić go na drogę, nakreślić krzyż na czole dziecka. Ledwie żywa dobiegła pod górę do bramy Cytadeli. Stojący tam wartownik patrzył na nią zdumiony
    - Czy chłopcy są tu jeszcze? - wykrztusiła, oddychając ciężko i ocierając pot z twarzy.
-Niech pani zejdzie na stację. Pewnie ich ładują do pociągu.- poradził życzliwie wartownik.
Babcia podziękowała mu skinieniem głowy i zbiegła ze wzniesienia, idąc szybko w kierunku małej stacji kolejowej. Modliła się żarliwie, żeby zdążyć i zobaczyć syna. Resztką sił dotarła na stację. Wpadła na peron i rozejrzała się nerwowo, ale pociągu już nie było. Na peronie leżała tylko rozrzucona słoma i jakieś połamane skrzynki. Babcia stała przez chwilę patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, a potem upadła na peron zemdlona.
    Wuj Mieczysław i Dziadek, powrócili z frontu dopiero za  rok.
    Mniej więcej w tym samym czasie, w Rzeszowie, oddalonym od Poznania o 500 km, mój siedemnastoletni Ojciec, powiadomił Dziadka Tadeusza, że wstępuje do wojska. Dziadek nie należał do osób, które można było łatwo zaskoczyć, lecz tym razem zdębiał.  
    - Smarkaczy do wojska nie biorą! - oświadczył surowo.
    - Tym razem biorą. Wszystkich mężczyzn od siedemnastu do sześćdziesięciu lat! - oznajmił Ojciec z tryumfem. - Jutro wyjeżdżam do Krakowa, do mego pułku. -Nie pozwalam! - krzyknął zdenerwowany Dziadek, lękając się o życie syna
    -A dziadek Lašzlo (Władysław) poszedł do powstania! - przypomniał Ojciec swego dziadka, powstańca styczniowego, z którego cała rodzina była bardzo dumna.     - On był dorosły, i świadomie podejmował decyzję.  Ty jesteś smarkaczem i kierujesz się emocjami. Pamiętaj, ja się nie zgadzam
        Babcia Pelagia nawet nie próbowała się wtrącić do rozmowy, drżąc o jedynego syna. Ale w  głębi serca popierała jego decyzję. Nazajutrz rano Ojciec pożegnał się z Matką, rodzeństwem i podszedł do Dziadka. Ten spojrzał na niego przeciągle, uścisnął syna i szepnął mu do ucha
- Jakbyś nie poszedł, miałbym cię za szubrawca!
Po Bitwie Warszawskiej Ojciec stał w szeregu czekając, kiedy podejdzie do niego Naczelnik Piłsudski, witający się z żołnierzami. Gdy Naczelnik podszedł, Ojciec zameldował się służbiście.
- - Synu,  z jakiej ty familii, a? - zaciągnął z litewska Wódz.
- Jestem wnukiem powstańca styczniowego! - odparł Ojciec z dumą.
    - Dobra krew! - pochwalił Piłsudski i poklepał Ojca po policzku.

Moje węgierskie korzenie.

           
            W roku Pańskim 1699, w miejscowości  Karlovci (Karłowice)w Serbii, został podpisany traktat pokojowy pomiędzy Polską, Austrią, Rosją i Wenecją – a Turcją, na mocy którego Polska odzyskała Podole wraz z Kamieńcem Pod. i ziemie ukraińskie na prawym brzegu Dniepru. Pokój karłowicki zakończył wojny polsko- tureckie. W tymże roku, na mocy tego samego traktatu, całe Węgry dostały się pod panowanie austriackich Habsburgów! W komitacie ( powiecie) węgierskiego  miasta Segedyn, żyli w XVIII w. dwaj bracia, którym bardzo nie podobało się austriackie panowanie. Węgrzy mają krew gorącą i bracia pochodzący ze starego rodu, jawnie okazywali Austriakom swoją niechęć. Podobno zebrawszy kilkunastu dobrych węgierskich patriotów, zabawiali się w partyzantkę, napadając na mniejsze oddziały wojskowe. Austriacy  rozesłali listy gończe, poszukując niesfornych braciszków. Kiedy ziemia zaczęła się im palić pod nogami, z żalem rozwiązali swój oddział, opuścili majątek i prysnęli za granicę. Przez kilka lat tułali się po  Europie, lecz nigdzie nie zagrzali miejsca. W połowie XVIII w. postanowili ustatkować się i zamieszkać gdzieś na stałe, zakładając rodziny. Starszy brat osiedlił się w Czechach, zmieniając przy tym, brzmiące nieco z węgierska nazwisko na Erban. Jego potomkowie żyją w Czechach, między innymi   jest znany pisarz Josef Erban. Młodszy brat Laśzlo (Władysław) zawędrował do Polski i osiedlił się na kresach wschodnich, kupując ziemski majątek. Był człowiekiem wykształconym, studiował biologię i w tradycji rodzinnej zachował się przekaz, że wyhodował on w swoim  pięknym ogrodzie unikalną czarną różę! Ponieważ był węgierskim szlachcicem, ożenił się z panną Woroniecką, pochodzącą podobno z książęcego rodu. Jego synowie byli już rodowitymi Polakami, kochającymi  gorąco swoją ojczyznę. Brali udział we wszystkich polskich zrywach zbrojnych w XVIII i XIX wieku. Moim pradziadem żyjącym w XIX w. był Władysław Erban, powstaniec styczniowy, żołnierz nieśmiertelnej pamięci pułkownika Dionizego Czachowskiego.
           

            Moje austriackie korzenie

           
            Pradziad Władysław był najstarszym synem i jako taki, dziedzicem ojcowskiego majątku na kresach wschodnich. Studiował w Wiedniu filologię klasyczną, władając kilkoma językami. Próbował nawet przekładać z greckiego wyjątki Homerowskiej epopei. Będąc człowiekiem zamożnym, ożenił się z wyjątkowo piękną panną, pochodzącą ze zubożałej arystokratycznej rodziny austriackiej, baronówną Ewą von Schoen ( Schőn). Był to niegdyś bardzo zasłużony ród  z Karyntii, który z początkiem XIX w. osiedlił się w Galicji. Prababka Ewa, jak już wspominałam, była bardzo piękną kobietą i do późnej starości zachowała ślady urody, jak widać na załączonym zdjęciu.
Według wspomnień rodzinnych, była ciotką pani Olgi z Treterów Hallerowej, matki  generała Józefa Hallera, twórcy Błękitnego Legionu. Tego, który w imieniu Rzeczypospolitej Polski, poślubił złotym pierścieniem Bałtyk. Mój Ojciec odziedziczył po nim swoje imię.  Prababka Ewa była kobietą wyniosłą, próżną, lubiącą się bawić i nie bardzo dbała o swoje dzieci, a miała ich pięcioro. Trzech synów i dwie córki. O ile synowie byli przystojni, o tyle córki nie odziedziczyły po matce jej słynnej urody i były po prostu nieładne. Dziadek Tadeusz wspominał często, jak wystrojona matka wybierała się powozem do sąsiadów na wista, a synowie w swoim pokoju, cerowali sobie podarte skarpetki, bo matce nie przyszło na myśl, że należy dzieciom sprawić nowe. Nakreśliłam jej portret w mojej powieści jako grand'mère la marèchale.(babcię marszałkową) Ale w chwilach prawdziwego  zagrożenia, prababka potrafiła stanąć na wysokości zadania.
           

            Powstanie Styczniowe – powstaniec Lašzlo.

           
            W 1863 roku, pradziad Władysław miał już troje dzieci i był po trzydziestce. Kiedy w Królestwie Polskim wybuchło w styczniu 1863 roku powstanie zbrojne, pradziad  zapragnął wziąć w nim udział, lecz prababka Ewa błagała go na wszystkie świętości, by pozostał w domu. Zdawała sobie sprawę, że przystępując do powstania, mąż ryzykuje utratę życia i całego majątku. Pradziad ulegał jej, ale tylko do lata.  Pułkownik Czachowski bardzo już naciskany przez wojska rosyjskie, zdecydował się w czerwcu rozwiązać swój waleczny oddział, i na terenie Galicji sformować nową partię powstańczą. Wtedy pradziad powiedział małżonce: „bywaj dziewczę zdrowe, ojczyzna mnie woła!” i wstąpił do oddziału Czachowskiego, o którym już opowiadano, że to najlepszy i najbitniejszy dowódca w całym powstaniu. Przybrał  pseudonim Lašzlo, węgierskie imię swego przodka. Przeszedł całą męczeńską drogę powstańców Czachowskiego, walcząc i kryjąc się w borach Gór Świętokrzyskich. Nadszedł feralny dzień 6 listopada. Poprzedniego dnia wieczorem, szwadron kawalerii pułkownika, zatrzymał się w miejscowości Krępa Kościelna na plebanii. Po kolacji, pułkownik wraz z synem Adolfem, udał się do pobliskiego majątku  w Wierzchowiskach, żeby odwiedzić swoją córkę Julię. Tymczasem rano oddział został zaatakowany przez rosyjskich dragonów. Wycofujący się w kierunku Iłży, powstańcy zostali rozbici. Czachowski usłyszawszy strzały, powrócił do swego oddziału będącego już w rozsypce. Przy dowódcy pozostało kilkunastu kawalerzystów, między innymi mój pradziad. Pułkownik pocwałował za swoim oddziałem, przebiegając przez Wierzchowiska. Z ganku dworu jego córka patrzyła na śmiertelną walkę ojca!       Czachowski i kilkunastu jego żołnierzy, zostali zaatakowani z dwóch stron. Czachowski zeskoczył z wierzchowca i wsparłszy się plecami o polną gruszę,  bronił się rozpaczliwie, strzelając z rewolweru i siekąc szablą. Ciężko ranny w bok upadł i został niemal rozsiekany przez dragonów. Wspominając jego bohaterski zgon, zawsze mam w pamięci scenę śmierci pana Longinusa Podbipięty z Sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem”.
            Mój pradziad był w liczbie tych kilkunastu kawalerzystów, pozostających przy dowódcy. W  walce dostał kulą w piersi i spadł z konia ciężko ranny. Córka pułkownika zabrała ciało ojca, ale nikt nie zauważył leżącego i nieprzytomnego pradziada. Wieczorem chłopi z wioski odnaleźli rannego i zabrali do chaty, opatrując go prowizorycznie. Tymczasem do wsi wkroczyli dragoni, przeszukując chaty. Do izby, gdzie leżał pradziad, wszedł oficer rosyjski. Pradziad odzyskawszy przytomność pomyślał, że to już koniec i za chwilę będzie rozstrzelany. Ale oficer przyjrzawszy się rannemu, położył palec na ustach i kazał mu być cicho. Potem wyszedł, lecz wkrótce powrócił, niosąc ubranie rosyjskiego dragona. Przebrał pradziadka, wsadził do krytej bryczki, zawiózł do leśniczówki i kazał leśniczemu przewieźć rannego do Galicji, do szpitala. Pradziad nigdy nie dowiedział się, komu zawdzięcza życie i wolność. Z pewnością nie był to Polak, lecz rodowity Rosjanin. Pradziad do końca życia modlił się za niego. Ta przygoda również znajduje się w mojej powieści.
            Dzięki trosce dobrych ludzi, pradziad trafił do krakowskiego szpitala i przeleżał w nim niemal pół roku. Prosto ze szpitala wylądował w rzeszowskim więzieniu, w tzw. Zamku Lubomirskich, późniejszej katowni gestapo i UB. Austria zrzuciła maskę dobrego wujka i ogłosiła stan wyjątkowy,  aresztując byłych powstańców i konfiskując ich majątki.  Pradziadowi dano do wyboru, albo deportacja do zaboru rosyjskiego i Sybir czy szubienica, lub wcielenie do wojska i wyjazd do Meksyku, gdzie ówcześnie panował i walczył o przetrwanie cesarz Maksymilian Habsburg, (brat cesarza Austrii Franciszka Józefa), użerający się ze zwolennikami uprzednio wybranego prezydenta Juareza. Powstańcy styczniowi byli tam posyłani jako mięso armatnie. Nie wiadomo, jakby się dalsze losy pradziada potoczyły, gdyby sprawy nie wzięła w swoje ręce prababka Ewa. Pozostawiwszy dzieci na łasce dalszej rodziny, wyjechała do Wiednia i przez swoje koneksje rodzinne oraz łapówki, uzyskała w drodze łaski, uwolnienie męża z więzienia. Ale skonfiskowanego dużego majątku pradziadowi nie zwrócono.
            Wyszedł z więzienia, nie mając grosza przy duszy i nie wiedział, za co utrzyma swoją rodzinę. W końcu przyjął posadę wiejskiego nauczyciela w małej podkarpackiej miejscowości Rogi. Tam urodził się mój Dziadek Tadeusz Erban. Przez kilka następnych lat cała rodzina biedowała, przenosząc się z miejsca na miejsce. W latach 70-tych  XIX wieku, pradziad wykładał w gimnazjum w Jaśle łacinę i język grecki. Dopiero pod koniec XIX w. udało się prababce Ewie odzyskać dwa niewielkie folwarki z modrzewiowym dworem, leżące nad Dniestrem, w pięknej okolicy. Były to resztki z posagowego majątku praprababki Woronieckiej. Pod koniec życia pradziad Władysław znalazł się znowu na swoich ukochanych kresach. Był człowiekiem pełnym energii, zajmując się gospodarstwem i kształceniem dzieci, wpajając im miłość do udręczonej ojczyzny. Nade wszystko lubił jazdę konną i polowanie na dropie. Posiadał ulubionego psa, setera irlandzkiego Grota,  bardzo przywiązanego do swego pana.
Dwór w Olesinku. Prababka Ewa przed śmiercią.
U góry Dziadek Tadeusz, mały chłopiec po lewej
mój Ojciec.
            Pradziad Władysław zmarł nagle na atak serca, w wieku 53 lat. Nigdy przedtem na serce nie chorował. Pewnego dnia położył się po południu, aby podrzemać i zmarł we śnie. Po śmierci pana Grot zniknął. Szukano psa wszędzie, ale nie znaleziono. Dopiero, gdy rodzina wybrała się po kilku dniach na cmentarz, zobaczono Grota leżącego na grobie pradziada. Pies był już martwy. Widocznie nie chciał żyć bez swego pana. Uwieczniłam go w mojej powieści „ Kochankowie Burzy”.
            Losy dzieci pradziada były również burzliwe. Najstarszy syn Józef, za radą matki, wybrał karierę wojskową, uzyskując w wojsku austriackim w rangę oficera. Ponieważ prababka Ewa miała kilku utytułowanych krewnych w Wiedniu, postarała się, aby syn służył na dworze cesarskim. Tam na pewnym balu poznał młodą i śliczną rosyjską hrabiankę Olgę. ( na zdjęciu z prababką Ewą)
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Pomimo sprzeciwu rodziny,  młody oficer oświadczył się pannie i został przyjęty! Zamieszkali w posagowym majątku młodej pani, w pobliżu Białej Cerkwi na Ukrainie. Byli bardzo szczęśliwym, chociaż bezdzietnym małżeństwem. W 1918 roku, po wybuchu rewolucji, oboje zostali w swoim majątku bestialsko zamordowani przez bojówki bolszewickie.
            Młodszy syn Kazimierz, wyjechał na studia do Wielkiej Brytanii. Ożenił się z Angielką i pozostał na stałe w Anglii. Mieszkał z rodziną w hrabstwie Essex Z ojczyzną nie utrzymywał bliższych kontaktów.
            Obie córki pradziada nie grzeszyły urodą. Jedna wyszła za mąż za jakiegoś ziemianina, ale młodo zmarła. Druga, bardzo chorowita, pozostała panną przy rodzicach.
            Dziadek Tadeusz był najmłodszym synem pradziada Władysława. Urodził się w Rogach, w okresie, kiedy rodzicom bardzo źle się powodziło. Prababka Ewa przyzwyczajona do wygód, nie  lubiła zajmować się dziećmi. Wyręczała się młodą wieśniaczką, która także nie przejmowała się swoimi obowiązkami. Pewnego dnia wyszła z Dziadkiem na spacer, a że dzień był słoneczny, położyła dziecko na kocyku i beztrosko sobie poszła. Na szczęście pradziad Władysław szedł  za  nią, i zbliżywszy się do synka, z przerażeniem ujrzał leżącą przy śpiącym dziecku ogromną żmiję! Gdyby Dziadek się obudził i poruszył, wąż z pewnością by go zaatakował.
            Dziadka Tadeusza od najmłodszych lat fascynowało kolejnictwo. W owym czasie, kolej  było to coś w rodzaju dzisiejszego wielkiego samolotu pasażerskiego. Profesja szanowana i dobrze płatna. Dziadek postanowił, że zostanie urzędnikiem kolei państwowych. Z czasem doszedł do stanowiska wysokiego urzędnika kolejnictwa, z prawem bezpłatnego korzystania z eleganckich wagonów 1-wszej klasy. Lubił poznawać nowe miejsca, podróżując z Babcią Pelagią po całej Polsce.
           

            Rodzina Sierosławskich herbu Łodzia.

           
            Dziadzio Tadeusz poślubił śliczną i zamożną panną Pelagią Sierosławską.  Babcia w posagu otrzymała, tak jak i jej cztery siostry, po 6 tysięcy reńskich. Był to duży posag, biorąc pod uwagę, że Jan Matejko za swój genialny obraz „Kazanie ks. Skargi” dostał od hrabiego Potockiego z Zatora 10 tysięcy reńskich i kupił za to majątek ziemski!
            Herb Łodzia należy do jednego z najstarszych herbów w Polsce. Przybył do nas z Anglii w XI lub XII wieku, za czasów pierwszych Piastów.  Historia rodziny Sierosławskich była tragiczna. Ojciec Babci Pelagii, Jan Sierosławski, od dziecka zdradzał uzdolnienia muzycznie. Ponieważ był młodszym synem i majątek rodowy miał odziedziczyć jego starszy brat Karol, pradziad Jan postanowił poświęcić się muzyce. Podczas gdy  Karol przebywał w Wiedniu na studiach, pradziad Jan uczył się muzyki u prywatnych nauczycieli we Lwowie i w Krakowie. Brał lekcje fortepianu i gry na organach oraz na skrzypcach, w latach czterdziestych XIX wieku. Były to burzliwe i niebezpieczne czasy.
            W 1846 roku wybuchła Rewolucja Krakowska przeciwko Austriakom. Utworzony Rząd Rzeczypospolitej Polski, ogłosił zniesienie różnic klasowych, obiecywał ziemie dla bezrolnych ochotników, łącząc niepodległość kraju z kwestią chłopską. Planowane powstanie ogólnonarodowe udaremniły aresztowania jego przywódców. Po klęsce powstańców pod Gdowem 26 II. 1846 r, i śmierci przywódcy Rewolucji Edwarda Dębowskiego, (Czerwonego Kasztelanica) powstanie zgasło. W czasie rewolucji Austriacy nie wahali się z murów Wawelu bombardować Krakowa, strzelając z dział do bezbronnej ludności miasta. Aby storpedować działania powstańcze, Austriacy podburzyli chłopów małopolskich przeciwko szlachcie, obiecując nagrody pieniężne za głowy panów.             
            Austriacy doskonale wiedzieli, że dwory były ostoją polskości i narodowych tradycji. Należało je póki czas zniszczyć, a myśl o niepodległości wykorzenić. Wybuchła tzw. rabacja, a przywódcą chłopskim stał się  Jakub Szela, gospodarz ze wsi Smarzowa w pow. Jasło.
            Rozpętało się  prawdziwe piekło!
            Duże gromady chłopskie, pijane i żądne krwi, napadały na majątki ziemskie, mordując w straszliwy sposób mężczyzn, kobiety i dzieci, rabując i paląc dwory. Uzbrojeni w siekiery, widły kosy i piły, rebelianci znęcali się w przerażający sposób nad swoimi ofiarami, torturując je przed śmiercią, rozpiłowując między dwiema deskami, lub przy pomocy piły. Mężczyznom wydzierano oczy i ucinano języki, a potem bawiono się ich ściętymi głowami. Dzieci wrzucano do płonących domów, kobiety masowo gwałcono i okrutnie zabijano. Do austriackich urzędów, podjeżdżały chłopskie wozy, załadowane uciętymi głowami pomordowanych ofiar. Austriacy płacili za każdą  uciętą głowę!  W czasie rabacji zginęły setki, a może  tysiące szlachty polskiej, wiele zabytkowych dworów spłonęło, zniszczeniu uległo mnóstwo narodowych pamiątek. Lecz sprawcy zbrodni pozostali bezkarni, gdyż wyręczyli zaborców, topiąc powstanie we krwi.
            Pradziad Jan Sierosławski miał wówczas 16 lat i przebywał w Krakowie, ucząc się muzyki organowej. Kiedy wybuchła Rewolucja, pradziad nie wziął w niej udziału, ze względu na młody wiek. Zaniepokojony groźnymi wiadomościami o rebelii chłopskiej, ryzykując życie, wybrał się w chłopskim przebraniu do rodzinnego majątku, położonego w pobliżu Tarnowa. Wędrując piechotą, nocując gdzieś w polu pod krzakiem, doszedł w końcu do swego domu.  Ale białego dworu już nie było, nie było parku, ani sadu, tylko czarne zgliszcza jeszcze dymiące. O tym, co zobaczył w ruinach domu, nigdy nikomu nie powiedział. Ale musiało to być coś przeraźliwego, bo pradziad mając 16 lat, w jednej chwili osiwiał. Jego bujne jasne włosy w sekundzie stały się niemal białe.
            Sam wygrzebał w ziemi dół i pochował w nim to, co zostało z jego ojca, matki i dwóch młodziutkich sióstr. Nie miał już ani rodziny, ani własnego domu. Pozostał mu jedynie starszy brat Karol. Ten przebywając w Wiedniu, nie miał pojęcia, że zamordowano mu rodziców, siostry i pozbawiono majątku. Kiedy tylko dowiedział się o Rewolucji i wybuchu rabacji, natychmiast wyjechał do Krakowa. Ale podróż ze względu na działania wojenne była utrudniona. Austriacy sprawdzali dokumenty i przetrzymali podróżnych na rogatkach w każdej miejscowości. Kiedy dojechał do Krakowa, było już po wszystkim. Rewolucja upadła, rabacja zrobiła swoje – cała Małopolska, aż po kresy wschodnie, tonęła we krwi.
            Obaj bracia spotkali się w Krakowie. Jan był w stanie tak strasznej rozpaczy, że chciał popełnić samobójstwo, albo wstąpić do zakonu. Ten pomysł wyperswadował mu jego serdeczny przyjaciel, młody ksiądz Żebracki. Na razie obaj chłopcy zamieszkali u dalszych krewnych w Krakowie, nie wiedząc, co z sobą począć. Nie posiadali pieniędzy, ani żadnych kosztowności. Karol znalazł pracę fizyczną za kilka groszy u jakiegoś rzemieślnika. Młodszy Jan nie widział dla siebie celu w życiu, chwytając się byle okazji, żeby zarobić na kawałek chleba. Obaj nie ukończyli nauki i nie mieli pieniędzy na dalsze studia. Dopiero po kilku latach, władze austriackie zdecydowały się zwrócić im gołą ziemię w zniszczonym majątku. Karol postanowił wznieść nowy dwór, zagospodarować majątek i z czasem spłacić brata. Dalsi krewni pośpieszyli mu z pomocą finansową.
            Ale pradziad Jan nie chciał już wracać w rodzinne strony. Zbyt straszne miał wspomnienia. Zdecydował się wyjechać z Krakowa gdziekolwiek, byle dalej od Małopolski, zwanej wtedy  przez władze austriackie Galicją. Ale zanim urzeczywistnił swój zamiar, jego przyjaciel ksiądz Żebracki, pełniący obowiązki proboszcza w małej, pod rzeszowskiej wiosce, zaproponował mu u siebie pracę organisty.  Pradziad zgodził się przypuszczając, że popracuje tam tylko kilka lat. Nie wiedział, że pozostanie ze swoim przyjacielem księdzem do końca życia.
           
Ożenił się po po latach z panną Anielą Szeliżanką herbu własnego Szeliga, podobnie jak i on osieroconą i pozbawioną majątku w czasie rabacji. Mieli pięcioro dzieci: cztery córki i jednego syna Ludwika.  Ponieważ wieś była zasobna, panu organiście dobrze się powodziło. Spłacony przez brata, pobudował  organistówkę w kształcie dworku, dał córkom duże posagi i żył, jak u Pana Boga za piecem, w spokoju i dostatku do późnej starości. Prababka Aniela nie grzeszyła urodą, ale była świętą kobietą, cichą i pracowitą. Kłopoty nastręczał rodzicom tylko jedyny syn Ludwik. Miał  bujny temperament i lubił ładne dziewczęta. Ojciec był surowy i temperował szczeniaka za pomocą pasa, lecz niewiele to pomogło. Pewnego dnia po wsi gruchnęła wiadomość, że ksiądz proboszcz dobrodziej, przyłapał swego chrzestnego syna Ludwika, na figlach z córką żydowskiego karczmarza. To już  był wielki grzech. Ostatecznie mógł sobie pofiglować na sianie z jakąś wiejską dziewoją. Dostałby od  księdza pokutę i basta. Ale z Żydówką, młody panicz Sierosławski? Proboszcz grzmiał uniesiony gniewem, wygrażając grzesznikowi palcem przed nosem. Pradziad już odpinał pasek, żeby przetrzepać synalkowi skórę. Ale 18-letni grzesznik, zamiast skruchy pokazał rogi, i bezczelnie wypomniał czcigodnemu pasterzowi, że sam zalecał się do młodej, apetycznej  Żydóweczki, w alkowie na plebanii!
            Proboszcz skamieniał ze zgrozy, a rozeźlony ojciec sprał Ludwika pasem i ujmując się za duchownym przyjacielem, wyklął syna i wyrzucił go domu na zbitą twarz! Obrażony grzesznik wzruszył ramionami i nieznacznie masując obolałe pośladki, wyruszył z domu na wygnanie. Biedna prababka z płaczem błagała męża, by wybaczył synowi i przyjął go na powrót pod rodzinny dach. Nic z tego.  Pradziad był twardy i nigdy nie zmieniał raz wyrażonej decyzji. Oświadczył, że nie ma syna i koniec! Odtąd rzeczywiście nigdy go już nie wspominał i nie interesował się losem chłopaka. Prababka w ostatniej chwili zdążyła wsunąć chłopcu trochę pieniędzy do kieszeni.


Za te kilka reńskich, Ludwik dopłynął do Ameryki, pracując na statku pasażerskim jako palacz. W Stanach Zjednoczonych umiał ciężką pracą dorobić się majątku. Ożenił się z Amerykanką, córką doktora medycyny i miał dwie córki, ale prędko rozwiódł się z żoną. Kupił duży sklep obuwniczy w Chicago, a następnie zarobiwszy na tym interesie, sprzedał go, nabywając w Arizonie duże ranczo. Hodował tam konie, a jego córki je ujeżdżały. Najmłodsza Elisabeth zabiła się, spadając z dzikiego mustanga. Ludwik utrzymywał kontakty z siostrami, przysyłając im pieniądze i prezenty. Ja  także nosiłam piękne sukienki, podarowane mi przez dziadka Ludwika. Przed wojną kilka razy był w Polsce z córkami. W latach osiemdziesiątych wybrał się ostatni raz do kraju, płynąc na „Batorym”. Był na liście pasażerów, ale po wyjściu na ląd przepadł i słuch o nim zaginął. Nigdy nie udało się wyjaśnić, co się z nim stało.
            Panny Sierosławskie dostały duże posagi i doskonale wyszły za mąż. Najstarsza Marynia poślubiła krewnego matki, ziemianina spod Poznania i wyjechała do jego majątku. Nota bene, po  ostatniej wojnie,  w 1947 roku, ciocia-babcia starała się o odzyskanie zagarniętego przez Niemców majątku. Władze oświadczyły, że z związku z reformą rolną majątku nie zwrócą, ale dziedziczka otrzyma odszkodowanie za straconą ziemię. Dostała... 1700 zł!  Wystarczyło na paczkę dobrych papierosów, bo ciocia-babcia kurzyła, jak z komina.
           
Siostry Sierosławskie (druga z lewej Babcia Pelagia)
Młodsza Emilia poślubiła krakowskiego sędziego. Jej córka Wisia, cioteczna siostra mego  Ojca, skończyła studia w Wiedniu i na Sorbonie, potem uzyskawszy tytuł profesora, wykładała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wyszła za hrabiego, a po jego śmierci za pana Geringer de Oedenberg i prawdopodobnie była babką męża europosłanki pani Lidii Geringer de Oedenberg z Wrocławia.
            Trzecia siostra  wyszła za administratora zamku Baranów, będącego własnością hrabiego Alfreda Potockiego z Łańcuta.
            Średnia Teodora poślubiła austriackiego oficera i była matką pułkownika (generała) Demela, kawalera orderu Virtuti Militari, o którym już kilkakrotnie wspominałam.
            Najmłodsza Pelagia, to jest moja Babcia, poślubiła Dziadka Tadeusza. Miała dwóch synów i trzy córki. Ojciec był starszym synem i ulubieńcem matki.  
Drugi syn Władysław, był młodzieńcem wybitnie utalentowanym. Pisał znakomite wiersze i bardzo pięknie rysował. Był romantykiem, nie przystosowanym do twardego życia. Wstąpił do wojska, lecz nie umiał zaaklimatyzować się w tym środowisku. Na jego nieszczęście, zakochał się w prostej dziewczynie, córce jakiegoś szewca i postanowił się z nią ożenić. Kiedy oznajmił swoją decyzję rodzicom, wywołał burzę. Oczywiście wszyscy sądzili, że to jedynie młodzieńcze zauroczenie, które rychło minie. Rodzice stanowczo zabronili mu nawet myśleć o podobnym mezaliansie, a siostry go wyśmiały. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jak silne było jego uczucie do tej dziewczyny. Stryj próbował jeszcze przekonać rodziców, lecz  bezskutecznie. Zrozpaczony wyjechał do swego pułku, a po kilku dniach dziadkowie dostali telegram od dowódcy, że ich syn się zastrzelił.

            Miałam możność czytać jego ostatni przepiękny list pożegnalny, będący własnością Ojca i  widziałam ostatni rysunek stryja, przypominający żywo straszne szkice Goi. Zawsze miałam pretensje do dziadków, że kierując się przesądami, doprowadzili do tragedii. Wiem, że miałabym w stryju bratnią duszę.
             

              W rodzinnym gronie

             
            Kiedy obecnie obserwuję zachowanie młodzieży wobec osób starszych, zwłaszcza rodziców, choćby na podstawie filmów i seriali, po prostu nie mieści mi się to w głowie. Zza oceanu przyszła niemądra moda, żeby starsi naśladowali młodzież, małpując ich slang, a raczej grypserę więzienną, muzykę (łomot) i niezbyt chwalebne zwyczaje. Mówi się:”młodzież tego nie rozumie, trzeba to czy owo przerobić odpowiednio do ich mentalności” Nic bardziej błędnego! Dzieci i młodzież powinny wzorować się na zachowaniu dorosłych, a nie odwrotnie. Tak czyniono od wieków, dopóki mądrale z Ameryki, nie przewrócili dzieciakom w głowach. Skutki tego wychowania właśnie z coraz większym popłochem oglądamy.
            Młodzież nie rozumie literatury klasycznej, więc robi się skróty,  niemiłosiernie mordując dzieło. Młodzież nie rozumie polskiej historii, więc należy ją pokazać w postaci komiksu, albo w jakiejś oszalałej muzycznej formie. Dla mnie to kompletna paranoja. Czy nasze dzieci są idiotami, że nie potrafią zrozumieć rzeczy, które dla nas były całkowicie zrozumiałe?                                         Ktoś powie: - Ale dziś to już inne czasy.                                                                                             No to co, że inne?  Czas nie stoi w miejscu i my również urodziliśmy się w innych czasach niż nasi rodzice, lecz rozumieliśmy to, co chcieli nam przekazać. Do obrzydzenia małpujemy zagranicę, ale nie zwracamy uwagi, że np. w Anglii literatura i sztuka dawnych wieków, ciągle jest modna. Powieści są wznawiane i często filmowane. Brytyjczycy są dumni ze swej kultury. My natomiast nie! Konopnicka jest przestarzała i dzieci jej nie rozumieją. Sienkiewicz truje, Orzeszkowa jest nudziarą i lepiej poczytać sobie Norę Roberts, niż na przykład „Popioły” Stefana Żeromskiego, czy „Lalkę” Prusa. Z dawniejszej literatury najczęściej wznawiana jest „Trędowata” H. Mniszek, mimo że wyrobiony czytelnik doznaje przy tej ckliwej kobyle oczopląsu i spazmatycznego śmiechu.
             Rodzina Erbanów była wybitnie uzdolniona. Mieli talent literacki, a listy Babci i Dziadka oraz ciotek, były zawsze pięknie wystylizowane. Wszyscy grali na fortepianie, ciocia Stasia była pianistką ( ćwiczy lekcję na załączonym zdjęciu) i na kilku innych instrumentach.
Po Dziadku Tadeuszu, dzieci odziedziczyły talent malarski i pięknie malowały. Panny kwiaty i pejzaże, chłopcy portrety, architekturę i batalistykę. W domu było wiele cennych obrazów, podarowanych Dziadkowi  w czasie jego studiów w Akademii Krakowskiej, przez wybitnych malarzy. W pokojach stały dwa fortepiany. Wszyscy w rodzinie mieli znakomite głosy, a mój Ojciec fenomenalny tenor, według zdania znawców, poznańskich profesorów wokalistyki, lepszy od Jana Kiepury. Tembr jego głosu przypominał światowej sławy śpiewaka włoskiego Giuseppe di Stefano. Ojciec miał propozycję darmowej nauki śpiewu przez znakomitych profesorów, w zamian za przyszłe menadżerstwo, gdy zyska sławę. Ale Ojciec zlekceważył sobie karierę. Był wojskowym, lubił życie w pułku i nie chciał zawracać sobie głowy  trudną i pełną wyrzeczeń nauką wokalistyki. Często jednak popisywał się swoim głosem, budząc zachwyt słuchaczy.
            W domu dziadków  panowały patriarchalne obyczaje. Na huculskich kilimach wisiały sztywne fotografie dam, w czarnych krynolinach, z czasów żałoby narodowej po upadku Powstania Styczniowego. Dziado-wujek Karol Sierosławski, brat pradziadka Jana, do końca życia kazał swoim córkom nosić ciemne toalety, co widać na załączonym zdjęciu.

Był wspaniałym typem polskiego szlachcica. Wysoki, mocno zbudowany, z zawiesistym białym wąsem i śnieżną czupryną. Gdy przychodził do Babci Pelagii z wizytą, już od drzwi pytał, co będzie na obiad i bardzo się oburzał, kiedy usłyszał, że ma być coś z kapustą.                                                                                    - Pelu. - huczał donośnie -  Tyle razy ci mówiłem, że kapustę je pospólstwo. Szlachta mięso jada!
            Do końca życia nienawidził wieśniaków, pamiętając rabację Szeli, śmierć rodziców i sióstr.

            Ale wracam do tematu. Z pięciorga dzieci, dziadkowie doczekali się tylko dwóch wnuczek. Starszej o pięć lat Danuty i mnie. Byłyśmy bardzo krótko trzymane. Wprawdzie siadałyśmy z dorosłymi do stołu, ale nie wolno nam się było odzywać nie pytane, lub przerywać rozmowę dorosłym. Po zjedzeniu posiłku, musiałyśmy czekać, aż Babcia zezwoli nam wstać od stołu. Znudzone, posyłałyśmy naszym Mamom błagalne spojrzenia, ale to nic nie pomagało. W rodzinie były rządy matriarchalne i to Babcia decydowała o wszystkim. Także o naszym wychowaniu, ku mojemu zmartwieniu, bowiem  najbardziej lubiłam wychowywać się sama.
Nie znosiłam niedzieli. Tradycyjnie po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Wszystkie cioco-babcie, damy w czarnych jedwabnych sukniach, z koronkowymi żabotami i wpiętą w koronki kameą. I dziado-wujowie w przedwojennych garniturach i getrach na trzewikach. Konia z rzędem temu, kto dziś wie, co to było, te getry? Otóż były to filcowe lub zamszowe ochraniacze na trzewiki, często bardzo eleganckie i kosztowne. W czasie okupacji, panowie ubierali je, by ukryć pod nimi mocno znoszone trzewiki. W każdą niemal niedzielę, całe towarzystwo składało nam wizytę i rozsiadało się na sofach, fotelach i krzesłach, a my, wnuczki, podchodziłyśmy i całowałyśmy kolejno wyciągnięte ku nam dłonie pań i panów. Nienawidziłam tego! Kiedy tylko wstaliśmy od obiadu, próbowałam dać nogę do ogrodu, lecz rzadko mi się to udawało. Babcia Pelagia miała oko żandarma, i w ostatniej chwili chwytała mnie za rękę, pytając srogo: - A dokąd to, młoda damo? -  i już miałam przechlapane.
            Obie z kuzynką musiałyśmy siedzieć grzecznie i przysłuchiwać się rozmowom dorosłych, które nas absolutnie nie interesowały. Mijały kolejne godziny, a my dobrze wytresowane, gryzłyśmy usta, żeby stłumić głośne ziewnięcie. Babcia podawała na podwieczorek cienkie kromki czarnego, okupacyjnego chleba z marmoladą, lub ze smalcem i zbożową kawę. Tylko domowa nalewka wiśniowa była tak dobra, jak przed wojną. Pędzona na bimbrze zamiast na spirytusie! Potem ciocia Stasia siadała do fortepianu, a ja rumieniąc się, więcej ze złości niż z zawstydzenia, śpiewałam pieśni z pięknie oprawionego „Śpiewnika domowego” S. Moniuszki. Goście bili  brawo, wróżąc mi karierę śpiewaczki operowej. Obie z kuzynką, na prośbę Babci, recytowałyśmy wiersze i tradycyjne:”Kto ty jesteś? Polak mały!”
            Nareszcie nadchodził wieczór i goście wychodzili, żeby zdążyć do domów przed godziną policyjną. Babcia wzdychała i opowiadała nam, że przed wojną, w domu na kresach, na Wielkanoc podawano na stół siedem szynek, a i tych niekiedy było za mało, gdy odbywał się zjazd rodzinny.
            Nie lubiłam ciocio-babek w naszym domu, ale uwielbiałam składać im z Mamą wizyty.  Na peryferiach miasta, tam gdzie dziś górują wieżowce i znajdują się wielkie osiedla, wtedy stały niewielkie drewniane dworki, z ganeczkami obrośniętymi winoroślą lub bluszczem. W dużych pokojach, ściany zawieszone były huculskimi kilimami i obrazami, niekiedy bardzo cennymi. Na drewnianych, wypastowanych do połysku podłogach, leżały barwne chodniczki, w oknach krochmalone koronkowe firanki i doniczki z kwiatami na parapetach. Secesyjne meble pochodziły jeszcze z czasów fin de siècle, i barwnego wieku XIX. Pamiętam u jednej z ciocio-babć, prześliczną serwantkę w kształcie liry, typową dla okresu biedermeierowskiego. Na tych serwantkach, komodach i sędziwych sekretarzykach, pełno było skarbów, na które patrzyłam z bijącym sercem, bo nie wolno mi było niczego dotykać. Stare, pożółkłe fotografie, w oryginalnych ramkach z korali lub aksamitu, przedstawiały damy w tiurniurach lub w krynolinach oraz panów w tużurkach, i lśniących cylindrach na głowach. Były tam książeczki do nabożeństwa, oprawione w kość słoniową czy safian. Stare, lecz dobrze jeszcze zachowane karnety balowe, z prześlicznymi złoconymi okładkami, do których młode panny wpisywały przed balem tancerzy. Przy każdym karnecie wisiał na jedwabnym sznureczku maleńki złoty ołóweczek. Wiszące na ścianach wachlarze miały na jedwabiu i koronkach oryginalne zdobienia. Bajecznie kolorowe i cienkie jak mgła szale balowe, rozpięte były jako ozdoba na drewnianych ramkach. Wszystkie te rzeczy były już tylko reliktami, symbolizującymi epokę, która bezpowrotnie odeszła w przeszłość. Śliczne stare przedmioty po prostu mnie fascynowały. Stałam, przyglądając się im chciwie i dopytywałam się, co lub kogo przedstawiały i do czego służyły. Starsze panie, bardzo chętnie tłumaczyły mi wszystko, co pragnęłam wiedzieć. Przy malinowej herbatce i ciasteczkach pieczonych na melasie, bo cukru nie było, opowiadały różne historie, które po latach posłużyły mi przy pisaniu mojej powieści. Czas i historia składają się z przeżyć ludzi, którzy kiedyś żyli, a potem zniknęli, nie pozostawiając nawet po sobie śladu. Jaka szkoda!
            Do dziś wspominam ze wzruszeniem wizyty w urokliwych, drewnianych dworkach, wtulonych w wypielęgnowane ogrody, potem bezmyślnie zniszczonych. Zniknęły na zawsze z krajobrazu miast, pozostawiając po sobie pustkę i betonowe blokowiska.
           
Najstarszą siostrą Ojca, była ciocia Marynia. To ona zawsze matkowała młodszemu rodzeństwu, wyręczając w tych obowiązkach przeważnie dosyć leniwe nianie. (na zdjęciu jako pensjonarka.) Była bardzo dobrą, wartościową osobą, obdarzoną praktycznymi umiejętnościami i kochaną za okazywane innym serce. Umiała artystycznie haftować i pięknie malowała kwiaty.  Jednak jak wszystkie kobiety w naszej rodzinie, nie była szczęśliwa. Bardzo postawna i elegancka, z wyboru samotna, mieszkała z rodzicami. Dopiero na kilka lat przed wybuchem wojny, zakochała się w dalekim krewnym i postanowiła go poślubić, choć jej wybranek niezbyt podobał się Dziadkom. Miał za sobą burzliwą przeszłość i romans z prostą kobietą.  Poniosła  ona śmierć, zabita z zazdrości przez swego byłego kochanka, który akurat wyszedł z kryminału! To była sensacyjna sprawa, w jaką został zamieszany ukochany cioci Maryni. Tym bardziej, że miał on z tą zabitą kobietą dziecko!
            Dziadkowie postawili tej znajomości stanowcze veto, ale ciocia nie zamierzała wyrzec się swej pierwszej wielkiej miłości, i nie zerwała z ukochanym, tylko się z nim zaręczyła. Pomimo sprzeciwu rodziców, ślub miał się odbyć we wrześniu 1939 roku. Ciocia postanowiła, że adoptują osierocone dziecko i stworzą mu dobry dom. Tymczasem wybuchła wojna. Narzeczony cioci był oficerem rezerwy i został powołany do wojska. W kilka dni po ataku Niemiec na Polskę, zginął w  podczas nalotu bombowego na dworzec kolejowy w Przemyślu, wychodząc ze stojącego na torach transportu wojskowego, do bufetu po papierosy.
            O jego śmierci, ciocia dowiedziała się  dopiero po kilku tygodniach, i tak ciężko przeżyła tę straszną wiadomość, że rodzina obawiała się o jej umysł. Nigdy nie wyszła za mąż, pozostając wierna pamięci poległego narzeczonego. Czasem siadała do fortepianu i grała starą piosenkę, jeszcze  z ubiegłego wieku:
            - Piękne goździki, cudne tulipany, gdzieżeś, o gdzieżeś, Jaśku mój kochany. Czy cię żeglarze zabrali za morze, że się me serce utulić nie może.”
            Grając tę piosenkę zawsze płakała. Do końca życia opiekowała się dzieckiem narzeczonego, kształcąc je i wspierając finansowo. Bardzo tę ciocię lubiłam. Sama szyła mi w czasie wojny modne sukienki i piekła dla mnie „ laptocek”. Mój ulubiony placek z wiśniami!
            Młodsza siostra Ojca Stanisława, była wybitnie utalentowana muzycznie. Kształcona od dziecka przez znakomitych nauczycieli muzyki, wyrosła na świetną pianistkę. Wyszła z wielkiej miłości za przystojnego inżyniera i mieszkała we Lwowie i w swojej willi w Stryju. Mieli córkę Danutę, moją kuzynkę, z którą się wychowywałam w czasie okupacji w Rzeszowie. W 1939 roku, po wybuchu wojny i wejściu do Lwowa wojsk sowieckich, wuj został aresztowany. Jakiś czas siedział w „Brygidkach”, słynącym z okrucieństw więzieniu lwowskim, potem został wywieziony do Rosji i słuch o nim zaginął. Nigdy nie udało się ustalić, co się z nim stało. Ciocia przyjechała z córką do rodziców i nigdy nie wyszła po raz drugi za mąż. W czasie okupacji działała w Armii Krajowej i to ona wciągnęła mego Ojca do AK. Po wojnie, pracowała jako nauczycielka. W 1947 roku została aresztowana za przynależność do Armii Krajowej. Siedziała w Fordonie, z którego wyszła po roku, prosto do szpitala w Kobierzynie. Nigdy nie powiedziała nikomu, jak była męczona. Z innych źródeł wiemy, że przez długi czas stała po kolana w wodzie.
            Podczas aresztowania cioci, w czasie rewizji, ubowcy zdzierali ze ścian cenne obrazy, pokradli resztki biżuterii, a wiszące na kilimie drzewo genealogiczne, podarli i podeptali nogami.    Odtworzenie go jest niemożliwe, gdyż kościoły i urzędy na kresach wschodnich już nie istnieją.
            Najmłodsza siostra Ojca, Zofia, wyszła za mąż za człowieka interesownego, który nigdy nie potrafił jej  docenić i również była nieszczęśliwa w bezdzietnym małżeństwie. Ciocia Zosia pięknie malowała pejzaże i pisała dobre wiersze publikowane w prasie. Była tak bardzo przywiązana do starszej siostry, że kiedy ciocia Marynia, upadając w zimie, złamała podstawę czaszki i zmarła, dziwnym trafem, ciocia Zosia skończyła życie w nocy po jej pogrzebie. Dzień po dniu mieliśmy dwa pogrzeby. Całe rodzeństwo  bardzo się kochało, a rodzice cieszyli się u dzieci ogromnym autorytetem. Kiedy Babcia złamała nogę i wiele lat leżała w łóżku, ciocia Marynia pielęgnowała ją z samarytańskim poświęceniem, a potem  nie mogła przeboleć śmierci Matki.

            Niedawno oglądałam w telewizji występ słynnej i ślicznej śpiewaczki pani Aleksandry Kurzak na Rynku w Rzeszowie. Przypomniałam sobie, że będąc na pogrzebie obu zmarłych sióstr Ojca, szłam z ciocią Stasią przez Rynek. Wtedy ciocia pokazała mi dom, w którym w czasie okupacji, mieściła się komenda Armii Krajowej w Rzeszowie. Znajdowała się w pobliżu pięknego renesansowego Ratusza. 

            O Ojcu

           
             Po ucieczce z obozu jenieckiego w Norymberdze, Ojciec zatrudnił się po dłuższym czasie na kolei, jako przetokowy! Niemcy jednak nie byli tak dokładni, jak to sobie wyobrażaliśmy, bo tylko raz przyszli do domu, pytając o Ojca, potem zapomnieli o uciekinierze. Większość kolejarzy rzeszowskich była w konspiracji. Ojca wciągnęła do konspiracji, wtedy nazywanej jeszcze ZWZ, ( Związek Walki Zbrojnej) późniejszej Armii Krajowej, najmłodsza siostra, ciocia Stasia. Była łączniczką, a Ojciec został kurierem.
            Jako kolejarz mógł się swobodnie przemieszczać, przewożąc rozkazy, broszury i broń.  Było lato 1941 roku, gdy otrzymał rozkaz stawienia się u oficera, celem złożenia przysięgi. Pojechał, o ile mnie pamięć nie myli, do pobliskiej Boguchwały i według wskazówek otrzymanych od cioci, trafił do chłopskiej chaty stojącej na uboczu. Było lato, żniwa, żar lał się z nieba i Ojciec mając za sobą kilka kilometrów odbytych piechotą, upadał ze zmęczenia. W chacie przyjęła go starsza kobieta i poczęstowała gościa zsiadłym mlekiem, cudownie wychłodzonym w głębokiej studni.
            Ojciec spytał tylko, czy jest gospodarz, bo takie miał polecenie, sądząc, że to pseudonim. Kobieta odpowiedziała, że za chwilę przyjdzie i wyszła pielić w ogródku. Ojciec musiał się uzbroić w cierpliwość. Dopiero przed zachodem słońca, wszedł do izby stary chłop, z kosą w ręku i w wielkim słomianym kapeluszu na głowie. Spojrzał na Ojca, zdjął kapelusz i spytał na kogo Ojciec czeka. Ojciec odpowiedział znanym sobie hasłem. Wtedy gospodarz zdjął kapelusz z głowy, poszedł do studni umyć spoconą twarz i wróciwszy do izby, postawił na stole metalowy krzyż z Panem Jezusem i rzekł do Ojca: -  Baczność! Do przysięgi! - i z pamięci wyrecytował słowa przysięgi, powtarzane półgłosem przez Ojca. - Czy wybrał pan pseudonim? - spytał chłop, odebrawszy od Ojca przysięgę. - Tak, jestem „Czarny”.
            Ten pseudonim bojowy po wielu dekadach, dałam bohaterowi mojej powieści „ Kochankowie Burzy”, walczącemu w Powstaniu Styczniowym.
            Dopiero po latach okazało się, że stary chłop był oficerem sztabowym Wojska Polskiego.
Ojciec nie tylko był kurierem, jako kolejarz, mógł się poruszać po terenie dworca, bez zwracania uwagi Banschutzów, (policji kolejowej) obserwując z kolegami niemieckie transporty wojskowe. Pewnego razu, a było to już w roku 1942, zatrzymał się na stacji długi pociąg, wiozący czołgi na front wschodni. Ryzykując życie, Ojciec wraz z drugim kolegą z konspiracji, wkradli się do pociągu, i wchodząc kolejno do każdego czołgu, rozbijali w nim celowniki! Taki czołg nie mógł już   potem oddać strzału.
           
Rzeszów  1943 r. Ojciec na ulicy, z "kopytem" w kieszeni.



We wrześniu 1944 roku, na rozkaz swego dowódcy, Ojciec na rowerze wiózł do Tarnobrzega polecenie, żeby tamtejsza AK absolutnie nie wychodziła z konspiracji, bo NKWD aresztuje AK-wców i wywozi ich na Sybir, lub rozstrzeliwuje. Dziwnym trafem, Ojciec schwytany w  jakiejś wsi przez BCh-owców, został pod zarzutem szpiegostwa dla Niemców postawiony pod ścianą!  Życie  uratował Ojcu nieznany oficer radziecki, któremu Ojciec, w drodze, pożyczył na godzinę swój rower. Sklął soczyście bojowców z BCH,  zaręczając, że zna Ojca i ten nie jest żadnym niemieckim szpiegiem, tylko polskim kolejarzem. Uwolniony Ojciec zdołał dowieźć rozkaz do Tarnobrzega!

            Od czasów pradziada Władysława, któremu nieznany oficer uratował życie w Powstaniu Styczniowym, mieliśmy szczęście do Rosjan.


       

 

W Bieszczadach

            Będąc żołnierzem Armii Krajowej, Ojciec na rozkaz dowódcy, wstąpił we wrześniu 1944 r, do wojska i pracował w rzeszowskim RKU,(Rejonowa Komenda Uzupełnień) na stanowisku oficera w Komisji Poborowej. W zimie 1944 – 45 r. został wysłany jako przewodniczący Komisji do Krosna, aby tam mobilizować żołnierzy do II Armii WP, walczącej potem nad Nysą Łużycką i w  Czechosłowacji.
            W tych czasach Bieszczady były tyglem, w którym wiecznie się gotowało. Na tych terenach toczyły się walki pomiędzy armią radziecką, a oddziałami niemieckimi, broniącymi dostępu do Przełęczy Dukielskiej. W gęstych borach i górach bieszczadzkich, szukały schronienia ukraińskie bandy UPA, niedobitki ukraińskich oddziałów SS-Galizien, dezerterzy z wojska niemieckiego i radzieckiego. A także i nasze oddziały Armii Krajowej z kresów wschodnich oraz WiN-u i NSZ-u. W walkach brała udział również miejscowa ludność pochodzenia ukraińskiego i łemkowskiego. Niemal codziennie w lasach rozgrywały się krwawe masakry pomiędzy wrogimi oddziałami partyzanckimi i wojskiem. Krosno było miastem leżącym jakby na tykającej bombie zegarowej.             Ojciec dostał kwaterę w prywatnym domu pewnego bogatego rzemieślnika, którego kilku synów, chłopów jak dęby, siedziało po uszy w zakonspirowanej już AK. Jako przewodniczący Komisji Poborowej, Ojciec otrzymał tajne zadanie. Usunąć z terenu Krosna najbardziej zagrożonych żołnierzy Armii Krajowej. W mieście było dużo inteligencji, między innymi słynny, światowej sławy polski pianista Władysław Kędra, laureat Konkursu Chopinowskiego w 1949 r. na załączonym zdjęciu.

Ojciec, z lewej, w gronie profesorów gimnazjum krośnieńskiego.
 Inicjatywa tego zadania wyszła od  miejscowego dowódcy AK, który poprzednio porozumiał się z oficerami rzeszowskiej Armii Krajowej i doskonale wiedział, kim jest Ojciec, i że można mu we wszystkim zaufać.
            Chociaż samo miasto było terenem bardzo niebezpiecznym, Ojciec miał dobrą, choć dyskretną obstawę, bo jako oficer znienawidzonego już Ludowego Wojska Polskiego, narażony był na atak, czy to UPA, lub co bardziej prawdopodobne, polskich partyzantów z lasu. O tym, co zrobił Ojciec, wiedziała Mama i ja, już od dziecka. Ojciec mi ufał i wiedział, że nigdy nic nikomu nie powiem.  Wspominam o tym, po raz pierwszy.
            Otóż od komendanta miejscowego AK, Ojciec otrzymał listę ludzi, najbardziej w mieście i w terenie zagrożonych aresztowaniem. Ojciec mobilizował ich, wypełniając dokumenty zmyślonymi danymi osobowymi i rozsyłał do różnych pułków. Wielu żołnierzy Polski podziemnej zawdzięcza Ojcu wolność i życie. Gdyby ktoś zauważył, że dane osobowe tych żołnierzy są fałszywe, a ich nazwiska zmienione, Ojcu groził sąd wojenny i natychmiastowe rozstrzelanie. Ale Bóg strzegł i nikt tego nie wykrył.
            Właśnie w Bieszczadach Ojciec miał pewnego razu niesamowitą przygodę.
            W Rzeszowie, w czasie okupacji, bardzo dał się ludziom we znaki, wyjątkowo okrutny granatowy policjant. Prawdopodobnie był pochodzenia ukraińskiego i szczególnie zawziął się na Żydów. Tropił ich z pomocą ogromnego wilczura, z którym się nie rozstawał. Złapanych Żydów okradał z kosztowności i oddawał w ręce Niemców. Osobiście widziałam, jak wyprowadzano Żydów ukrywających się w lochach pod kamieniczkami, po lewej stronie  Rynku, (patrząc od ul. Kościuszki) wytropionych właśnie przez niego i jego psa. Łotr szczuł nieszczęsnych ludzi wilczurem i okładał ich batem, zawsze noszonym przy boku. Wielu osobom śmiertelnie się naraził i wszyscy byli pewni, że kiedy tylko wojna się skończy, zbrodniarz zostanie surowo ukarany. Już nawet szykowano gałąź, na której miał zawisnąć! Ale jeszcze przed wkroczeniem wojsk radzieckich, drań jakby się pod ziemię zapadł. Szukano go wszędzie, aresztowano jego rodzinę, która również czerpała zyski z jego ohydnego procederu, lecz na próżno. Ulotnił się jak kamfora.

Krosno Bieszczady zima 1945
 Tego dnia, Ojciec, zapalony myśliwy, wybrał się do podmiejskiego lasu na polowanie. Z pewnością nie było to mądre, biorąc pod uwagę częste zamachy na oficerów polskich w tamtych stronach. Ale Ojciec nie był bojaźliwy i wybrał się na polowanie, skuszony ukazaniem się w tych lasach dużego jelenia, o czym mówił mu gajowy. Uzbrojony w angielską dubeltówkę, świetną broń myśliwską, i ubrany w ciepły kożuch, zaczaił się w gęstych krzakach. Cierpliwie czekał kilka godzin na mrozie, mając nadzieję, że w końcu zwierzę wyjdzie na strzał.
            Nagle coś zaszeleściło w sąsiednich krzakach i Ojciec momentalnie skierował w tę stronę lufę dubeltówki przekonany, że za moment ujrzy wspaniałego rogacza! Krzaki dalej szeleściły, widocznie coś szło! Ojciec z bronią przygotowaną do strzału stanął za grubym pniem sosny. W tym momencie krzaki rozchyliły się i wyszedł z nich.... O, bynajmniej nie jeleń. Ojciec ze zdumienia otworzył usta i osłupiał. Potem wyszedł z krzaków i nie zdejmując palca z cyngla dubeltówki powiedział uprzejmie:
            - O, kogo ja widzę! Dzień dobry panie X! ( nie chcę ujawniać nazwiska)
            Łotr pilnie poszukiwany przez władze i osoby, którym wyrządził straszne krzywdy, stał ubrany w cywilne ciuchy, w kapelusiku i trzymając w ręce niewielką walizeczkę, patrzył na Ojca z przerażeniem. Potem zaczął bełkotać, że nie wie za kogo Ojciec go bierze, ale on wcale Ojca nie zna i nie rozumie, o co chodzi. Bał się, bo trzęsły mu się nogi i ledwie stał, wspierając się plecami o drzewo. Ojciec kazał mu podejść i cały czas trzymając go na muszce, polecił mu podnieść ręce do góry i klęknąć. Sprawdził, że gagatek miał w kieszeni płaszcza niemiecki pistolet, jeszcze z czasów swojej służby. Następnie Ojciec kazał mu otworzyć walizkę i zdumiony, po raz drugi otworzył usta.
            Walizka pełna była kosztowności, złota, biżuterii wysadzanej drogimi kamieniami, dolarów  i innej obcej waluty. Drań taszczył z sobą cały majątek! Ojciec postanowił oddać go w ręce milicji, przekonany, że milicjanci z kolei, zawiadomią o odnalezieniu poszukiwanego zbrodniarza Urząd Bezpieczeństwa. Kazał schwytanemu bandycie wstać i trzymając go pod lufą, kazał mu iść do miasta. Ten był tak przerażony czekającym go stryczkiem, że potykał się co krok i zaczął płakać. Szlochając, próbował Ojca przekupić i chciał mu oddać walizkę z kosztownościami, w zamian za wypuszczenie go na wolność. Obiecywał, że już nigdy nie wróci do kraju.
            Ale Ojciec nie zamierzał bogacić się na złocie ukradzionym ludziom, których potem okrutnie  zamordowano. Na tych klejnotach i pieniądzach była ludzka krew. Był niewzruszony i nie zwracając uwagi na jęki łotra, odprowadził go do komendy milicji i oddał w ręce funkcjonariusza, zawiadamiając go, jaki to ptaszek wpadł mu w ręce na polowaniu. Milicjant strasznie się ucieszył i zaledwie Ojciec skierował się w stronę drzwi, chwycił słuchawkę i zadzwonił do UB. Ojciec znał osobiście szefa UB i wiedział, że ten zechce całą zasługę schwytania poszukiwanego zbrodniarza przypisać sobie. Sądził, że ubowiec zawiadomi komendę rzeszowską o odnalezieniu X-a. Jeszcze ten samej nocy przewieziono X-a do Urzędu Bezpieczeństwa, żeby czasem nie uciekł!
            Ale stało się zupełnie inaczej.
            Nazajutrz rano okazało się, że „pilnie strzeżony więzień” zniknął jakimś cudem z celi. Co więcej, razem z nim prysnął także szef UB, na zdobycznym,  znakomitym motorze Ojca, który stał w pobliżu Urzędu, żeby go nikt nie ukradł! Obu uciekinierów nigdy nie odnaleziono! 
Ojciec przy lekturze niemieckiej gazety, 1978 r.

Nowi krewni?

Opowiem tu bardzo dziwną historię, która się nam przytrafiła, gdzieś w początku lat sześćdziesiątych. Wszystko, co napiszę jest autentyczną prawdą. Pewnego dnia, do drzwi naszego mieszkania, ktoś zadzwonił. Poszłam otworzyć i za drzwiami zobaczyłam jakąś wiejską kobietę w średnim wieku, dosyć ubogo ubraną. Spytałam, czego sobie życzy? Chciała rozmawiać z Ojcem, więc wprowadziłam ją do pokoju i poprosiłam, żeby usiadła. Rozglądnęła się ciekawie po pokoju i widząc antyczne meble i obrazy, stwierdziła, że ładnie mieszkamy. Skinęłam głową i zawołałam Ojca, zajętego rozmową z Mamą w innym pokoju.
Jakież było zdumienie Ojca, kiedy kobieta na jego widok podniosła się z krzesła i powiedziała z wybitnym rosyjskim akcentem: - Wy Józef Erban? Witajcie, ja Marusia Erban, wasza krewniaczka!
Oboje z Ojcem skamienieliśmy ze zdziwienia. Nasze nazwisko jest bardzo rzadkie i w Polsce noszą je jedynie członkowie rodziny mieszkający w Małopolsce, a za granicą w Czechach, gdzie pozostała gałąź rodziny. Tak się nazywał św.pam. minister Eugen Erban, stracony w okresie stalinowskim oraz znany pisarz Josef Erban. Są także przedstawiciele naszej rodziny w Anglii w hrabstwie Susex. To brat dziadka Tadeusza Erbana, Kazimierz i jego angielska rodzina, nosząca do dziś dnia nasze nazwisko. Nazwisko przyniósł z sobą do Polski nasz praprapradziad Laŝzlo z Węgier i nieco zmienił jego brzmienie, będące dawniej typowo węgierskie. Pochodził ze starej węgierskiej szlachty legitymującej się herbem. Mieszkając w Rzeczypospolitej od końca XVIII wieku, rodzina spokrewniła się tutaj z wieloma znakomitymi rodami, między innymi z książętami Woronieckimi herbu Korwin, spokrewniona była z Hallerami. (gen. Józef Haller, twórca Błękitnego Legionu i zaślubin z Bałtykiem) i innymi rodami żyjącymi na kresach. Nasze nazwisko z czasem stało się historyczne, poprzez udział mężczyzn w powstaniach narodowych i walkach wyzwoleńczych.
Nigdy nie mieliśmy żadnych krewnych w tak zwanych dawniej, sferach chłopskich, stąd nasze niebotyczne zdumienie niespodziewanym gościem. Zauważyłam, że Ojciec był zły. Zmarszczył brwi i spytał kobietę, skąd zna nasz adres i kto ją tu skierował. Okazało się, że jesteśmy w mieście znani, bo kobieta mieszkająca w jeleniogórskim, dowiedziała się w biurze meldunkowym, że w Bolesławcu mieszkają Erbanowie, więc przyjechała, żeby się „poznakomić.” Do pokoju weszła Mama i dowiedziawszy się w czym rzecz, zadała kobiecie pytanie:
- Skąd ma nasze nazwisko?
Wtedy usłyszeliśmy absolutnie nieprawdopodobną historię. Otóż kobieta była sierotą i wychowywała się w sierocińcu. Nie pamiętam już, czy w w polskim, czy w rosyjskim. Kiedy wybuchła wojna, sierociniec ewakuowano, a ona zgubiła się na jakiejś stacji. Nie wiedziała, jak się nazywa i skąd jest. Błąkała się po tej stacji kilka godzin, aż spotkała jakiegoś nieznanego mężczyznę, który się nią zainteresował i przed wsadzeniem jej do wagonu pociągu idącego do Polski, wcisnął jej do ręki kartkę z krótkim napisem:- Jesteś Marusia, nazywasz się Erban!
Tę kartkę zatrzymała i odtąd wszędzie przedstawiała się jako Marusia Erban.
Byliśmy po prostu wstrząśnięci i zastanawialiśmy się gorączkowo, kim był mężczyzna nadający jej nasze rodowe nazwisko? W tamtych stronach kresów nie mieliśmy żadnych krewnych i nikogo, kto mógłby znać to nazwisko. A zresztą nawet gdyby je znał, to z jakiej racji nadał je nieznanej zupełnie sierocie niewiadomego pochodzenia? W każdym razie kobieta nie była żadną naszą krewną i Ojciec wyjaśnił jej to dosyć dobitnie. Była zawiedziona, bo spodziewała się, nie wiem dlaczego, zyskać w obcych ludziach krewnych. W czasach przedwojennych mogliśmy się łatwo postarać o zmianę jej nazwiska, ale w PRL-u było to niemożliwe.
Nie była to jej ostatnia wizyta, bo przychodziła jeszcze ze dwa razy, aż Ojciec oświadczył jej stanowczo, iż nie jesteśmy z nią wcale spokrewnienie, i nie życzymy sobie, aby składała nam niezapowiedziane odwiedziny. To jeszcze nie koniec tej historii. Już pod koniec lat dziewięćdziesiątych, byłam w Szklarskiej Porębie u okulisty. Recepcjonistka popatrzyła na mnie jakoś podejrzliwie, więc żartem spytałam ją, czy moje nazwisko sprawia jej trudność? Odpowiedziała, że nie, bo ma już pacjenta o takim nazwisku!
Dosłownie kilka tygodni potem, otrzymaliśmy z Sądu w Jeleniej Górze, pozew do stawienia się, bowiem Ob. Józef Erban, jadąc autobusem, nie uiścił zapłaty za przejazd. Na wezwanie kierowcy, obrzucił go obelgami i zachował się agresywnie! Naturalnie, mogliśmy udowodnić, że Ojciec autobusem nigdzie nie jeździł, bo chorował na jaskrę i miał już ponad dziewięćdziesiąt lat, więc sam z domu nie wychodził. Doprawdy, trudno wyobrazić sobie, żeby starszy pan w tym wieku zachowywał się agresywnie i zagrażał kierowcy! Niemniej, ten pozew nas zdenerwował, bo szargano nasze nazwisko, dotąd czyste i nie zbrukane żadnymi przestępstwami.
Do Sądu skierowałam pismo, załączając odpis metryki Ojca i świadectwa lekarskie. Przeproszono nas i na tym sprawa się skończyła. Kobiety o imieniu Marusia, więcej nigdy nie widzieliśmy. Do dzisiaj nie wiemy, kto tej kobiecie nadał nasze nazwisko i dlaczego.

Wspomnienie o Dziadku Michale

Lubiłam patrzyć na pewną dawną fotografię Dziadka. Ubrany w paradny mundur oficera pruskiego, w srebrzystej pikielhaubie1 na głowie, siedzi swobodnie na pięknym karym ogierze. Będąc mieszkańcem Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Dziadek naturalnie musiał służyć w armii pruskiej, bo polskiej przecież jeszcze nie było.
Hełm niemiecki - pikielhauba
To chyba po Dziadku Michale i moich węgierskich przodkach, tak bardzo kocham konie. Będąc pięcioletnim chłopcem, Dziadek na widok jadącego szwadronu kawalerii, wybiegł z domu i gonił oddział przez pięć kilometrów, żeby tylko patrzeć na konie! Rodzice z trudem go odszukali, pradziad sprawił synkowi lanie, lecz nie zdołał wybić mu z głowy miłości do koni. Po wybuchu wojny, Dziadek służył w konnej kompanii łączności i wyszedł z Poznania ze swą jednostką z Cytadeli, skąd w wiele lat później wyruszał do walki w 1920 roku i w 1939 roku, razem z synami i zięciem.
Walczył gdzieś na granicy Lotaryngii i Francji, a potem już w miarę posuwania się wojsk niemieckich w samej Francji. Niestety, nie zapamiętałam nazw miejscowości, lecz wiem, że toczyły się tam bardzo ciężkie boje. Zadaniem Dziadka i jego oddziału, było zapewnienie łączności swemu pułkowi. Pewnego dnia, walki były tak zacięte, że łączność została kilkakrotnie przerwana. Oddział dowodzony przez Dziadka musiał ciągnąć druty wprost pod ogniem nieprzyjaciela. Kilku żołnierzy poległo, paru było rannych. Wszyscy byli Polakami. Kiedy zapadła noc, oddział schronił się do stodoły, w jakimś francuskim gospodarstwie wiejskim. Żołnierze byli tak ogromnie przemęczeni, że nawet nie jedząc, walili się na siano i zasypiali. Dziadek leżał obok nich, mając pod głową żywą poduszkę, swego ukochanego Helda ( Bohatera). Koń był tak przywiązany do swojego pana, że wieczorem kładł się, chociaż konie śpią na stojąco, a Dziadek opierał mu głowę na szyi. Tej nocy koń był niespokojny, wiercił się i próbował wstać, ale Dziadek kazał mu leżeć i sam prędko zasnął.
Nikt nie słyszał, jak ze strony nieprzyjaciela padł strzał pociskiem zapalającym, który przebił dachówki i spadł na suche siano. Wystarczyła jedna chwila, a cała stodoła stanęła w ogniu! A ludzie dalej spali jak zabici, nie wiedząc, że nad nimi już płonie dach i lada chwila runie. Nagle Held porwał się na nogi, rżąc przeraźliwie i trącając Dziadka kopytem. Zaczął się miotać po stodole, budząc śpiących żołnierzy. Otworzywszy oczy, Dziadek ujrzał dokoła siebie płomienie, paliły się już krokwie dachu i lada chwila mogły spaść, grzebiąc ich pod sobą.
Wyskoczyli z tej stodoły dosłownie w ostatniej chwili, bo ogień trafiwszy na suchą słomę i siano, przenosił się z miejsca na miejsce z błyskawiczną szybkością. Dziadek zawsze powtarzał, że dzięki swemu wierzchowcowi przeżył wojnę, gdyż ogier wynosił go całego z największej strzelaniny. Dziadek nie rozstał się z nim nawet po wojnie. Kupił go od wojska i trzymał w wynajętej stajni, jeżdżąc na nim codziennie. Babcia konia nie lubiła, bo Held zazdrosny o Dziadka, kilka razy próbował ją ugryźć, a nawet kopnąć!
Ze wspomnień wojennych Dziadka Michała, zapamiętałam opowiadaną mi historię o pewnej wigilii Bożego Narodzenia. Leżeli wtedy w okopach, był mróz i żołnierze marzli. Nie było co jeść, bo aprowizacja nawaliła. Żołnierze grzali sobie kawę lub herbatę w ziemiankach i przypiekali suchary nabite na bagnety nad płomieniem lamp naftowych. Kiedy zapadł wieczór, żołnierze w ziemiankach i w okopach trzęśli się z zimna i marzyli o domu. W sąsiednich okopach siedzieli Francuzi i Anglicy. Niespodziewanie, ktoś zaczął głośno śpiewać kolędę: „Cicha noc”. Po jakimś czasie, z okopów francuskich rozległy się śpiewy, przyłączając się do Niemców. Potem odezwali się Anglicy! Po krótkiej chwili, okopy po obu stronach rozbrzmiewały pieśniami, a żołnierze zaczęli wychodzić z okopów i podchodzić do siebie, składając sobie wzajemnie życzenia i dzieląc się żywnością. Najbardziej wzruszające były chwile, kiedy ze strony francuskiej i niemieckiej, wychodzili Polacy i witali się z sobą, płacząc i modląc się wspólnie. Takie wzajemne zbratanie trwało do rana. Kiedy zajaśniał świt, braterstwo się skończyło i po obu stronach byli już wrogowie. Ryknęły działa i zaterkotały karabiny maszynowe, na przedpolach leżały ciała poległych, rozlegały się jęki rannych.
Takie to były czasy, gdy Polacy musieli walczyć po trzech stronach armii zaborców.
Dziadek na szczęście nie odniósł żadnej poważnej rany, ale wrócił z wojny kompletnie zmieniony. Był jednym kłębkiem nerwów, często wybuchał gniewem, a wtedy klął po francusku. Podobno bardzo podobała mu się Francja, ale Babcia Jadwiga utyskiwała po cichu, że nie tyle Francja, co Francuzki! Cóż, wojna ma różne oblicza.
1Hełm skórzany, okuty blachą, ze szpicem. Noszony w armii pruskiej od połowy XIX w, do końca I wojny światowej.

1 komentarz:

  1. Wspaniała opowieść. Proszę o kontakt. Marek Klara z Rogów :)
    marekklara79@gmail.com

    OdpowiedzUsuń