P
O R T R E T D A M Y Z R Ó Ż A M I
Opowieść
niesamowita.
Rozdział I.
Rozdział I.
W latach międzywojennych, moją najmilszą rozrywką było
podróżowanie po kraju, w poszukiwaniu cennych zabytków,
zagrzebanych gdzieś na zapadłej prowincji, w prastarych
kościółkach, rozpadających się dworkach i mieszczańskich
kamieniczkach. Nie do wiary, co ludzie potrafią przechowywać na
strychach lub w piwnicach, nie zdając sobie zupełnie sprawy z
wartości przedmiotu poniewierającego się pośród rupieci. Kiedy
nadchodziło lato, pakowałam trochę niezbędnych rzeczy do
dychawicznego Forda, kupionego za grosze na pchlim targu, zamykałam
swoje mieszkanie pełne książek, notatek i kurzu na cztery spusty i
ruszałam w drogę, bez planu i wytyczonej trasy – ot, gdzie mnie
oczy poniosą.
Tego lata jednak szczęście mi nie dopisywało. Żaden godny uwagi
zabytek nie wpadł mi w oko, a piękna dotąd pogoda nagle się
popsuła. Rozpadały się ulewne deszcze, drogi rozmiękły, a mój
Ford, co kilka kilometrów zatrzymywał się, doprowadzając mnie do
rozpaczy. Dopiero w Kołomyi mechanik podreperował samochód,
zaręczając z zapałem, że kilkadziesiąt kilometrów „musowo”
przejedzie! Jego zaręczenia tchnęły we mnie odrobinę optymizmu.
Zamiast pozostawić grata w garażu i skorzystać ze starego
autobusu, lub wybrać pieszą wędrówkę, wsiadłam do wozu i
ruszyłam na spotkanie najdziwniejszej w życiu przygody.
Nadchodziła noc, a na wschodniej stronie nieba gromadziły się
ciemne chmury i leciały ku mnie, pędzone coraz to bardziej
porywistym wiatrem, zasłaniając obszary czystego nieba. Mrok
ogarnął ziemię, a w oddali rozległ się stłumiony, jakby z
podziemi, pomruk gromu i przetaczał się po wzgórzach, powtarzany
echami. Powietrze uczyniło się nieznośnie duszne i parne, jak w
pralni, przesycone wilgocią. Na moją dłoń spadła pierwsza ciepła
i ciężka kropla deszczu. W tej samej chwili motor kaszlnął
ostrzegawczo, zakrztusił się, strzelił dwa razy i samochód stanął
pośrodku polnej drogi. Nie pomogło kręcenie korbą, przeglądanie
silnika i kopanie w karoserię. Metalowe bydlę uparło się, że nie
ruszy z miejsca i już!
Nie miałam na co czekać, bo nawałnica zbliżała się z
przerażającą szybkością, a przy takiej pogodzie nikt mnie tutaj
nie znajdzie. Splunęłam z wściekłością i zabrawszy kilka
toaletowych drobiazgów, ruszyłam przed siebie poszukać jakiegoś
suchego kąta. Pomimo prześladującego mnie pecha, miałam jednak
odrobinę szczęścia w nieszczęściu, bo zaraz za górką ujrzałam
światła wsi, ciągnącej się po obu stronach drogi, a nieco dalej
wyniosłą wieżę kościelną i cebulaste kopułki cerkiewki. W tym
momencie nastąpiło istne oberwanie chmury. Teraz już nie
pojedyncze krople, lecz całe wiadra wody lunęły z nieba.
Zrobiło się zupełnie ciemno, a ja w jednej chwili byłam mokrusieńka. Ruszyłam naprzód i po kilku niepewnych krokach, pośliznęłam się i runęłam jak długa w błotnistą kałużę. O, tym razem miałam serdecznie dosyć samochodów i przygód. Zatęskniłam za moim warszawskim przytulnym mieszkankiem na Starym Mieście i za ciepłym piecem.
Zrobiło się zupełnie ciemno, a ja w jednej chwili byłam mokrusieńka. Ruszyłam naprzód i po kilku niepewnych krokach, pośliznęłam się i runęłam jak długa w błotnistą kałużę. O, tym razem miałam serdecznie dosyć samochodów i przygód. Zatęskniłam za moim warszawskim przytulnym mieszkankiem na Starym Mieście i za ciepłym piecem.
Pociągając rzewnie nosem poczłapałam przed siebie, ociekając
błotem, brudna jak nieboskie stworzenie. Brnęłam w ciemnościach,
zdecydowana zapukać do pierwszych drzwi i poprosić o pomoc. Ale
groźne warczenie i histeryczny wrzask wiejskich kundli, odpędzał
mnie od kolejnej furtki w płocie. Wędrowałam więc dalej,
zziębnięta i nieszczęśliwa, nie tracąc jednak nadziei na
znalezienie gdzieś suchego kąta i kubka gorącego mleka. Naraz
wyrósł przede mną wysoki mur, o który się uderzyłam. Macając
rękami jak ślepiec, doszłam do drewnianej werandy. Weszłam po
kilku skrzypiących schodkach i stanęłam pod drzwiami z niewielką
szybką, spoza której sączyło się światło. Nieśmiało
zapukałam, lecz nikt nie otworzył. Musiałam pukać jeszcze kilka
razy coraz mocniej, zanim drzwi się otworzyły i stanęła w nich
stara, gruba kobieta, mierząc mnie podejrzliwym
spojrzeniem. - A kto się tak dobija? Czego? - burknęła
wcale nieuprzejmie, tarasując mi drogę do domu. Chrząknęłam z
zakłopotaniem i otrząsając się nieznacznie z błota, wyszukanie
miłym tonem opowiedziałam jej o mojej przygodzie. - Czy
mogę wejść, ogrzać się i wysuszyć? - spytałam pokornie.
Odpowiedź kobiety zagłuszył huk gromu tak potężny, że obie
przysiadłyśmy ze strachu. Trzęsłam się z zimna, a moje zęby z
powodzeniem mogły naśladować kastaniety. Energiczny ruch ręki
grubej kobiety dał mi do zrozumienia, że muszę szukać sobie
innego schronienia. Właśnie drzwi zatrzasnęły mi się przed
nosem, gdy z wnętrza domu odezwał się flegmatyczny męski głos:
- A kto pukał, Walusiowa? - Ta czy ja wim? Jakaś taka... -
mruknęła stara megiera z mocnym lwowskim akcentem. - Nie wpuściłam,
bo to człowik nie wi, kogo do domu wpuszcza i tyli! Rozległ się
łoskot gwałtownie odsuwanego krzesła i męski głos zawołał z
oburzeniem: - Niech no Walusiowa natychmiast zawoła podróżną!
Walusiowa jest chrześcijanką? Walusiowa co drugi dzień chodzi do
spowiedzi, i naprzykrza się Panu Bogu, a człowieka spod drzwi
odpędza! Nie dam rozgrzeszenia i basta! Drzwi otwarły się
ponownie i na progu stanął stary człowiek w podniszczonej
sutannie. - Niech pani nie stoi na deszczu. Proszę wejść, bo
choroba gotowa. Okazało się, że przeszłam przez całą wieś i
trafiłam na plebanię. Po chwili umyta i wysuszona siedziałam przy
stole, z wilczym apetytem zajadając jajecznicę na skwarkach i
popijając ją gorącym mlekiem. Walusiowa ujrzawszy mnie wymytą i
usłyszawszy, że jestem historykiem z Warszawy, nagle stała się
bardzo miła, głośno ubolewając nad moją przygodą. Nawet nie
wiem kiedy znalazłam się w gościnnym pokoju, w łóżku z
siennikiem szeleszczącym świeżą słomą i pod kraciastą
pierzyną. Prawie natychmiast zasnęłam kamiennym snem. Otworzywszy
oczy, ujrzałam jasne promienie słońca, wpadające przez serduszko,
wycięte w drewnianej okiennicy. W ich blasku, stojące na parapecie
okna czerwone pelargonie, miały kolor czystej purpury. Mój nie
nakręcony zegarek stanął na trzeciej godzinie w nocy, lecz sądząc
po długości promieni słonecznych, było już chyba południe.
Zerwałam się mocno zawstydzona długim leniuchowaniem i otworzyłam
okiennice, rozkoszując się świeżym i czystym powietrzem. Pokój
gościnny był niewielki, stał w nim okrągły stolik, dwa krzesła
z siedzeniami obitymi wytartą skórą, komoda na której stała
porcelanowa miednica i nad nią niemal ślepe lustro. Meble były
stare i zniszczone, lecz bardzo czyste, podobnie jak i drewniana
podłoga, zakryta huculskim dywanikiem. Umyłam się, pośpiesznie
ubrałam i weszłam do jadalni, z bielonymi ścianami i niskim
belkowanym sufitem. Przy stole krzątała się Walusiowa i powitała
mnie z wylewną serdecznością: - A choróbsko jakie nie chyciło
pani prefesur z tej wilgoci? - spytała, podsuwając mi krzesło i
nalewając z dzbanka otulonego watowaną kołderką, cudownie
pachnącą kawę. - Na szczęście nic mi nie jest. A gdzie to
ksiądz proboszcz? - spytałam, smarując kromkę czarnego wiejskiego
chleba, świeżym masłem. Walusiowa poszła do kuchni i wróciła po
chwili, niosąc patelnię z jajecznicą, tym razem na kiełbasie,
oraz podsmażoną kaszankę z cebulką. - Siedzi w kościele.
Dobrodziej prosił, żeby pani prefesur po śniadaniu przyszła do
niego. Kiedy wyszłam na drewnianą werandę obrośniętą winem,
pierwszą rzeczą jaką zobaczyły moje oczy, był samochód stojący
przed plebanią. Widocznie ksiądz proboszcz rano kazał go
przyholować. Kościółek był ogromnie stary i zapadły w ziemię,
a do jego wnętrza wchodziło się w dół, po trzech wytartych
kamiennych schodach. W kościele było prawie ciemno, bo dokoła
rosły ogromne lipy, zasłaniając małe głęboko osadzone okienka.
Wydeptana tysiącami nóg wielu pokoleń kamienna posadzka i
poczerniałe ze starości ściany, świadczyły wymownie, że parafia
była uboga. Księdza przy ołtarzu nie dostrzegłam, więc zaczęłam
spacerować z kąta w kąt, przypatrując się z odrazą gipsowym
aniołkom z twarzami obłażącymi z farby i pozłoty. Wyglądały
jak kolonia trędowatych. Czasem moją uwagę zwróciła drewniana
figurka jakiegoś świętego, naiwna i prymitywnie piękna,
wyrzeźbiona przez wioskowego artystę. - Laudetur. Jak się
pani spało? - usłyszałam za plecami głoś księdza. -
Znakomicie! Bardzo przepraszam, bo zaspałam, ale byłam ogromnie
zmęczona. - odwróciwszy się, spojrzałam na uśmiechniętą twarz
księdza, okrągłą jak księżyc w pełni i bardzo poczciwą. - To
chyba wiekowy kościół, prawda? - zauważyłam, rozglądając się
po ciemnawym wnętrzu, pełnym zapachu stęchlizny i wosku. Mury
świątyni były grube, z ciosanych głazów, a okna małe i bardzo
głęboko osadzone. Kościół sprawiał wrażenie czegoś
niezmiernie sędziwego i niestety, zani
- O tak, ma z
pięćset lat, a jakie dzieje! Bywali tu Tatarzy, Kozacy, Turcy,
Siedmiogrodzianie, Szwedzi i zbuntowani chłopi. Za pierwszej
Rzeczypospolitej odbywały się tutaj sejmiki szlacheckie przed każdą
elekcją. Samą wieś wielokrotnie palono, ale kościół jakimś
cudem się zachował. Pani jest historykiem i szuka zabytkowych
przedmiotów? Opowiedziałam księdzu czego szukam do Muzeum
Narodowego, i co mnie szczególnie interesuje. - Zdaje mi
się jednak – westchnęłam z rezygnacją – że tutaj nic
ciekawego dla siebie nie znajdę, a szkoda. - Ejże! -
staruszek przekrzywił głowę na ramię, filuternie spoglądając na
mnie jednym okiem. - A zwiedziła już pani cały kościół? -
Prawie. Nie byłam tylko w tej bocznej kaplicy. - To wejdźmy
tam. - rzekł ksiądz, wyjmując z kieszeni duży, ozdobny żelazny
klucz. Kaplica była niewielka i od głównej nawy oddzielało ją
wysokie, ręcznie kute żelazne ogrodzenie, zakończone piękną
bramą zwieńczoną herbem. Przez kraty dostrzegłam wielki obraz
wiszący na frontowej ścianie. Ksiądz otworzył kluczem bramę i
weszliśmy do środka. Ze zdumieniem spostrzegłam, że widoczny zza
kraty obraz nie przedstawia żadnego świętego. Stałam przed
portretem młodej, prześlicznej damy w empirowej1
sukni z czarnego aksamitu, przepasanej pod biustem złocistą szarfą.
Jasne puszyste włosy, upięte w gęste loki, ozdobione były kilkoma
kremowymi różami. Bukiet z tych samych róż, dama trzymała w
drobnych, delikatnych dłoniach. Nie mogłam wprost oderwać wzroku
od jej twarzy, o klasycznym owalu i wykwintnych rysach. Wielkie
błękitne oczy patrzyły na mnie z melancholijną słodyczą, a
różowe usta uśmiechały się smętnie. Spod skraju szaty widoczny
był czubek złotego pantofelka. Cała postać pięknej pani została
przedstawiona w naturalnej wielkości i tchnęła nieopisanym
wdziękiem.
Wstrzymując z emocji oddech, przypadłam do obrazu. Mój szósty zmysł rasowego historyka podpowiedział mi, że być może trafiłam na zdumiewające odkrycie. Coś ogromnie znajomego było w całej fakturze portretu i technice nakładania farb. Ale jeszcze nie wierzyłam własnym oczom. Wydobyłam z kieszeni lupę, z którą się nie rozstawałam i cal po calu obejrzałam obraz, delektując się mistrzowskim kolorytem i fotograficzną dokładnością oddania szczegółów stroju i kwiatów. Z osłupieniem przeczytałam półgłosem widniejący na portrecie podpis: - François Gèrard.2 Paris 1807. Nie, to niemożliwe! - wrzasnęłam wniebogłosy, porażona wielkim odkryciem. - Gèrard tutaj, w tej zapadłej wiosce? Ja chyba śnię! - A widzisz, moje dziecko? Mówiłem ci, że i tu można coś ciekawego znaleźć. - pokiwał głową proboszcz, patrząc na mnie z tryumfem. - Piękny obraz, prawda? - Och, mało piękny, cudowny! - Tylko czy to prawdziwy Gèrard? A może to jakiś genialny falsyfikat? Koniecznie trzeba to zbadać! Ten obraz musi być jak najszybciej przewieziony do Warszawy i oddany do konserwacji! - entuzjazmowałam się niespodziewanym znaleziskiem, nie zwróciwszy uwagi na nagłą zmianę zachowania księdza. Staruszek spoważniał i wyraźnie ochłódł. - Zaręczam, że to oryginalny obraz Gèrarda malowany w Paryżu. - oznajmił z rezerwą. - Chciałabym księdzu wierzyć, bo sama to stwierdzam. Ale Gèrard był malarzem dworskim. Zna ksiądz zapewne portret cesarzowej Marii Ludwiki, niewiernej żony Napoleona I, z królem Rzymu? Gèrard portretował samego cesarza, jego rodzinę, marszałków, no i panią Walewską! Skąd w takim ubogim kościółku na kresach, znalazł się ten portret i kim jest ta dama? Przecież ten obraz nie jest wymieniany w żadnym katalogu muzealnym. Podskakiwałam z podniecenia rozgorączkowana odkryciem. To była sensacja na skalę europejską, a może nawet światową! Ksiądz nie patrząc na mnie, poprawił stojący krzywo na ołtarzu świecznik. - Ta wioska i wiele innych majątków, należało w początkach ubiegłego wieku do Jana Bohuniewskiego, magnata kresowego. Był to pan wielce bogaty, mogący sobie pozwolić na książęcy przepych. Widzi pani przed sobą portret Zofii Bohuniewskiej, malowany w Paryżu w czasie podróży poślubnej. - Więc to jednak oryginał? Boże, czy ksiądz proboszcz zdaje sobie sprawę, że jest w posiadaniu skarbu, jakiego nie ma nawet Muzeum Narodowe? Przecież tutaj to wspaniałe dzieło sztuki może ulec uszkodzeniu, a nawet zostać ukradzione! Tu nie ma warunków do przechowania takiego skarbu. Wilgoć, pleśń!...Obraz potrzebuje odpowiedniej temperatury. Musi być przewieziony do Warszawy! - nalegałam, nie wyobrażając sobie, że mogłabym zlekceważyć tak wspaniałe odkrycie.
Proboszcz
zmarszczył brwi i ze stanowczą miną odmownie potrząsnął
głową. - Ten portret ofiarowano do kościoła i tu już
pozostanie na zawsze. Nikt go nie ukradnie, bo miejscowi go nie
dotkną, a przed obcymi obraz sam się obroni. Było już kilku
amatorów....Żaden nie wyszedł stąd o własnych siłach! Pod
obrazem znajduje się grobowiec Zofii Bohuniewskiej i jej synowej
Marty. Proszę sobie przeczytać ten napis na posadzce: „NON OMNIS
MORIAR3”
To nie jest zwykła formułka nagrobna, lecz ostrzeżenie. Chodźmy
stąd, moje dziecko, pozostawmy zmarłych Bogu i
ciszy. Wychodząc z kaplicy, obejrzałam się z żalem.
Przez zakurzony witraż wpadała nieśmiało smuga kolorowego blasku,
obejmując świetlistym kręgiem głowę damy. Przez moment uległam
złudzeniu, że oczy Zofii ożyły i popatrzyły na mnie z jakimś
dziwnym wyrazem. Jej usta zdawały się coś szeptać, a róże
trzymane przy piersi drgnęły, jakby poruszone głębokim
westchnieniem. Odniosłam wrażenie, jakby ta śliczna nieznajoma
pragnęła mi coś powiedzieć. Pomimo jasnego, słonecznego dnia,
zrobiło mi się nieswojo i dreszcz przebiegł mi po plecach.
Pośpiesznie wyszłam z kaplicy na powietrze i odetchnęłam pełną
piersią.
Po doskonałym
obiedzie, za który Walusiowa usłyszała zasłużone pochwały,
usiedliśmy w przytulnym saloniku przy kawie i kruchych ciasteczkach.
Nie mogłam zapomnieć o dokonanym odkryciu i zagadnęłam księdza
proboszcza: - Tam w kościele, mówił ksiądz dobrodziej
tak dziwnie, że mnie to zastanowiło. Wydaje mi się, że z tym
portretem związana jest jakaś straszna legenda, prawda? Tych
złodziei ktoś pobił? Staruszek zamyślił się, opuszczając głowę
na piersi. Jego palce stukały nerwowo o krawędź mahoniowego
stolika, inkrustowanego miedzią. - To bardzo tajemnicza i
tragiczna historia. Proszę usilnie, aby mimo wszystko, zachowała
pani wiadomość o odkryciu portretu Gèrarda
dla siebie. Wiem, że żądam od historyka sztuki i badacza, rzeczy
bardzo trudnej. Ale nie życzę sobie tu najazdu prasy, naukowców,
ciekawskich i natrętów. W takim razie musiałbym obraz ukryć, co
byłoby niezgodne w wolą ofiarodawców. - Wydaje mi się, że
wcześniej czy później obraz zostanie odkryty. - zauważyłam
bardzo niezadowolona. - Przecież każdej chwili jakiś znający się
na sztuce człowiek może rozpoznać malarza. - Nie.
Normalnie obraz przysłaniam kotarą i nie można go zobaczyć, a
kaplica jest zamknięta. Tylko dziś, pragnąc zrobić pani
przyjemność, odsłoniłem portret. - Dziękuję. Choć nie
kryję, że wprost nie mogę znieść myśli, iż takie arcydzieło
butwieje w ukryciu, zamiast stanowić ozdobę sali muzealnej. -
zauważyłam ogromnie zawiedziona i przygnębiona żądaniem
proboszcza. - Taka była wola ofiarodawców i zaręczam
pani, że żadne muzeum nie cieszyłoby się długo tym obrazem. Zbyt
niebezpieczny byłby to eksponat. Czy przyrzeka mi pani
dyskrecję? - Cóż, jeżeli ksiądz życzy sobie tego, nie mam
wyboru. Przyrzekam. - odparłam z bólem serca na myśl, że portret
nigdy nie zawiśnie w sali muzealnej, wzbudzając zachwyt widzów.
- Dziękuję. W teraźniejszych czasach, gdy przedmiotem kultu jest
pieniądz, a zjawiska nie dające się naukowo wytłumaczyć, bywają
wyśmiewane i negowane, być może nikt nie zechciałby uwierzyć w
tę przerażającą opowieść. A jednak wydarzyła się ona
naprawdę. Ten podziwiany przez panią portret Gèrarda,
zdobił niegdyś ścianę sypialni państwa Bohuniewskich. Kiedy
zwiedzi pani okolice naszej wioski, proszę zwrócić uwagę na ruiny
budowli stojące na wzgórzu. W ubiegłym wieku stał wspaniały
magnacki pałac. Teraz jest tam siedlisko sów, nietoperzy i dzikich
kotów. Tutejsi wieśniacy powiadają, że tam straszy. Ale to
nieprawda. Umarli śpią spokojnie chyba, że jakiś niegodziwiec
przerwie im sen. Tak się też stało z amatorami kradzieży obrazu.
Być może ktoś inny im zapłacił, bo nocą weszli do kościoła,
wyłamali kratę i wtargnęli do kaplicy. Rano znaleźliśmy obu
złodziei. Jeden nie żył, bo zmarł na atak serca, drugi był
nieprzytomny. A kiedy go ocuciliśmy okazało się, że jest
obłąkany. Już nigdy nie odzyskał zdrowia i umarł w szpitalu dla
psychicznie chorych, wieszając się na kracie okiennej. - To
okropne! - wzdrygnęłam się, przypomniawszy sobie przykre wrażenie,
jakiego doznałam wychodząc z kaplicy. - Więcej śmiałków nie
było? - Nie. Po dawnych dziedzicach pozostała tylko straszna
legenda.... i ten pamiętnik, spisany przeszło sto lat temu, przez
tutejszego księdza, na podstawie przedśmiertnych zeznań pani Marty
z Pielickich Bohuniewskiej, synowej Zofii. Sam ksiądz był świadkiem
przerażających wydarzeń, i pod przysięgą spisał je w
pamiętniku. Proboszcz podał mi pamiętnik, oprawiony w
zrudziały już i wytarty pąsowy aksamit. Kartki zapisane drobnym,
pięknym pismem, pożółkłe były ze starości. Na moje usilne
błagania, proboszcz zgodził się, żebym ten pamiętnik
przeczytała. Ta historia wydała mi się tak interesująca, że w
sekrecie przepisałam ją do swego notatnika, nadając jej formę
literacką.
----------------------------------------
Panna Zofia
Karnicka odznaczała się niepospolitą pięknością, jednak poza
urodą nie posiadała nic więcej. Ród Karnickich osiadły na
Wileńszczyźnie, choć stary i zasłużony, w XVIII wieku bardzo
podupadł, naraziwszy się potężnej Familii4.
W początkach XIX wieku, pozostał Karnickim rozpadający się dwór
i resztka ziemi obrabianej przez kilku pańszczyźnianych chłopów.
Mieli dwoje dzieci: starszą córkę Zofię i młodszego o wiele lat
syna. Karniccy, choć zadłużeni po uszy, wykształcili córkę,
umieszczając ją na klasztornej pensji w Wilnie, gdzie panna nabrała
wykwintnych manier, posiadła język francuski, umiejętność gry na
fortepianie i prowadzenia salonowej rozmowy, co było nie lada sztuką
wymagającą dużej wiedzy i oczytania.
Po powrocie z pensji, panna Zofia nudziła się w domu, czekając na
odpowiedniego kandydata na męża, ale nikt taki się nie trafiał.
Każdy młody człowiek, jak ognia strzegł się przy pannie
deklaracji. Zofia była zbyt biedna, a jej rodzice mieli duże
wymagania i jeszcze większe długi, które przyszły zięć będzie
musiał spłacać. Na balikach i tańcujących herbatkach panowie nie
spuszczali z prześlicznej panny roziskrzonych oczu, żaden jednak
nie zamierzał się oświadczyć. Zofia przyjmowała swój los z
rezygnacją. Z natury była cicha, potulna, a przy tym bardzo
wrażliwa.
Właśnie skończyła siedemnaście lat, co w tym okresie, kiedy dwunastoletnie dziewczątka stawały na ślubnym kobiercu, było dla panny niemal staropanieństwem. Matka wpadła w prawdziwą rozpacz i robiła co tylko mogła, żeby wreszcie córkę wypchnąć za mąż. Zrezygnowano z wielkich wymagań i szukano kogokolwiek, aby tylko zechciał poślubić Zofię. Panna nudząc się w domu, nabrała zwyczaju długich, samotnych wycieczek konnych. Wracała z nich późno, zarumieniona, z błyszczącymi oczami, rozmarzona i uśmiechnięta, z potarganymi przez wiatr włosami i amazonką pokrytą kurzem. Nikt nie wiedział, co w czasie tych spacerów robiła, bo nigdy na ten temat z nikim nie rozmawiała.
Nadszedł rok 1806 i los Zofii nareszcie się rozstrzygnął.
Zrozpaczeni rodzice zastawiwszy rodowe srebra, wywieźli córkę na
karnawał do Wilna. To poświęcenie nie poszło na marne. Na wielkim
balu noworocznym u książąt Sapiehów, Zofią zainteresował się
młody magnat kresowy Jan Bohuniewski. Stwierdziwszy, że panna
pochodzi z dobrej, acz zubożałej rodziny, zaczął formalnie starać
się o jej rękę, zasypując ją kwiatami i kosztownymi prezentami.
Jego zaloty państwo Karniccy przyjmowali entuzjastycznie, zaś sama
Zofia z lodowatą obojętnością i zaledwie ukrywaną niechęcią.
Młody pan nie przejmował się chłodem panny, tłumacząc go
dziewiczym zawstydzeniem i kobiecą przewrotnością. Nie wyobrażał
sobie nawet, że mógłby zostać nie przyjęty. Był przecież
bardzo bogaty, uchodził za przystojnego mężczyznę, choć jego
uroda miała w sobie coś mrocznego. Był niezmiernie dumny ze swego
rodu, mającego w żyłach krew tatarską i odznaczającego się
nawet pewną gwałtownością charakteru. Ale rodzice panny nie
przejmowali się takimi drobiazgami.
Pewnego zimowego ranka, do pokoju Zofii weszła uradowana matka i
czule uściskała córkę siedzącą z książką przy oknie.
- Ślicznie wyglądasz, moje dziecko. - zauważyła z uśmiechem. -
Mam dla ciebie wspaniałą nowinę. Bóg okazał się dla nas łaskawy
i dziś pan Bohuniewski oświadczył się o twoją rękę! Zofia
upuściła trzymaną książkę na posadzkę i z przerażenia
szeroko otworzyła oczy. Blada i zdenerwowana wysunęła się z
ramion matki. - Co maman i papa odpowiedzieli temu panu? -
spytała zdławionym głosem.
- Chyba nie masz wątpliwości? Naturalnie zgodziliśmy się z
radością! Zosieńko, będziesz panią wielkiego majątku. Ziszczą
się nasze najskrytsze marzenia, bo czeka cię wspaniały los.
Wyobraź sobie, że pan Jan ofiarował się nawet spłacić nasze
długi, a także wykształcić i wypromować w wielkim świecie twego
brata, jak tylko dorośnie. O twoim posagu nawet nie wspomniał
Pomyśl, jaka delikatność, tylko admirować kochanego Jasia. -
prawiła pani Karnicka, ocierając chusteczką wilgotne
oczy. Wtedy spotkała zacną damę największa w życiu
niespodzianka. Cicha, potulna córka, ustępująca na każdym kroku
rodzicom, nagle wyprostowała się energicznie i dumnie podniosła
głowę. - Proszę kochaną mamę, żeby podziękowała
panu Bohuniewskiemu za zaszczyt. Ale ja za niego nie wyjdę! -
oświadczyła krótko i stanowczo. Pani Karnicka zachłysnęła
się z wrażenia. - Ty chyba oszalałaś! - krzyknęła,
odzyskawszy zdolność artykulacji. - Odmawiasz? Nie chcesz wyjść
za mężczyznę, którego zazdroszczą ci wszystkie panny? Mów mi w
tej chwili dlaczego? - Nie kocham pana Bohuniewskiego i
nie zamierzam go poślubić. Matka klasnęła w dłonie i ciężko
usiadła na najbliższym krześle. - Nie kochasz go? A kto każe
ci go kochać? Romanse dobre są dla pokojówki, a nie dla panny z
dobrego domu. Stateczna miłość małżeńska przychodzi po ślubie,
a pociechą kobiety są narodzone dzieci. Więc co za bzdury
opowiadasz, ty szalona dziewczyno? Dobrze, że ojciec tego nie
słyszy! Pogódź się z losem i dziękuj Bogu za łaskę.
Uzgodniliśmy, że ślub odbędzie się przed zakończeniem
karnawału. Pan Jan nie chce czekać, aż uzupełnimy twoja wyprawę,
lecz modne toalety kupi ci w Paryżu, w czasie podróży poślubnej,
słyszysz? Zobaczysz Paryż, Włochy, a ty, głupia, mówisz „nie
chcę”? Zofia zmarszczyła brwi i z uporem wysunęła
dolną wargę. - Mamo, nie zmuszaj mnie. Ja go nie chcę, wolę
iść do klasztoru! - jej oczy miały wyraz takiej rozpaczy, że
panią Karnicką to zastanowiło, lecz nie zamierzała ustąpić. -
Milcz niewdzięcznico! Pójdziesz za Bohuniewskiego, choćbyśmy cię
mieli do ołtarza zawlec za włosy! - zawołała zaczerwieniona z
gniewu. - Czy pomyślałaś, co stanie się z nami, jak go odrzucisz?
Przecież zastawiliśmy resztę sreber, a gdy zabiorą nam za długi
wieś i ziemię, pomrzemy z głodu, bo już nikt nam grosza nie
pożyczy. A co się stanie z Franiem, twoim bratem? Do klasztoru cię
nie przyjmą, bo tam trzeba dać zakonnicy posag! Ty przeklęta
egoistko, nic ciebie nie obchodzi los rodziców i brata? Pokazujesz
fanaberie i ośmielasz się sprzeciwiać naszej woli? Ale pomimo tych
dąsów, zrobisz co ci każemy i basta! - pani Karnicka porwała się
z krzesła i chwyciwszy córkę, potrząsnęła nią z siłą, nie
uchodzącą prawdziwej damie. - A żebyś mogła przemyśleć
wszystko w spokoju, posiedzisz tu sobie kilka dni o chlebie i wodzie!
Matka wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi, zamykając je na klucz. Przed Zapustami, Zofia blada i spłakana, stanęła przed ołtarzem kościoła świętej Anny, ślubując mężowi miłość, wierność i posłuszeństwo aż do grobu. Starsze damy uczestniczące w ceremonii ślubnej, zachwycały się doskonałym wychowaniem panny Karnickiej, płaczącej obficie jak fontanna i omdlewającej ze wzruszenia, jak to wypadało dobrze urodzonej dziewicy. Pannę trzeba było podczas ceremonii ślubnej podtrzymywać żeby nie upadła, a zdumiony kapłan długo oczekiwał na sakramentalne „tak”. Dopiero pan Karnicki mocnym szturchańcem dopomógł córce wykrztusić zgodę. Nazajutrz młoda pani ukazała się gościom ponura jak noc, spuchnięta z płaczu, z rozpaczą tlącą się w oczach. Pan Bohuniewski całował dłonie teściowej, w podzięce za cnotliwie wychowaną córkę. Młoda para wyjechała za granicę i powróciła do kraju dopiero po zakończeniu działań wojennych francusko-austriackich i małżeństwie cesarza Napoleona z arcyksiężniczką austriacką Marią Luizą Habsburg.
Państwo
Bohuniewscy nie osiedli na Litwie, będącej w owym czasie już pod
zaborem Rosji, lecz w Galicji, w podkarpackiej wiosce, gdzie
znajdował się piękny barokowy pałac Jana. Jednak Zofia, choć
otoczona przez męża przepychem, bynajmniej nie czuła się
szczęśliwa. Nie lubiła wystawnego życia w wielkich miastach,
sąsiedzkich plotek i nieciekawych gości męża, z którymi zmuszona
była prowadzić nudne, salonowe rozmowy. Wolała samotność,
książki, muzykę i długie spacery po wielkim parku pałacowym, ze
swoim ulubionym psem, pięknym spanielem. Często modliła się w
pobliskim kościółku, którego kolatorem5
był jej mąż. Wychodziła z domu bez względu na pogodę i Jan
obawiając się o jej zdrowie, rozkazał w alkowie sypialni urządzić
niewielką kapliczkę, gdzie młoda kobieta spędzała długie
godziny na modlitwie i rozmyślaniu. Kaplica niegdyś pełniła rolę
skarbca, tak doskonale ukrytego w grubych murach pałacu, że na
zewnątrz nic nie wskazywało, iż poza sypialnią znajduje się tam
jeszcze jedno pomieszczenie. Kapliczka nie posiadała okien, a od
sypialni dzieliły ją żelazne drzwi dawnego skarbca. W tym pokoju,
wysłanym perskimi dywanami, przed małym ołtarzykiem z marmurowym
posągiem Matki Bożej, Zofia klęcząc na hebanowym klęczniku,
spędzała wiele czasu w samotności i ciszy.
Z podróży do
Paryża, oprócz wspaniałych mebli, luster i sreber, Bohuniewski
przywiózł portret żony namalowany przez Gèrarda.
Wielki artysta włożył w tę pracę cały olśniewający kunszt
oraz natchnienie. Obraz udał się nadzwyczajnie, budząc podziw
doskonale uchwyconym podobieństwem. Bohuniewski rozkazał portret
zawiesić w sypialni na wprost łoża i wpatrywał się w piękną
twarz żony, kiedy ta wyjeżdżała do wód, lub bawiła z wizytą u
rodziców na Litwie. Ci jednak prędko córkę osierocili i Zofia
została na świecie sama, gdyż młodszy brat w tym czasie wstąpił
za granicą do wojska i przebywał we Francji.
Mąż często wyjeżdżał w sprawach majątkowych, wówczas młoda
dama spędzała czas w samotności, nie widując prócz służby
nikogo. Pewnego dnia, w czasie nieobecności męża, pokojówka
przyniosła Zofii list, który nią po prostu wstrząsnął.
Zamknięta w swej kaplicy, długo rozpaczliwie płakała, próbując
znaleźć pociechę w modlitwie. Jakiś czas potem, powróciła do
ulubionych w panieńskich latach, konnych spacerów i powracała z
nich do pałacu wieczorami, promienna i rozmarzona. Jednak czyniła
to tylko w czasie nieobecności męża. Po jego powrocie wszystko
powracało do normy, a Zofia nie oddalała się prawie z domu. Lecz
nawet służba zauważyła, że pani stała się wobec męża jeszcze
bardziej oziębła, wzmagając tym samym jego namiętność.
Kiedy Bohuniewski przebywał w domu, Zofia siedziała w salonie
czytając modne książki francuskie lub godzinami grała biegle na
sprowadzonym z Wiednia fortepianie. Odziana w prześliczne lekkie
suknie empire, przebiegała smukłymi palcami po klawiszach
instrumentu, grając utwory Mozarta, Beethovena, czy kompozytorów
baroku i nucąc niekiedy pięknym sopranem paryskie piosenki. Nie
wiadomo dlaczego szczególnie upodobała sobie ponurą berżerkę.
Il pleut, il
pleut bergére. Presse
tes blancs moutons Allons dans ma
chaumiére, Bergére,
vite allons Tę piosenkę śpiewała najczęściej, ze względu
na jej smutną, niepokojącą treść. Mówiła, że lubi burzę,
baranki i pasterzy.
Latem 1810 roku, Bohuniewski wyjechał do Wiednia i przebywał tam
niemal sześć miesięcy. Powodem tego była fatalnie złamana noga,
nie chcąca się prawidłowo zrosnąć. Chory gorączkował i nie
wstawał z łoża i dopiero wezwany dworski chirurg, pomógł mu
powrócić do zdrowia. Jakież było jego przerażenie, kiedy po
powrocie do domu, znalazł żonę niedomagającą i zmienioną nie do
poznania. Pomimo sprzeciwu i płaczu Zofii, wezwał ze Lwowa znanego
lekarza i z drżeniem oczekiwał na jego diagnozę. Po zbadaniu
młodej kobiety, która broniła się przed tym wszelkimi siłami,
lekarz wyszedł z sypialni zmieszany i widocznie bardzo zdenerwowany.
Nie chciał nic powiedzieć, tylko potrząsał głową i pośpiesznie
wybierał się w drogę powrotną.
Bohuniewski nie znoszący oporu i doprowadzony do wściekłości,
przywołał służbę i obiecał medykowi, że każe go zatłuc
batami, jeżeli nie ujawni, na jaką chorobę cierpi jego żona.
Lekarz przerażony widokiem trzech potężnych dworskich kozaków
trzymających bicze, w końcu wykrztusił, że młoda dama jest
zupełnie zdrowa, a nawet za cztery miesiące obdarzy małżonka
potomkiem. Na widok straszliwie zmienionej twarzy Bohuniewskiego,
medyk uciekł z pałacu nie upominając się nawet o należne mu
honorarium. Bohuniewski wpadł jak burza do sypialni, zamknął drzwi
na klucz i tylko dochodzące stamtąd krzyki i jęki Zofii,
świadczyły o gwałtownej scenie małżeńskiej. Po godzinie Jan
wyszedł z pokoju, a pokojówki długo cuciły zemdloną młodą
kobietę. Jeszcze tego samego dnia Bohuniewski przeniósł się do
bocznego skrzydła pałacu, oznajmiając domownikom, że stan zdrowia
jego żony wymaga ciszy i spokoju. „Od miłości do nienawiści
jest tylko jeden krok”, powiada stare przysłowie. Od wizyty
lekarza zachowanie Bohuniewskiego w stosunku do ukochanej żony,
zmieniło się diametralnie. Małżonkowie unikali się wzajemnie,
zaledwie odzywając się do siebie przy oficjalnych okazjach.
Jednocześnie Jan strzegł Zofii, jak oka w głowie, nie pozwalając
jej oddalić się ani na krok z pałacu. Pewnej nocy, młoda pani
zmyliwszy pilnujące jej służące, wybiegła z pokoju, ale nie
uszła daleko. Pogoń prędko ją dogoniła i mąż przywiózł żonę
do domu, choć się wyrywała, wzywając pomocy. Bohuniewski był
ogromnie zmartwiony jej stanem i zwierzał się sąsiadom, iż obawia
się o rozum Zofii, chorej i chyba szalonej. Wszyscy sąsiedzi,
wiedząc o jego miłości do żony, bardzo mu współczuli i litowali
się nad nieszczęsną kobietą.
Po czterech miesiącach, Zofia po wielogodzinnych cierpieniach,
urodziła zdrowego syna. Bohuniewski wydał z tej okazji uroczysty
obiad, zakończony wielkim balem. Jednak Zofia się na nim nie
pokazała, bo nie czując się dobrze, pozostała u siebie nie
przyjmując nikogo. Damy z sąsiedztwa, mające dorosłe i niezamężne
córki, marzyły żeby pani Bohuniewska wkrótce przeniosła się na
drugi świat, gdyż wtedy Jan byłby wolny i mógłby po raz drugi
stanąć przed ołtarzem. Niemowlę zostało matce odebrane i oddane
mamce i piastunce, choć Zofia na kolanach błagała męża, żeby
zostawił jej synka. Odmówił, tłumacząc swoją decyzję stanem
jej zdrowia. Była chora i w napadzie szału mogła przecież
skrzywdzić dziecko. Wobec służby i sąsiadów Bohuniewski okazywał
żonie czułość i troskę o jej zdrowie, sprowadzając dla niej
leki aż ze Lwowa. Czasami służba słyszała z apartamentów pani
krzyki, a potem Zofia kryła wstydliwie przed pokojówkami wielkie
sińce na ciele. Jan był tym faktem bardzo przygnębiony i użalał
się sąsiadom mówiąc, że żona znowu miała atak nerwowy i
miotając się po pokoju, poraniła się o meble.
Dla nikogo nie było już tajemnicą, że pani Bohuniewska jest
naprawdę ciężko chora.
Pewnego dnia, Zofia poprosiła męża o księdza, pragnąc się
wyspowiadać. Nie wiadomo o czym mówili, lecz po kilku dniach
przybyła do pałacu ciotka młodej pani i korzystając z
kilkudniowej nieobecności pana domu, zabrała dziecko i wyjechała w
nieznanym kierunku, przepadając jak kamień w wodę. Na próżno, po
powrocie do domu, nieszczęśliwy ojciec usiłował dowiedzieć się,
gdzie porwano jego syna. Opłacał w tym celu policję i zaufanych
ludzi, lecz ich starania nie przyniosły żadnego rezultatu. Pewnego
razu Bohuniewski wyjechał do odległego Kamieńca Podolskiego i
powrócił do domu, przywożąc z sobą człowieka wynajmowanego do
tajemnych zleceń. Jeszcze tego samego dnia, urządził dla służby
zabawę w karczmie, zwalniając ich wieczorem z obowiązków.
W nocy zerwała się gwałtowna burza. Piorun po piorunie uderzał
we wzgórza, a błyskawice rozświetlały mrok przeraźliwym sinym
blaskiem. Potem zapadała jeszcze głębsza ciemność. Porywisty
wicher szarpał gałęziami stuletnich drzew i łamał je jak
zapałki. Antosia, pełniąca przy pani obowiązki garderobianej, już
spała, gdy do jej alkowy wszedł pan i cichym głosem rozkazał jej
wstać i pójść spać do pokoju w odległym skrzydle pałacu.
Dziewczyna przerażona wyrazem jego smagłej twarzy, posłusznie
porwała się z posłania. Jednak po wyjściu pana nie odeszła, lecz
zakradła się do małej, ciemnej komórki, w której stały kufry
podróżne i inne przedmioty. Komórka przylegała drewnianą ścianą
do sypialni, a nawet miała szparę umożliwiającą zajrzenie do
pokoju. Przyłożywszy oko do szpary, dziewczyna dostrzegła leżącą
w łożu swoją panią. W sypialni był mrok, rozjaśniony tylko
blaskiem wiecznej lampki na ołtarzyku w kaplicy, bo żelazne drzwi
były szeroko otwarte. Migotliwy płomyk oświetlał figurę Matki
Boskiej.
Antosia usłyszała cichy płacz Zofii, jej westchnienia i szmer
modlitwy. Kiedy błyskawice rozdzierały ciemności, młoda kobieta
szeptała, kuląc się ze strachem: - A Słowo stało się
Ciałem i mieszkało między nami! Drzwi sypialni uchyliły się
bez szmeru i do pokoju wszedł Bohuniewski. Zbliżywszy się do łoża,
odsunął brokatową kotarę i pochylił się nad leżącą
kobietą. - Śpisz? - zapytał ściszonym tonem. - Nie,
boję się. Ta burza taka straszna. - odpowiedziała również
szeptem. - A mnie się nie boisz? - zaśmiał się cicho
mężczyzna. - Ciebie także się boję. Zawsze się ciebie
bałam i nie nigdy wierzyłam w twoją miłość. Miałam przeczucie,
że przyniesiesz mi nieszczęście. - Szkoda, że ja nie miałem
przeczucia, iż przyniesiesz mi hańbę! Czy dowiem się od ciebie,
kim jest ten pan, który przyczynił się do pomnożenia mego rodu i
sprawił, że bękart dziś nosi moje nazwisko? Gdzie ukryłaś
dziecko? Ono powinno zginąć, a jeszcze żyje! - Przestań mnie
dręczyć! - zawołała, podnosząc się na łóżku. - Prawda,
zawiniłam wobec ciebie, ale przed ślubem uprzedziłam cię
uczciwie, że to rodzice zmuszają mnie do małżeństwa. Nigdy
ciebie nie kochałam. Możesz oskarżyć mnie przed sądem o
wiarołomstwo i rozwieść się ze mną. Przyznam się do winy.
Jesteś moim mężem i wolno ci znęcać się bezkarnie nade mną.
Ale choćbyś mnie zabił, nigdy, słyszysz, nigdy nie dowiesz się,
kim jest człowiek, którego kocham i gdzie ukryłam dziecko!
. Zofia porwała się z łoża i zaczęła gorączkowo zapalać
świeczniki. - Radzę ci, dobrze się zastanów! - ostrzegł ją
mąż złowrogim tonem. - Pragnę zmyć hańbę z mego nazwiska krwią
człowieka, który uwiódł mi żonę, a mnie okrył hańbą! -
Jestem szczęśliwa, że nigdy go nie dosięgniesz! - zawołała
Zofia z tryumfalnym uśmiechem. Narzuciła na siebie koronkowy
peniuar i odgarnęła z twarzy rozsypane włosy. - To twoje ostatnie
słowo? - spytał, rzucając za siebie spojrzenie w stronę drzwi, za
którymi ktoś stał. - Zofio, opamiętaj się! - Nic
więcej nie powiem. Rób ze mną, co chcesz! - oznajmiła stanowczo.-
Daj mi wolność, rozwiedźmy się, Janie. - Bohuniewscy
się nie rozwodzą, kochana żono, i nie niańczą bękartów! Chodź!
- pochwycił ją za rękę i pociągnął w stronę otwartych drzwi
kaplicy. Zofia opierała się z całej siły, krzycząc i
wołając pomocy. - Och, możesz sobie wrzeszczeć, ile dusza
zapragnie. Nikt cię nie usłyszy, bo cała służba zabawia się w
karczmie, a twoja garderobiana jest w drugim skrzydle domu. Młoda
kobieta była śmiertelnie przerażona wyrazem twarzy męża. Zdawała
sobie sprawę, że nosi się on z jakimś złowrogim
zamiarem. - Janie, co ty chcesz ze mną zrobić? - jęczała,
broniąc się z rozpaczliwą siłą. - Zamierzasz mnie
zabić? - Zabić? Po co? Obiecuję, że włos ci z głowy
nie spadnie i nawet palcem cię nie dotknę. Wejdź, proszę, do
kaplicy. Przecież tak lubiłaś w niej przebywać, marząc o
kochanku i wspominając spędzone z nim rozkoszne chwile. A może
zastanawiałaś się, jakby mnie usunąć z tego świata, co? Jestem
dobrym mężem i nie bronię ci marzeń w samotności. - brutalnie
pochwycił ją za podbródek i zadarł jej głowę do góry. -
Wejdź! - Na Boga, Janie, puść mnie. Wyjadę stąd na zawsze
i już nikt o mnie nie usłyszy. Błagam, łaski,
łaski.... Roześmiał się cicho, a był to śmiech tak
straszny, że podsłuchująca Antosia zadrżała, wyobraziwszy sobie
jego oczy płonące nienawiścią. - Chcesz mnie tu trzymać
o chlebie i wodzie? - rozpaczliwie płakała Zofia. - Okaż mi łaskę,
proszę cię. - Nie proś. - rzekł, wydzierając ręce z
jej kurczowego uścisku. - Przyrzekam, że wyjdziesz stąd po
dwudziestu pięciu latach. Wtedy każę cię po chrześcijańsku
pochować! - Nie, nie, ja jestem jeszcze młoda i pragnę żyć!
Boję się, ludzie, ratunku! - krzyczała nieszczęśliwa kobieta,
rzucając się mężowi do nóg. Odtrącił ją z pogardą. -
Powiedz, jak się nazywa twój gach i gdzie jest dziecko. Pozwolę ci
odejść. - Nie powiem. - A więc do zobaczenia po
dwudziestu pięciu latach! - krzyknął z wściekłością. Dostrzegł
twarz żony okropnie zmienioną i usłyszał jej zdyszany, cichy
głos: - Zobaczymy się dużo prędzej, Janie.... Przeklinam
ciebie! - Mnie? Przeklinaj swego gacha, który tchórzliwie cię
opuścił! Podsłuchująca dziewczyna cofnęła się ze strachem
i niechcący potrąciła stojący obok kufer, który upadł z
hałasem. Nie zdążyła wyjść z pokoju, gdy w otwartych drzwiach
komórki dostrzegła cień mężczyzny i poczuła straszliwy ból w
tyle głowy. Już nie żyła, kiedy padała na posadzkę. Po
burzliwej nocy, miejscowi chłopi znaleźli w lesie zwłoki
nieznanego mężczyzny. Był to zapewne jakiś robotnik, może
murarz, bo miał ubranie powalane wapnem. Wisiał na drzewie,
powiesiwszy się na własnym pasku. Pochowano go bez księdza, na
rozstaju dróg, jak zwyczaj każe grzebać samobójców. Ponieważ
państwo wyjeżdżali na dłuższy czas za granicę dla poratowania
zdrowia jaśnie pani dziedziczki, administrator zwolnił całą
służbę pałacową. Dobrze opłaceni, rozeszli się opowiadając,
że pani Bohuniewska jest śmiertelnie chora. Trochę byli zdziwieni,
że pani nie zabrała z sobą ulubionego psa, który biegał po
pałacu węsząc i wyjąc rozpaczliwie. Bohuniewski osądził, że
pies może być wściekły i kazał go kozakowi zastrzelić.
Stary odźwierny, otwierając bramę przed wyjeżdżającą karetą,
widział ostatni raz swoją panią. Siedziała sztywno, osłonięta
grubym welonem i ani razu nie obejrzała się na dom. Pałac
opustoszał, odźwierny pilnował żeby nikt nie wszedł za bramę i
troskliwie, razem z ogrodnikiem, pielęgnowali ulubione przez młodą
panią kremowe róże.
----------------------------------------
Przez długi czas pałac w Bohuniewicach stał pusty i zaniedbany. Dopiero wiosną 1812 roku, powrócił z zagranicy dziedzic w ciężkiej żałobie. Zofia Bohuniewska zmarła w Neapolu. Oddawszy Bogu ducha w ramionach nieutulonego w żalu męża, spoczęła na tamtejszym cmentarzu.
Sąsiedzi wizytując młodego wdowca, z wielkim współczuciem
słuchali jego żałosnej opowieści o ostatnich chwilach życia
ukochanej żony. Patrząc na jego wynędzniałą twarz, przypominali
sobie, jak bardzo niegdyś kochał zmarłą. Jednakże co
zapobiegliwsi, zaczęli zabierać z sobą na wizyty w pałacu swoje
córki, mając nadzieje, że pan Jan kiedyś otrząśnie się z
rozpaczy i zapragnie ponownie się ożenić, żeby mieć potomka.
Urodzony przez Zofię syn, także podobno zmarł za granicą i bogaty
dziedzic był bezpotomny. Młody, przystojny i bardzo bogaty,
powinien był się ożenić i wprowadzić do pałacu nową żonę.
Niejedna panna marzyła, że swoimi wdziękami zwabi go do ołtarza,
niekoniecznie nawet dla jego bogactw. Jego niepokojąca, posępna
uroda, działała na niektóre kobiety jak magnes. Ale Bohuniewski
nie zamierzał się jakoś deklarować i trwał we wdowieństwie.
Młode pokojówki opowiadały ze wzruszeniem, że pan w sypialni,
naprzeciw swego łoża, kazał znowu powiesić portret zmarłej żony
i nieraz wpatruje się w obraz godzinami.
W czerwcu 1812 roku, wybuchła wojna z Rosją i Napoleon wkroczył z
Wielką Armią na teren Księstwa Warszawskiego, a następnie na
Litwę, przekraczając Niemen. Złożył oświadczenie, że „druga
wojna o Polskę została rozpoczęta!” Ludność polską ogarnął
szalony entuzjazm. Młodzi i starsi ochotniczo wstępowali do wojska,
dowodzonego przez księcia Józefa Poniatowskiego. Jan Bohuniewski
także nie wahał się długo, wstąpił do kawalerii i wyruszył na
front. Całym wielkim majątkiem zarządzał w imieniu pana, stary
zaufany administrator dbając, aby złoto nieustannie wpływało do
pańskiej kasy.
Polacy z drżeniem serca śledzili posuwanie się Wielkiej Armii, w
głąb ogromnego państwa rosyjskiego. Straszliwa bitwa pod Borodino,
kosztowała życie wiele tysięcy Polaków poległych w walce.
Wkroczenie Napoleona do Moskwy, powitano na ziemiach polskich z
ogromną radością i nadzieją, na odrodzenie się ojczyzny. A
potem nadeszła jesień, Moskwa zapłonęła i w czasie tych
ogromnych pożarów, rozwiały się marzenia Napoleona o zdobyciu
imperium rosyjskiego i zmuszeniu cara do kapitulacji. Rozpoczął się
tragiczny odwrót Wielkiej Armii, w najbardziej niesprzyjającej
porze roku – zimie. Dziesiątki tysięcy żołnierzy, nie
przyzwyczajonych do siarczystych mrozów zamarzało, a ich trupy
użyźniały ziemię rosyjską. Klęska i pogrom na moście nad
Berezyną, dopełniły nieszczęścia i Wielka Armia przestała
istnieć, a sam cesarz Napoleon potajemnie powrócił do Paryża,
pozostawiając swych żołnierzy na łasce nieprzyjaciela.
Straszliwa klęska, ucieczka cesarza i wkroczenie wojsk rosyjskich
na ziemie polskie, były dla narodu, pewnego zwycięstwa Napoleona i
wskrzeszenia niepodległości, takim wstrząsem, że przez długi
czas nikt nie interesował się losem Jana Bohuniewskiego. Dopiero
latem 1813 roku, przywlókł się do wsi kulawy, zabiedzony żołnierz
i wstąpiwszy na plebanię, zawiadomił proboszcza o śmierci
dziedzica. Bohuniewski zmarł szczególnie okrutną śmiercią.
Pocisk armatni urwał mu lewą nogę aż po kolano. Ranny, porzucony
przez ogarniętych paniką kolegów, długo konał leżąc na śniegu
i zmarł z ran, zimna i głodu. Żołnierz, którego dziedzic zabrał
z sobą ze wsi jako ordynansa, bardzo przejęty, opowiadał
proboszczowi, o okropnym wyrazie przerażenia, zastygłym na twarzy
zmarłego pana. Szczególnym trafem, grzebiąc pana w śniegu,
żołnierz zauważył na szyi Bohuniewskiego pasmo jasnych włosów
kobiecych. Były tak mocno zaciśnięte na jego szyi, że przecięły
naskórek i prawdopodobnie to one spowodowały zgon. Żołnierz
twierdził uparcie, że w tamtych stronach, w promieniu wielu mil,
nie było żadnej kobiety. Na dowód, że nie przyszedł upominać
się o zapłatę, żołnierz wydobył z kieszeni złoty sygnet
herbowy i inne drobiazgi należące do zmarłego.
Poczciwy proboszcz zmartwił się bardzo śmiercią młodego pana.
Odprawiwszy żałobne egzekwie za spokój jego duszy, zaczął
oglądać się za jakimś krewnym, który mógłby być spadkobiercą
Bohuniewskiego i dziedzicem jego majątku. Bohuniewski nie pozostawił
żadnego testamentu, ani dokumentu z ostatnią wolą. Stary proboszcz
wtajemniczony w sekrety Zofii, już nie żył, a nowy nic nie
wiedział o dramatach rodzinnych dziedziców. Na wszelki wypadek
ksiądz zamieścił zawiadomienia o śmierci Jana Bohuniewskiego, we
wszystkich gazetach na terenie Galicji, Litwy i Księstwa
Warszawskiego, zwanego po roku 1815 i Kongresie Wiedeńskim,
Królestwem Kongresowym.
Dopiero po długich poszukiwaniach, udało mu się trafić na ślad
dalekiej krewnej zmarłej Zofii, wychowującej aż na odległym
Śląsku jej jedynego, rzekomo zmarłego syna. Dama z oddaniem
wychowywała małego panicza, chociaż od lat nikt już nie płacił
na jego utrzymanie. Dowiedziawszy się o śmierci Jana, pani Renata
przybyła wraz z wychowankiem do Bohuniewic i osiadła w pałacu.
Majątek miał znowu właściciela, a do czasu jego pełnoletności,
wszystkim zarządzał administrator i opiekunka chłopca.
II.
Młody Zygmunt Bohuniewski wyrósł na pięknego mężczyznę, może
tylko zbyt ekscentrycznego. Rozpieszczany przez swych opiekunów, był
egoistą, próżnym, cynicznym i łatwo unosił się gniewem. Z urodą
wdał się w matkę, był jasnym blondynem, o dużych, marzących
błękitnych oczach. Sąsiedzi którzy pamiętali jego ojca, Jana
Bohuniewskiego twierdzili, iż charakterem młody panicz przypominał
właśnie jego. Był zimny i wyniosły.
Lubił wino i kobiety, nie gardził hazardową grą w karty.
Skończywszy studia na Uniwersytecie Wiedeńskim, po podróżach
zagranicznych powrócił do domu i uczynił pałac ośrodkiem życia
towarzyskiego. Bale i zabawy przerwał dopiero wybuch Powstania
Listopadowego w Królestwie Polskim i żałoba narodowa. Zygmunt
wychowany za granicą, uważał się za kosmopolitę, Polaka jedynie
z nazwy, i wszelkie zrywy narodowe potępiał. Lecz musiał stosować
się do zwyczajów obowiązujących w kraju, aby uniknąć krytyki i
potępienia. Pani Renata zmarła rok później, uprosiwszy wychowanka
na łożu śmierci, ażeby nie oddawał się rozpuście, tylko
poślubił młodą pannę Martę Pielicką, dziedziczkę sporego
majątku.
Ślub na życzenie panny Marty był cichy, a państwo młodzi po
krótkiej podróży poślubnej, osiedli na stałe w bohuniewickim
pałacu. Bardzo szybko wyszło na jaw, iż małżeństwo było
fatalną pomyłką. Zygmunt był mężczyzną lekkomyślnym,
prowincjonalnym Don Juanem, pozwalającym się kobietom uwielbiać.
Był cynicznym egocentrykiem, dla którego nie istniała żadna
świętość. Prócz siebie nie kochał nigdy nikogo.
Młoda pani Marta stanowiła typ przeciętnej kobiety, niezbyt
urodziwej i mało wykształconej. Tylko dobroć i łagodność
czyniły z niej prawdziwą damę i wzorową żonę, idealną panią
domu. Jednakże dla Zygmunta tych zalet było stanowczo za mało;
lubił kobiety wyzywające, o dużym temperamencie. Marta do
szaleństwa zakochana w mężu, nie dostrzegała jego wad i przez
palce patrzyła na jego szaleństwa, przebaczając mu nawet rychłe
zdrady małżeńskie. Bardzo miłosierna i dobra, stała się wkrótce
błogosławieństwem dla całej okolicy, podporą dla ubogich i
cierpiących. Zamiast stroić się w rodowe klejnoty, sprzedawała je
po kryjomu, żeby mieć pieniądze na wspomożenie biednych. Zygmunt
nie zamierzał tracić złota na potrzeby hołoty i nie zezwalał,
żeby żona z jego kasy czerpała fundusze na cele charytatywne.
Sieroctwo męża zawsze Martę rozczulało do łez, bowiem sama
również była pół sierotą, wychowaną przez owdowiałą matkę.
Ojciec Marty był dziwnym człowiekiem, późno założywszy rodzinę,
nie potrafił zapewnić żonie ani dziecku szczęścia. Sam pochodził
z ubogiej, choć skoligaconej rodziny i był tylko skromnym
urzędnikiem na dworze litewskiego magnata. Bardzo przystojny,
ożeniwszy się bogato, nie umiał cieszyć się zamożnością i
rodziną. Jakaś tajemna zgryzota podkopywała jego siły i
przyśpieszyła zgon. Marta jak przez sen przypominała sobie piękną
twarz ojca i jego nieopisanie smutne oczy. Był dla niej dobry, lecz
zawsze zamyślony i daleki, zatopiony we własnych myślach. Po jego
śmierci, znaleziono przy nim pasmo jasnych włosów kobiecych i małą
miniaturę malowaną na kości słoniowej, niemal całkowicie zatartą
pocałunkami. Te drobiazgi włożono mu do trumny. W rocznicę jego
śmierci, Marta zawsze kazała odprawiać nabożeństwo żałobne i
była przekonana, że w życiu jej ojca kryła się jakaś bolesna
tajemnica, którą zabrał z sobą do grobu.
Młody Bohuniewski rychło znudził się uwielbieniem żony. Jej
pokorna i cicha miłość tylko go drażniła. Nudził się w
towarzystwie kobiety, która nie znała kokieterii i nie miała
pojęcia o sekretach gry miłosnej. Żył z nią przez krótki czas
jak z łaski, upokarzając młodą żonę i odnosząc się do niej
lekceważąco. Wiedziała, że zdradzał ją nawet z pokojówkami,
nie starając się wcale ukrywać swych przelotnych miłostek. Marta
pielęgnując chorych wieśniaków, zaraziła się od nich chorobą.
Zaczęła kaszleć, gorączkowała, słabła i bardzo zeszczuplała.
Jej dolegliwości tak denerwowały Zygmunta, że nie sypiał z żoną,
mając swoje apartamenty w innym skrzydle pałacu i planował wyjazd
za granicę. Dziewiętnastoletnia żona płakała całymi nocami,
leżąc samotnie w pięknej sypialni, w wielkim małżeńskim łożu
za brokatowymi kotarami.
I I I
Hucznym balem kostiumowym uczczono dwudzieste piąte urodziny
Zygmunta. Marta ubrana w uszytą w Paryżu rokokową toaletę, miała
okazję przyjrzeć się ognistej brunetce, nowej kochance męża.
Młody Bohuniewski nie próbował nawet ukrywać przed ludźmi swego
romansu i jawnie okazywał względy kochance przekonanej, że po
rychłej śmierci chorowitej żony, to ona zajmie jej miejsce i
zostanie nową panią Bohuniewską.
Marta taktownie udawała, iż niczego nie widzi, ale cios był zbyt silny. Po balu dostała krwotoku i od tego czasu słabowała, rzadko podnosząc się z łoża. Całe dnie spędzała na czytaniu książek oraz czynieniu, za pośrednictwem proboszcza, miłosiernych uczynków. Zygmunt znudzony chorą żoną i ciszą w domu, wyjechał do Wiednia i spędzał tam czas bardzo wesoło, bywając na balach w beztroskim towarzystwie, rozrzucając garściami złoto i tracąc ogromne pieniądze na szaloną grę w karty.
Młoda pani Bohuniewska, przebywając całymi dniami w swojej
sypialni, czuła się coraz gorzej. Dokuczały jej nie tylko
cierpienia fizyczne, które znosiła z prawdziwie chrześcijańską
słodyczą, lecz dręczyły ją dziwne stany lękowe. Bała się
tego wielkiego pokoju urządzonego z przepychem, a nawet całego
pałacu, pustego i cichego jak grobowiec. Nie mając wielkich
wymagań, kiedy męża nie było w domu, zatrudniała tylko kilkoro
służby. Zwykle leżąc w wielkim łożu, wspartym na czterech
rzeźbionych kolumnach, pod brokatowym baldachimem, całymi godzinami
wpatrywała się w wiszący na wprost łoża portret matki Zygmunta.
Miała niejasne wrażenie, że coś w tym obrazie przyciąga jej
wzrok.
Wlepiając oczy w prześliczną twarz Zofii, zazdrościła jej nie
tylko urzekającej urody, ale i wielkiej miłości męża, który
kochał ją aż do samej śmierci. O tak, wprawdzie Zofia zmarła
bardzo młodo, jednak mimo wszystko była szczęśliwa! Tak myślała
Marta, lecz czasami spoglądając w wielkie, zamglone smutkiem
źrenice młodej damy, nie wiadomo dlaczego, czuła przeszywający
dreszcz zgrozy. W miarę upływu czasu, strach potęgował się,
stając się niemal jej obsesją. Na próżno próbowała tłumaczyć
sobie, że odczuwany lęk jest czymś absolutnie irracjonalnym i
bezsensownym. Przecież nic jej nie groziło, była bezpieczna w
pałacu i swojej sypialni, lecz za nic nie potrafiła opanować
paniki. Coś strasznego czaiło się w tym pokoju, w cieniu ciężkich
brokatowych kotar, lub może pod barwnymi wschodnimi kilimami
wiszącymi na ścianach...
Niekiedy wydawało się Marcie, że słyszy lekkie kroki
przebiegające po posadzce z różanego drewna. Jakiś tajemniczy
powiew poruszał firanką, a płomień wiecznej lampki przed obrazem
Matki Boskiej Bolesnej, nagle zamigotał i gasnął. W powietrzu
drgały zaledwie dosłyszalne dźwięki, jakby czyjaś dłoń
delikatnie przebiegała palcami po klawiaturze starego instrumentu,
stojącego w rogu pokoju. Marta odnosiła przykre wrażenie, iż
sypialnia ma dwie lokatorki, gdyż jakaś tajemnicza niewidzialna
osobowość, coraz częściej dawała o sobie znać. Gdy nadchodził
wieczór, Marta odczuwała chęć natychmiastowej ucieczki z tego
domu. Wiele razy chciała wydać polecenie, żeby przeniesiono jej
posłanie do odległego skrzydła pałacu. Lecz za każdym razem
słowa zamierały jej na ustach. Jakaś obca siła brała ją w swe
posiadanie i narzucała biednej kobiecie swą wolę.
Ten rok nie był szczęśliwy dla dziedziców Bohuniewic. Małżeństwo
Marty i Zygmunta ostatecznie się rozpadło. W lecie susza wypaliła
większość zboża, a piorun zapalił stodołę, od której spłonęły
zabudowania gospodarcze. Sam pałac uratowano niemal cudem. Przy
gaszeniu ognia, zgliszcza zawaliły się na ratujących, zabijając
dwóch parobków. Jesień przyniosła następną klęskę, bowiem
ulewne deszcze zatopiły resztę plonów. Mieszkańcom wsi zaczął
zagrażać głód.
Tego wieczora pogoda była szczególnie przykra. Noc zapadła
szybko, gdyż całe niebo zasnuły ciężkie ciemne chmury. Padał
ulewny deszcz i wicher zawodził w parkowych alejach i w długich
korytarzach pałacu. Marta siedziała w sypialni przy płonącym
kominku. Odłożywszy czytaną książkę, zaczęła wsłuchiwać się
w szum ulewy i gwałtowne podmuchy wiatru szarpiące okiennicami.
Wichura wyła tak dziwnym głosem, że zdawało się Marcie, jakby w
pobliżu ktoś płakał. W kącie pokoju, wielki szafkowy zegar
wybijał kwadranse i godziny, a jego miarowe tykanie drażniło
Martę. Zamierzała nawet wydać lokajowi polecenie zatrzymania
zegara, lecz na myśl o głuchej ciszy, zadrżała ze strachu. Już z
dwojga złego, wolała to uprzykrzone monotonne tykanie. W jesieni
czuła się bardzo źle, trapiła ją gorączka i bezsenność.
Nocami kaszel nie pozwalał jej zasnąć, a w piersiach czuła
przenikliwy ból.
Z trudem powstała z głębokiego fotela, wyłożonego jedwabnymi
poduszkami i zaczęła wolno przechadzać się po sypialni. Podeszła
do fortepianu i wziąwszy kilka akordów, odruchowo jęła przerzucać
stare pożółkłe od długiego leżenia nuty. Były w nich dawne
francuskie piosenki, tak lubiane przez damy w XVIII, i na początku
XIX wieku. Nagle uśmiechnęła się z nostalgią. O, tę akurat
piosenkę doskonale znała, bo to była ulubiona berżerka ojca.
Często ją grywał i śpiewał. Matka piosenki nie lubiła i zawsze
gniewała się o nią na niego, jakby była zazdrosna.
Il pleut, il
pleut bergére Presse
tes blancs moutons Marta odkaszlnęła i zanuciła pieśń
ochrypłym głosem, lecz natychmiast porwał ją atak kaszlu. Upadła
na krzesło ciężko dysząc i dławiąc się krwią. Zamknąwszy
powieki, szeroko otwartymi ustami chciwie chwytała powietrze. W
ciszy nocnej jękliwe zawodzenie wiatru brzmiało w jej uszach jak
melodia piosenki: Allons dans ma chaumiere,
Bergére,
vite allons. Dlaczego ojciec tak bardzo kochał tę właśnie
piosenkę? Była ona poświęcona królowej Marii Antoninie, ściętej
na szafocie i wiało od niej grozą! Czy to wiatr ją śpiewa? A
może to ta śliczna dama z obrazu, nuci modną pieśń, siedząc w
muślinowej sukni empire przy fortepianie?
Marta poczuła,
że włosy jeżą się jej z przerażenia na głowie. „ Boże,
przecież ja tu rozum stracę!” - pomyślała, chwytając taśmę
dzwonka i wzywając pokojówkę. Podskoczyła ze strachu, kiedy drzwi
się otwarły i weszła Marcysia, jej zaufana służąca, niosąc na
tacy kolację. Ale Marta nie czuła głodu. - Nie będę
już nic jadła. - powiedziała do dziewczyny. - Pościel mi tylko
łóżko, położę się dziś wcześniej. - Niechże
jaśnie paniuńcia coś zje. - namawiała poufale pokojówka,
wychowana razem z Martą. - To grzech marnować takie dobre rzeczy.
Ta kaczka w galarecie wygląda apetycznie. - Nie jestem głodna. -
Marta wychudłą ręką odsunęła tacę. - Zjedz to sama. Prawda,
jaka dziś brzydka pogoda? Taka ulewa, może lepiej będę
spała. Pokojówka ścieląca łoże podniosła głowę i
spojrzała na swą panią z niepokojem. - Paniuńcia gorzej się
czuje? Może wezwać konsyliarza6? -
Ach nie, nie trzeba. To tylko ta przykra pogoda tak na mnie
działa. - Oj, święta prawda. - przytaknęła Marcysia, trzepiąc
energicznie puchowe poduszki. - Wiatr taki, jakby się Cygan
powiesił. Rozalka wieszała na strychu bieliznę, to ją coś tak
wystraszyło, że z wrzaskiem uciekła, mało nóg nie
połamała. - Głupstwa pleciesz, moja Marcysiu. Lepiej
przynieś mi szklankę ciepłego mleka i możesz się położyć. Już
nie będziesz mi potrzebna. Kiedy pokojówka przyniosła
mleko, Marta wypiła je, podniosła się z fotela i podtrzymywana
przez dziewczynę, położyła się w wielkim łożu. Marcysia
troskliwie otuliła ją puchową kołdrą i ucałowawszy na dobranoc
jej ręce, zapaliła na stoliczku nocnym małą lampkę.
- Dobranoc, moja kochana paniuńciu. - szepnęła z czułością i
cicho wyszła z pokoju. Wielki pokój zalegał gęsty mrok, bo tylko
przy łożu świeciła się mała alabastrowa lampeczka nocna. „Co
za głupstwa wygadywała Marcysia. - rozmyślała Marta, wtulając
się w miękką pościel. - Na strychu straszy? Pewnie dziewczyna
przelękła się prześcieradła!” Usiłowała ironicznie się
uśmiechnąć, lecz skrzywiła się tylko z grymasem strachu. Bała
się, okropnie się bała tego ogromnego pokoju i czającego się
gdzieś w pobliżu czegoś nieznanego i strasznego. Coś czaiło się
w mroku, czyhało na każdy jej ruch, na każdy oddech świszczący
w wychudłych piersiach. Tak bardzo pragnęła znaleźć się daleko
od upiornego miejsca. Czuła – miała pełną świadomość tego,
że kryło tu coś okropnego. Śledziło ją dzień po dniu, noc po
nocy. Coś osaczało ją powoli pewne, że ona nie może uciec. Może
nawet jej nienawidziło, ciesząc się z nieszczęścia młodej
kobiety? To było coś piekielnego!
Marta straciła nadzieję, że tej nocy zaśnie. Nie umiała się
odprężyć, cały czas wsłuchując się w zawodzenie wichury i
bulgotanie wody deszczowej w rynnach. Za oknami stała czarna
jesienna, ponura noc. Pragnęła zasnąć i choć na kilka godzin
zapomnieć o strachu, na krótki czas wyzwolić się od niego.
Liczyła uderzenia zegara i próbowała myśleć o mężu, beztrosko
zabawiającym się w wiedeńskich salonach. Cierpienie i ból
zawiedzionej miłości, wycisnęły z jej oczu gorzkie łzy wstydu i
poniżenia. Zygmunt nigdy jej nie kochał, ożenił się z nią i na
drugi dzień już był żoną znudzony. Zresztą on wszystkim prędko
się nudził, lubił częste zmiany. Ach, gdyby mąż był przy niej,
nie bałaby się niczego, żaden strach nie mąciłby jej snu w jego
ramionach.
Usiadła na łóżku i załamała chude ręce. Przecież jest jego żoną, ślubował jej przed ołtarzem wierność, i że nie opuści jej aż po grób, a pozostawił ją samą, chorą i przerażoną, w tym przeklętym domu, na pastwę okropnej trwogi. - Zygmusiu, proszę cię, proszę.... - wyszeptała, gryząc wargi i drąc na strzępy batystową chusteczkę. Nagle zapragnęła śmierci. Dźwięczne uderzenie zegara zabrzmiało w jej uszach jak huk gromu. Północ.”Boże, jakże daleko jeszcze do świtu.” - westchnęła, ponownie opadając na poduszki. Naraz gdzieś z głębi korytarza usłyszała jakby płacz, który zaraz zamienił się w krzyk. Głos zbliżał się, narastał, potężniał. Już był w pokoju, koło jej łóżka, w niej samej! Wyprostowana, ponownie usiadła na łożu, zatykając uszy palcami, aby nie słyszeć tego przeraźliwego wycia. Straszny głos wstrząsnął nią niby porażenie prądem, bo w tym krzyku nie było nic ludzkiego. Marta trzęsła się cała, dygotała z potwornego lęku, szczękała zębami i pociła się pewna, że za moment wydarzy się coś, co ją zabije. Cała sypialnia zatopiona w mroku zdawała się drżeć od tego piekielnego wrzasku. Naraz szczególnie silne uderzenie wiatru wstrząsnęło domem. Drzwi i okna pokoju otworzyły się z trzaskiem. Zadrżały ściany i posadzka, gdzieś w pobliżu strzelił piorun, wycie wichury zagłuszyło wszelkie inne odgłosy. Marta poczuła się w mocy tajemnej siły, pragnącej nią zawładnąć. Krzyknęła, lecz głos jej ginął w huku burzy. Upadła na łóżko, wpatrując się oszalałym wzrokiem w wiszący na wprost łoża portret. Wydało się jej, że obraz nagle ożył, oczy Zofii zabłysły, z martwych ust dobiegł ją cichy szept, słyszany tylko w duszy chorej kobiety: - Marto, słyszysz mnie? - Tak, słyszę. - odpowiedziała, nie otwierając ust i nie wydając z siebie głosu. - Uwolnij mnie. Już minęło dwadzieścia pięć lat, chcę stąd wyjść. Uwolnij mnie! - Nie! Boję się ciebie, jesteś upiorem! - Uwolnij mnie! - Przez Boga żywego, zostaw mnie! - jęknęła Marta i zemdlona osunęła się na łoże. Nazajutrz rano Marcysia znalazła swoją panią leżącą bez zmysłów. Natychmiast wezwano lekarza. Stary doktor musiał się mocno natrudzić, żeby przywrócić młodą kobietę do przytomności. Napojona ziołami i wzmocniona kieliszkiem wina, długi czas rozglądała się po pokoju, szukając śladów burzy. Niczego jednak nie zauważyła, okno było zamknięte, a przez szyby wpadały do sypialni promienie jesiennego słońca. Była ogromnie czymś przerażona i ten widoczny lęk, dal lekarzowi wiele do myślenia. Obawiał się, że młoda dama może zachorować psychicznie. - Jak długo leżałam przy otwartym oknie? Chyba się przeziębiłam.- powiedziała słabym głosem. - Ale co też jaśnie pani opowiada! - zdziwiła się pokojówka. - Przecie okno zamknięte. Wczoraj po wietrzeniu pokoju, zamknęłam je na skobelek. O, widzi jaśnie paniuńcia? Marta potrząsnęła głową, ale nie upierała się dalej. - Każ posłać po proboszcza. Chcę się wyspowiadać. - rozkazała, po odjeździe lekarza. Ksiądz ze współczuciem i niepokojem patrzył na jej wynędzniałą twarz. W ciągu jednej nocy postarzała o wiele lat. Ciemne, gęste włosy były wilgotne od potu, a z piersi wydobywał się rozdzierający płuca kaszel.
Marta opowiedziała księdzu o wydarzeniach ostatniej nocy i z płaczem błagała o pomoc. - Ja tego dłużej nie wytrzymam! - szlochała rozpaczliwie. - Ten przeklęty dom opanowany jest przez duchy! Umrę tutaj ze strachu. O Boże, tak strasznie się boję, nie mam spokoju ani we dnie, ani w nocy. Zamówię choćby sto mszy, byle tylko zaznać spokoju. Niech mi ksiądz pomoże! - Czy jesteś pewna, moje dziecko, że to nie były senne przewidzenia? - badał proboszcz, z trudem ukrywając niedowierzanie. - W gorączce niekiedy słyszymy i widujemy dziwne zjawiska. To rzecz dowiedziona i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. - Ja nie majaczyłam, byłam przytomna. Niech mi ksiądz wierzy, nie jestem obłąkana. - oznajmiła z goryczą, zauważywszy na jego twarzy sceptyczny wyraz. - Służba też się czegoś boi i upiera się, że w tym domu straszy. Jezu, ten portret jest niesamowity. Ona jest przeklęta! - wrzasnęła naraz Marta, wskazując obraz chudym palcem. Ksiądz był wyraźnie zgorszony. - Grzeszysz, moja córko. Pani Zofia była najcnotliwszą i bogobojną niewiastą. Najlepszą żoną i matką. Nie zakłócaj zmarłym spokoju niesłusznymi oskarżeniami. Zresztą, dlaczego miałaby tutaj straszyć, przecież została pochowana w Neapolu. - zauważył proboszcz rozsądnie. - Lepiej pomódl się za nią, a ja odprawię mszę, za spokój jej duszy. - Ale to nie pomoże, choćbym się modliła cały dzień! - odrzekła Marta stanowczo. - Ksiądz zna moją duszę. Niewiele miałam w życiu okazji do grzechu. Ja nie kłamię, w tym domu kryje się jakaś straszna tajemnica. Żadne modlitwy tego nie zmienią. Proboszcz trzasnął energicznie wieczkiem tabakierki, kichnął siarczyście i wytarł hałaśliwie nos wielką kraciastą chustką. - Kościół nie neguje zjawisk nadprzyrodzonych. - odezwał się mentorskim tonem. - Ale tym razem musiała pani ulec halucynacji. Nie siedź, moja córko, sama w tym dużym domu. Zaproś sąsiadów, bo jesteś młoda i potrzeba ci pogodnego towarzystwa. Przenieś się, dziecko, do innego pokoju. Zalecam modlitwę do Serca Pana Jezusa. Ja także będę o pani pamiętał przy pacierzach. No, z Bogiem. Rozgniewana i zawiedziona Marta, nie kryjąc urazy, niegrzecznie wzruszyła ramionami. Oczekiwała od proboszcza innej pomocy. Podobnej pociechy mogła udzielić sobie sama. Po odjeździe księdza nagle wstąpiła w nią energia. Wstała z łoża, kazała się ubrać i wybrała się na przegląd pokojów, aby wybrać któryś na mieszkanie dla siebie. Jej wybór padł na niewielki salonik w odległym skrzydle domu. Nowa sypialnia wyglądała pogodnie, miała jasne tapety i lekkie białe mebelki. Szeroką turecką sofę Marta przeznaczyła na łóżko. Żaden wielki obraz nie wisiał na ścianie, a duże okna wychodziły na aleję parkową. W graniczącej z pokojem alkowie, miała odtąd sypiać Marcysia. Poleciwszy zapalić w pięknym piecu z porcelanowymi kaflami, Marta usiadła w wygodnym fotelu i zaraz poczuła się znacznie lepiej. Była tak zadowolona ze swego nowego mieszkania, że zjadła z apetytem obiad, mając nadzieję, że tej nocy zaśnie spokojnie. Szybko zapadł jesienny zmierzch. Jeszcze tylko przez krótki czas mdłe światło dnia walczyło z nadchodzącym zmrokiem, potem zapadła ponura, zimna noc. W pokoju zapalono sześcioramienne świeczniki i górny żyrandol. Blask świec odbijał się w dużych lustrach i rozjaśniał każdy kąt pokoju. Z porcelanowego pieca promieniowało ciepło. Nic tutaj nie było tajemniczego i niesamowitego. Marta weselsza niż zwykle, zjadła kolację i czytała francuski romans do chwili, aż mały zegar na komodzie wybił godzinę dziesiątą i jął wygrywać kuranty. Weszła Marcysia, pomogła jej się rozebrać. Kiedy spoczęła na miękkiej sofie, niemal natychmiast usnęła. Przyśniło się jej, że leży w sypialni, w swoim wielkim łożu. Na kominku płonie ogień, rzucając na ściany purpurowy blask. Stojący zegar właśnie wybił północ. W tej samej chwili usłyszała w głębi duszy cichy głos: - Marto, słyszysz mnie? - Słyszę. - odpowiedziała, nie otwierając ust. - Dwadzieścia pięć lat minęło. Chcę stąd wyjść! Pomóż mi. - Nie! - Musisz. Inaczej ten dom stanie się przedsionkiem piekła. - Kim ty jesteś? - spytała Marta, drżąc we śnie z okropnej trwogi. - Patrzysz na mnie! - usłyszała cichą odpowiedź i głos zamilkł. Marta nie budząc się ze snu, podniosła oczy i spojrzała na portret Zofii. W jednej chwili oprzytomniała i z bijącym szalenie sercem usiadła na sofie. Pokój wyglądał zupełnie niewinnie. Okna przysłaniały grube aksamitne kotary, obok sofy, na stoliczku świeciła się lampka nocna, a w całym domu panowała cisza i spokój. Nieszczęsna kobieta wydała głuchy jęk i chwyciła się za głowę. Przed upiorem nie było ucieczki! Była pewna, że nawet za granicą słyszałaby ten okropny szept z martwych ust. Rano rozkazała przenieść swoje rzeczy do wielkiej sypialni. Nie było sensu przeprowadzać się z miejsca na miejsce. Zastanawiała się tylko, dlaczego to właśnie ją upiór wybrał sobie za pośredniczkę?
Tego dnia
młoda pani Bohuniewska ciężko zaniemogła. Przybyły lekarz
polecił zatelegrafować po męża. Odpowiedź od Zygmunta nadeszła
dopiero po dwóch tygodniach. Młody pan pytał, czy stan zdrowia
żony jest doprawdy aż tak groźny, bo własna niedyspozycja nie
pozwala mu teraz podróżować. Na szczęście Marta poczuła się
lepiej i telegram męża pozostawiła bez odpowiedzi. Kiedy młoda
pani chorowała, rzecz dziwna, żadne nadprzyrodzone zjawiska nie
miały miejsca. Marta powróciła do życia bardzo osłabiona i
zrezygnowana. Proboszcz dowiedziawszy się o nowych przeżyciach
młodej dziedziczki, przestał ją przekonywać, że ulega
halucynacjom i wezwał ze Lwowa uczonego egzorcystę, żeby poświęcił
dom. Jednakże uczony mnich mylił się w modlitwach, nie potrafił
się skupić, a kolejne pokoje coś zamykało i nikt nie potrafił
ich otworzyć. Potem przepadło kropidło, a kropielnica z wodą
święconą, została wytrącona z ręki egzorcysty i oblała ściany.
Kiedy egzorcysta wszedł sam do sypialni, drzwi zatrzasnęły się z
hukiem, a po chwili wypadł stamtąd egzorcysta i gubiąc po drodze
swoje przybory, uciekł w popłochu. Struchlały proboszcz
postanowił natychmiast wyprawić Martę do Lwowa, obiecując
załatwić jej miejsce w klasztorze. Służba spakowała rzeczy pani
i przygotowała ją do wyjazdu. Lecz kiedy lokaj zniósł ją na
rękach do karety, konie przeraziły się czegoś i oszalałe ze
strachu poniosły, rozbijając karetę o drzewo i zabijając
stangreta.
Od tego dnia skończył się spokój w pałacu, ustępując miejsca
niewytłumaczalnym wydarzeniom, które przejmowały ludzi grozą.
Lokaj czyszczący wielki żyrandol w salonie, nagle usłyszał za
sobą wybuch dźwięcznego, dziewczęcego śmiechu. Kiedy obejrzał
się zdumiony, drabina uderzona z ogromną siłą runęła na
posadzkę, a służący upadł, łamiąc obie nogi. Jeszcze tego
samego dnia, kucharz sięgając po nóż, ujrzał z przerażeniem, że
niewidzialna dłoń unosi nóż celując w jego serce. Oszalały ze
strachu człowiek, uciekł z krzykiem i więcej do pracy nie
powrócił. Młoda pokojówka wieszając na strychu bieliznę,
ujrzała nagle rękę szkieletu podającą jej sznur. Nieprzytomna z
przerażenia dziewczyna, wybiegła na schody i potknąwszy się
spadła, łamiąc sobie kark. Równie tajemniczo umarł inny służący.
Usłyszawszy w salonie, że ktoś uderza w klawisze fortepianu,
wszedł do środka, żeby dać burę zuchwalcowi. Znaleziono go
martwego z wyrazem okropnego przerażenia w szeroko otwartych oczach.
Tego już było za wiele. Służba cichaczem jęła opuszczać
pałac, nie prosząc nawet pani o pieniądze. Chcieli tylko wynieść
całe głowy z tego przeklętego miejsca. Z tego samego powodu nawet
i sąsiedzi przestali bywać w pałacu, nie mając ochoty spotkać
się oko w oko z upiorem. Dom opustoszał. Przy chorej pani pozostała
tylko wierna Marcysia, gotowa znosić ze swoją panią zły los i
stary ogrodnik, mieszkający przy bramie wjazdowej. Cisza zaległa
gwarne niegdyś salony pełne rozbawionych gości. Powoli kurz
pokrywał coraz grubszą warstwą lśniące meble i lustra. Pańska
rezydencja zamieniła się w przybytek upiorów. Zamknięto wszystkie
pokoje z wyjątkiem sypialni i alkierza w którym sypiała pokojówka.
Marta całymi dniami leżała już w łożu, w długie jesienne
wieczory nadsłuchując tajemniczych odgłosów rozlegających się w
pustym domu. Raz były to lekkie, taneczne kroki przebiegające przez
długie i ciemne korytarze. Innym razem słyszała śmiech, w którym
nie było nic wesołego. Drzwi same się otwierały, a silny przeciąg
gasił świece w świecznikach. W salonie rozlegały się huczne
dźwięki fortepianu. Pewnego razu Marta usłyszała płacz,
rozpaczliwe, pełne nieopisanego smutku łkanie, przerywane ciężkimi
westchnieniami.
W jej sercu obudziło się gorące współczucie do tej tajemniczej,
cierpiącej istoty i chęć pomocy. Ktoś w tym domu cierpiał
niewyobrażalne katusze. Jednej nocy usłyszała we śnie znowu
znajomy, cichy głos:
- Marto, uwolnij mnie.
- Gdzie jesteś, Zofio? - spytała, gotowa spełnić błagalnie
upiora. - Za portretem! - szepnął głos.
W tej samej chwili Marta otworzyła oczy i wydało się jej, że po
malowanej twarzy młodej damy spływa strumień łez. Jeszcze długo
słyszała cichy, słodki głos powtarzający:”Za portretem”.
Kiedy ponownie zasnęła, przyśnił się jej Zygmunt. Stanął przy
łożu, ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Ale gdy Marta z
wybuchem szalonej radości próbowała go objąć i ucałować, mąż
zniknął. Obudziwszy się, młoda kobieta była przygnębiona i
miała przeczucie, że spotka ją wielkie nieszczęście. Nie omyliła
się. W południe otrzymała z Wiednia wiadomość, że jej mąż
Zygmunt Bohuniewski, przegrawszy w karty cały majątek, nie mogąc
spłacić honorowego długu, zastrzelił się w swym wiedeńskim
apartamencie. Ruina majątkowa nie wzruszyła Marty, gdyż pewna
była, że dni jej życia są policzone. Wieczorem, kiedy spoczywała
w łożu, usłyszała głębokie, ciężkie westchnienie, zakończone
szlochem. Ktoś w pokoju płakał.
- Czy to ty, Zofio? Opłakujesz syna? - spytała szeptem, ale nie
otrzymała odpowiedzi, tylko znowu ktoś zapłakał, a światło
świec rozjaśniło się błękitnawym płomieniem. Rano Marta
wezwała proboszcza i opowiedziała mu o ponawianej ciągle prośbie
Zofii. Ksiądz podszedł do portretu i z wysiłkiem go
odsunął. - Tu nic nie ma, moje dziecko. To tylko goła
ściana. - sapnął i kichnął, nałykawszy się kurzu. - Trzeba
rozwalić tę ścianę! - oświadczyła młoda kobieta z mocą. -
Niech ksiądz dobrodziej sprowadzi parobków z łomami i młotami.
Chcę nareszcie dowiedzieć się, jaką tajemnicę kryje ten dom!
Ku zdumieniu Marcysi, wstała o własnych siłach z łoża i kazała
się ubrać. Ksiądz przybywszy z parobkami, nie wierzył własnym
oczom, ujrzawszy Martę ubraną w żałobne kiry i siedzącą w
fotelu. W jej oczach tlił się gorączkowy płomień, jak u ludzi,
którzy zbierają resztę sił wiedząc, że koniec jest bliski.
Dwóch parobków zdjęło ze ściany portret i zaczęli rozwalać mur
przekonani, że młoda dziedziczka postradała resztę zmysłów.
Spodziewano się, iż mur będzie potężny i trudno go będzie
przebić. Tymczasem okazało się, że ściana ma grubość jednej
cegły i po kilku mocnych uderzeniach młotami runęła z hukiem, pył
napełnił pokój, a przed oczyma obecnych ukazały się żelazne,
przeżarte rdzą drzwi prowadzące do dawnej kaplicy. Rozgorączkowana
Marta, wzruszona do łez, poleciła parobkom wyważyć drzwi i
opuścić sypialnię. Kiedy została tylko z księdzem, powiedziała
z przekonaniem: - Przypuszczam, że przed wieloma laty to
miejsce zostało splamione ohydną zbrodnią. Jeden Bóg wie, co tam
znajdziemy.
Zdecydowanym ruchem podniosła się z fotela, zapaliła
sześcioramienny świecznik, podeszła do drzwi i pchnęła je z
wysiłkiem. Otwarły się szeroko, skrzypiąc niemiłosiernie na
zardzewiałych zawiasach. Z ciemności uniósł się obłok kurzu i
buchnęła okropna woń stęchlizny i trupiego odoru. Razem z
księdzem weszli do małej kaplicy wybitej zakurzonymi kilimami, a
Marta postawiła świecznik na ołtarzyku i rozejrzała się z
przerażeniem, pomieszanym z ciekawością. Na ołtarzu stała
marmurowa figurka Matki Boskiej, a na jej złożonych dłoniach ktoś
powiesił cztery sznury bezcennych pereł. Dwa pozłacane lichtarze
leżały przewrócone, lecz nigdzie nie było widać świec ani
śladów wosku. Przed ołtarzem stał hebanowy klęcznik obity
wypełzłym aksamitem, a obok leżał szkielet kobiety odziany w
resztki zbutwiałych koronek. Że była to młoda kobieta, świadczyły
zachowane pasma długich jasnych włosów, trzymające się czaszki
na resztkach skóry i piękne zęby. Bogate pierścienie zdobiły
palce szkieletu, a na kościstych stopach zachowały się haftowane
złotem nocne pantofelki. Proboszcz zobaczywszy szkielet, odskoczył
z głośnym krzykiem, żegnając się raz po raz i szepcząc modlitwę
za umarłych.
-
To są zwłoki Zofii Bohuniewskiej! - oświadczyła Marta z całą
stanowczością.
- Ależ ona została pochowana w Neapolu. - Nie. Została
zamurowana przez męża i umierała w najstraszliwszych męczarniach
z głodu i braku powietrza. Zjadła nawet świece, wyskrobała wosk,
a potem gryzła własne ciało! - Nie rozumiem. - ksiądz rozłożył
ramiona. - Przecież widziano ją, jak wyjeżdżała z mężem do
Włoch!
- To z pewnością nie była Zofia. Pamięta
ksiądz jak opowiadano, że młodej pani posługiwała garderobiana,
która rzekomo wyjechała z panią. To ją widział stróż, jak
siedziała w karecie. Pewnie też została gdzieś zabita i pochowana
w sekrecie. - Marta nie wiedziała, że osoba widziana w karecie,
była trupem zamordowanej służącej. - Ludzie mówili, że w tym
czasie znaleziono wisielca, którego nikt nie znał. Przecież sam
Bohuniewski nie umiałby zamurować ściany i musiał mieć
pomocnika, którego potem się pozbył! Obawiam się, że to jeszcze
nie koniec tej tragedii.
- Matko Przenajświętsza! - wyszeptał proboszcz zbielałymi
wargami. - Wierzę, że tak właśnie musiało być. Te jasne włosy
zaciśnięte na szyi Jana Bohuniewskiego... Potworne! Marta pod
wpływem ogromnego współczucia, uklękła obok szkieletu i zaczęła
się głośno modlić. Wstrząśnięty ksiądz upadł na kolana i
trzęsącym się z uniesienia głosem, odmawiał litanię do Matki
Boskiej. Modlili się długo, jak to czynią ludzie głęboko
wierzący. Potem ksiądz poświęcił doczesne szczątki
nieszczęśliwej kobiety i całą kaplicę zbezczeszczoną zbrodnią.
Pomodliwszy się, Marta wstała i zaczęła dokładnie przeglądać
każdą rzecz znajdującą się w kaplicy. Jej uwagę zwrócił
leżący na ołtarzu modlitewnik, pięknie oprawiony w kość
słoniową i purpurowy aksamit ze srebrnymi okuciami. Wzięła go do
ręki i otworzyła. Ksiądz tknięty jakimś przeczuciem próbował
ją powstrzymać. - Dziecko moje, - zawołał z dziwną
świadomością nowego nieszczęścia. - zostaw ten modlitewnik!
Włożymy go zmarłej do trumny. Niech zabierze go z sobą do grobu.
Jutro pochowamy szczątki tej biednej kobiety, a ty życie spędzisz
w klasztorze. Na Boga, zostaw ten modlitewnik! Lecz Marta
nie słuchając go, wybiegła z kaplicy i podeszła do okna, aby przy
świetle dnia odczytać krzywe, brunatne litery napisane na
pożółkłych kartkach. Widocznie Zofia pisała za pomocą szpilki
do włosów, umoczonej we własnej krwi. Kiedy Marta spróbowała
odczytać niewyraźne pismo, spomiędzy kartek wypadła niewielka
miniatura z portretem mężczyzny. Marta wydała okrzyk i podniosła
miniaturę do oczu. Z wizerunku patrzyła na nią twarz ojca!
Modlący się w kaplicy proboszcz usłyszał nagle jej okropny
krzyk, a kiedy wpadł do sypialni, Marta leżała na posadzce
zemdlona. Ratując nieprzytomną kobietę, ksiądz spostrzegł leżący
modlitewnik i miniaturę malowaną na kości słoniowej. Odruchowo
podniósł i otworzył książeczkę, z trudem odczytując krwawe
litery. „ Jestem niewierną żoną. Urodziłam mężowi
dziecko mego kochanka, mężczyzny, którego od lat kochałam. Był
nim Stanisław Pielicki, niech Bóg czuwa nad nim, aby nie dosięgła
go ręka mego męża. Umieram, skazana przez męża na śmierć za
zdradę, lecz nigdy mu nie wybaczę mojej męki i dosięgnę go
choćby i w piekle! A moje przekleństwo dotknie także następne
pokolenie!” Modlitewnik wypadł z ręki oniemiałego ze zgrozy
księdza. Biedna, nieszczęsna Marta, była żoną swojego
przyrodniego brata! Nieświadomie popełniła grzech kazirodztwa.
Podbiegł do leżącej na posadzce kobiety, którą usiłowała
ocucić Marcysia. Razem przenieśli zemdloną na łoże, a proboszcz
wezwał lekarza. Jednak zanim ten przybył z odległego miasteczka,
Marta zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Po zgonie, z jej ust
wypłynął strumyczek krwi, a twarz wygładziła się i
wypogodziła, jakby pod wpływem wielkiej ulgi. Proboszcz obecny
przy jej śmierci, zapłakał z żalu nad losem nieszczęsnej kobiety
i westchnął pewny, że
Marta nareszcie znalazła wiekuisty spokój. Wraz z jej śmiercią zamknął się wreszcie krąg zbrodni i kary. Pogrzeb obu kobiet odbył się z całym uroczystym żałobnym ceremoniałem i po mszy, obie spoczęły w kaplicy kościelnej, pod wiszącym na ścianie portretem Zofii. Za pieniądze uzyskane ze sprzedanych klejnotów, proboszcz ufundował krzyż pokutny, a resztę pieniędzy rozdano ubogim. Marcysię przyjął klasztor we Lwowie, gdzie niebawem przywdziała habit zakonnicy. Dziwnym trafem nawiedzony pałac nie ostał się długo. Zanim przyjechał nowy właściciel, w dawnej kaplicy pałacowej, nie wiadomo w jaki sposób, wybuchnął w nocy ogień. Pożar w błyskawicznym tempie rozprzestrzenił się, ogarnął cały budynek i szalał przez całą noc i dzień, obracając wspaniałą rezydencję w dymiące zgliszcza. Miejscowi chłopi nawet nie próbowali gasić ognia, pilnując tylko żeby nie przerzucił się na dachy wsi. Pałac był przeklęty i lepiej się stało, że zniknął z powierzchni ziemi. Odtąd jego ruiny zarosły trawą i dziko rosnącymi krzewami. Ludzie bali się tego miejsca i unikali go z daleka twierdząc, że ruiny dalej nawiedzane są przez duchy. ---------------------------------------------
Marta nareszcie znalazła wiekuisty spokój. Wraz z jej śmiercią zamknął się wreszcie krąg zbrodni i kary. Pogrzeb obu kobiet odbył się z całym uroczystym żałobnym ceremoniałem i po mszy, obie spoczęły w kaplicy kościelnej, pod wiszącym na ścianie portretem Zofii. Za pieniądze uzyskane ze sprzedanych klejnotów, proboszcz ufundował krzyż pokutny, a resztę pieniędzy rozdano ubogim. Marcysię przyjął klasztor we Lwowie, gdzie niebawem przywdziała habit zakonnicy. Dziwnym trafem nawiedzony pałac nie ostał się długo. Zanim przyjechał nowy właściciel, w dawnej kaplicy pałacowej, nie wiadomo w jaki sposób, wybuchnął w nocy ogień. Pożar w błyskawicznym tempie rozprzestrzenił się, ogarnął cały budynek i szalał przez całą noc i dzień, obracając wspaniałą rezydencję w dymiące zgliszcza. Miejscowi chłopi nawet nie próbowali gasić ognia, pilnując tylko żeby nie przerzucił się na dachy wsi. Pałac był przeklęty i lepiej się stało, że zniknął z powierzchni ziemi. Odtąd jego ruiny zarosły trawą i dziko rosnącymi krzewami. Ludzie bali się tego miejsca i unikali go z daleka twierdząc, że ruiny dalej nawiedzane są przez duchy. ---------------------------------------------
Z pewnym wzruszeniem zamknęłam pamiętnik proboszcza. Rozmyślałam
nad tragedią niedobranych małżeństw obu nieszczęśliwych kobiet,
zakończonych potworną zbrodnią i kazirodztwem. Ruin pałacu nie
odwiedziłam. Wstyd powiedzieć – ale bałam się tego miejsca.
Gardziłam sobą za ten idiotyczny strach, lecz nie potrafiłam go
pokonać. Nie zdołałam się jednak oprzeć chęci, aby przed
odjazdem raz jeszcze nie spojrzeć na portret Zofii. Miałam do
księdza pretensje, że nie pozwolił zabrać go do muzeum.
Wyobrażałam sobie gazety z sensacyjnymi nagłówkami, donoszącymi
na pierwszych stronach o wspaniałym odkryciu, i jawną zawiść
moich kolegów po fachu. Żałowałam, że dałam słowo i nie mogłam
go złamać. Na moją prośbę, ksiądz choć niechętnie,
odsłonił kotarę skrywającą obraz. Stanęłam przy kracie kaplicy
i z zachwytem patrzyłam na przepiękny portret. Zofia uśmiechała
się smętnie do mnie, a jej wzrok zdawał się przyciągać moje
oczy z magnetyczną mocą. W głębi duszy jakiś głos ostrzegał
mnie, żebym unikała spojrzenia tych ślicznych błękitnych oczu,
niosących śmierć. Mimo woli wzruszyłam ramionami, dziwiąc się
sile przesądów i zabobonu, jakiej sama uległam. Poznawszy dzieje
Zofii i jej synowej, czułam dla nich współczucie. - Żegnaj,
Zofio. - powiedziałam głośno i powoli wyszłam z kościoła, nie
oglądając się za siebie. Wróciłam do Warszawy,
pożegnana serdecznie przez proboszcza i jego gospodynię.
Odetchnęłam z ulgą, znalazłszy się w stolicy i moim zacisznym
mieszkaniu, z dala od wrażeń z granicy metafizyki. Powróciłam do
współczesności, uwalniając się od atmosfery tajemniczego świata
duchów, emanujących z kart starego pamiętnika i prześlicznego
portretu. To było takie śmieszne i niedzisiejsze! Rozpakowując
rzeczy, otwarłam walizkę i pierwszym przedmiotem, jaki wpadł mi w
ręce, był mój notatnik z zapisanymi w nim dziejami rodziny
Bohuniewskich. Przez otwarte okna
dochodził szum wielkiego miasta, klaksony aut, echa rozmów i
aroganckie dźwięki jazzu, dobiegające z pobliskiej sali
dansingowej. Przy tych znajomych odgłosach, w otoczeniu mebli mego
mieszkania, dawna historia rodu Bohuniewskich, wydała mi się
dziwaczna i niewiarygodna. Być może tak naprawdę, nigdy w tę
opowieść nie wierzyłam. „W ubiegłym wieku ludzie mieli
doprawdy wybujałą fantazję!” - pomyślałam z ironią.
Zamierzałam właśnie wrzucić notatnik do szuflady komody i
zapomnieć o nim. Ale wypadł mi z ręki na podłogę i otwarł się
na stronie, gdzie opisywałam grobowiec damy z różami. Rzucił mi
się w oczy napis, wydrukowany przeze mnie dużymi literami:
NON OMNIS MORIAR
Uśmiechnęłam się z politowaniem. „Nie wszystek
umrę” Niestety, tym razem pamięć o pięknej Zofii i jej
przygodach życiowych, umrze nieodwołalnie wśród starych
szpargałów na dnie szuflady. Podniosłam notatnik i naraz spomiędzy
kartek wypadła kremowa róża, a jej płatki rozsypały się po
dywanie. Przeżegnałam się, przejęta nagłą zgrozą.
K o n i e c
1Empire
– styl w architekturze, dekoracji wnętrz, rzemiośle artyst. I
stroju (1800 – 1830) nawiązujący do dekoracji greckich i
rzymskich.
2Francois
Gèrard (1770 – 1837)
portrecista i słynny malarz historyczny w okresie cesarstwa i
restauracji..
3Non
omnis moriar – Nie wszystek umrę.
4Familia
– nazwa stronictwa książąt Czartoryskich, dożącego do
przeprowadzenia w poł. XVIII w.reform ustrojowych m.inn, zniesienia
liberum veto.
5Kolator
– ofiarodawca, fundator kościoła, zachowujący prawo
przedstawiania kandydata na proboszcza.
6Konsyliarz
– dawniej lekarz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz