Grudzień
nie jest dla mnie szczęśliwym miesiącem. Przed samymi świętami Bożego
Narodzenia, straciłam niegdyś dwie najdroższe mi osoby. Dlatego teraz nie lubię
świąt i tego radosnego nastroju
oczekiwania, które z sobą niosą. Nie znoszę wrzaskliwych reklam wyprzedzających
święta o cały miesiąc i sprawdzających przepiękną istotę Bożego Narodzenia do
celów komercyjnych i konsumpcyjnych. Ale
czasami, kiedy pada śnieg i robi się na świecie biało, powracam myślami do
czasów mego dzieciństwa, kiedy święta miały dla mnie zapach świerkowych
gałązek, smak barszczu na grzybach, wigilijnych uszek, karpia, wymyślnych
sałatek, śledzi w oliwie i w śmietanie, pierogów i przepysznych ciast,
pieczonych przez Mamę. Ojciec przywoził z lasu wielką choinkę, a ja i Mama,
śmiejąc się i figlując, stroiłyśmy ją w srebrne łańcuchy, kolorowe bombki i
cukierki oraz orzechy w złocistych papierkach. Oczekiwałam niecierpliwie, kiedy
będę się mogła dorwać do tych słodkości. A potem sam wieczór wigilijny, biały kruchy
opłatek i czułe ramiona najbliższych. Pocałunki i życzenia, które się nie
spełniły.....
Jestem
dzieckiem wojny, a wtedy nie zawsze było w święta coś do zjedzenia. Najczęściej
Wigilia była głodna i chłodna, po prostu bardzo przykra dla tych osób, które
doskonale pamiętały wspaniałe, huczne Boże Narodzenie, z lat przedwojennych w
domu Dziadków na kresach. W zimie 1938 roku na1939, Mama bawiąc u Dziadków,
była ze mną w drugim miesiącu ciąży.
Wówczas, jakby w przeczuciu, że jest to ostatni rok przed apokalipsą, która
zetrze nasz dom z powierzchni ziemi i diametralnie zmieni nasze beztroskie
życie w ponurą egzystencję, zjechała cała rodzina, świętując aż do Matki
Boskiej Gromnicznej!
Z
lat dziecinnych, szczególnie dokładnie zapamiętałam jedną z tych wojennych
wigilii. Był rok 1943, miałam już wówczas cztery lata i tamte przeżycia na
zawsze wryły mi się w pamięć. W domu Dziadków nie było już luksusów, często
cierpieliśmy biedę. Ojciec oficer WP, ukrywając się przed Niemcami, pracował na
kolei jako przetokowy! Ale wtedy, przed samymi świętami, koledzy kolejarze
pochodzący ze wsi, przynieśli nam białego sera na pierogi i trochę masła. Ach,
to była prawdziwa uczta, barszcz
czerwony, aż zanadto postny i pierogi z odrobiną masła! Naturalnie żadnej
choinki nie było. Ciocia usiadła do fortepianu i grała kolędy, ale mało kto
śpiewał, głosem zdławionym przez wzruszenie. Ojciec miał nocną zmianę na kolei,
więc Mama postanowiła zanieść mu Wieczerzę. Na dworze był ostry mróz i głęboki
śnieg, ale ja uparłam się, żeby iść z Mamą. Pamiętam,
że stanęłam w drzwiach wyjściowych, zachłysnąwszy się lodowatym powietrzem i aż
porażona pięknem grudniowego wieczoru. Przez cały dzień sypał śnieg i dokoła
było puszyście i biało. Drzewa i krzewy w ogrodzie spowijał śnieżny całun, zmieniając
ich naturalne kształty w coś przedziwnie pięknego i nierzeczywistego. Mogło się
wydawać, że jest to jakaś bajeczna dekoracja genialnego scenografa. Z czarnego
nieba nieustannie spływały wolno duże płatki śniegu, lecz pomimo mroku,
powietrze i ziemia promieniowały dziwną aurą, jakby podświetlone ukrytymi
reflektorami, siejąc tajemnicze blaski i cienie.
Szłyśmy
wolno w głębokim śniegu, chrupiącym pod stopami. Do godziny policyjnej było
jeszcze daleko, więc mogłyśmy się nie śpieszyć, zachwycając się pięknością tej
wigilijnej nocy. Ulice były niemal puste, ludzie siedzieli już w domach, przy
ubogiej Wieczerzy. Oszronione okna
kamienic, były słabo oświetlone lampami naftowymi lub świeczkami, bo Niemcy
często wyłączali prąd. Zresztą nie wszystkich stać było na elektryczność, w
czwartym roku wojny doskwierała nam
wielka bieda.
Za
to w oknach domów zamieszkałych przez
Niemców i w koszarach wojskowych, jasno było jak w dzień. Przechodząc,
widziałyśmy piękne, duże choinki oświetlone kolorowymi lampkami lub świeczkami,
przybrane błyszczącymi ozdobami. Zewsząd rozlegały się dźwięki znanej kolędy:
Heilige Nacht. Cicha noc, święta noc....
Idąc,
widziałam jak z oczu Matki spływały duże łzy. Z pewnością wspominała
przedwojenne, rodzinne cudowne, wesołe święta, jakich ja wcale nie znałam i
nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak takie normalnie Boże Narodzenie powinno
się obchodzić. W czasie okupacji nic nie było normalne, ale ja uważałam to za
rzecz naturalną, nie znając innego świata, niż ten straszny, jaki mnie otaczał
i w którym żyłam od urodzenia. Przez okna widziałam umundurowanych Niemców i
Niemki, roześmianych, sytych, siedzących przy suto zastawionych stołach, ciągle
jeszcze pełnych pychy i pogardy dla
zwyciężonych oraz wiary w zwycięstwo Tysiącletniej Rzeszy. Mijający nas na
ulicy żołnierze niemieccy byli z reguły pijani. Śmiali się widząc, jak z trudem
brniemy przez wysokie zaspy śnieżne, niosąc koszyk z barszczem i pierogami.
Och,
jakże ja ich nienawidziłam!
W
budynku kolejowym było ciepło i jasno. Polscy kolejarze mający nocną zmianę,
siedzieli koło pieca i śpiewali polskie kolędy. Na stole stała butelka bimbru i
ciemny chleb kartkowy z marmoladą buraczaną. Ojciec był głodny i przywitał nas
z radością, pochłaniając cienki barszcz i pierogi. Wiedziałam, że Mama celowo
udała, że nie ma apetytu przy Wigilii, zostawiając Ojcu część swojej porcji.
O
ile dobrze pamiętam, w czasie okupacji, ze względu na godzinę policyjną,
Pasterka odbywała się wieczorem, nie o północy. Złożywszy wszystkim życzenia,
wyszłyśmy ponownie na ulicę, kierując się do kościoła przy klasztorze
bernardynów, ulubionej świątyni Dziadzia Tadzia. Miałyśmy się tam spotkać z
rodziną. Kościół był tak nabity, że trudno było znaleźć miejsce siedzące. Na głównym ołtarzu odsłonięta była figura
cudownej Matki Boskiej Bernardyńskiej, cała w złotych szatach, lśniących w
drgających światełkach świec. Przy ołtarzu stało wysokie drzewko, a pod nim
szopka wyrzeźbiona przez pracowitych zakonników. Ciocia Stasia poszła na chór i
zasiadła przy organach. Już nigdy potem nie widziałam, żeby ludzie tak żarliwie
i gorąco się modlili, żebrząc u Boga łaskę o życie najbliższych, uwięzionych w
obozach jenieckich i koncentracyjnych, wywiezionych na roboty do Niemiec,
siedzących w więzieniach i czekających na egzekucję, błagając na kolanach
Stwórcę o wolność i koniec tej straszliwej wojny. Kiedy organy zagrały forte:
„Bóg się rodzi, moc truchleje”, to w całym kościele rozległ się taki
rozpaczliwy płacz, taki jęk, że z lękiem
przytuliłam się do Mamy.
Nagle
kątem oka dostrzegłam, że do kościoła wchodzi chyłkiem żołnierz niemiecki.
Był młody, mógł mieć dwadzieścia lat.
Niemieckim żołnierzom nie wolno było chodzić do polskich kościołów, groziła im
za to surowa kara. On jednak przyszedł i stanął skromnie z tyłu, aby nie rzucać
się w oczy. Zdjął czapkę i stał z opuszczoną nisko głową, wsparty o potężną
kolumnę. W pobliżu, na bocznym ołtarzu palił się lichtarz i w migotliwym
świetle świecy, dostrzegłam ze zdumieniem, jak po policzkach Niemca spływają
łzy, jedna za drugą, wsiąkając w kołnierz wojskowego płaszcza. Ramiona drgały
mu od powstrzymywanego siłą szlochu.
Patrzyłam
na niego szeroko otwartymi oczami, niemal nie wierząc w to, co widzę. Ten młody
Niemiec zachowywał się jak człowiek!....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz