niedziela, 12 marca 2017

DZIŚ NAPISZĘ O DOBRYCH LUDZIACH.



13 marca 2017 
  Zanim zacznę po przerwie ponownie publikować kolejne rozdziały "SEKRETÓW RODZINNYCH" pozwólcie mili czytelnicy, że podzielę się z Wami kilkoma uwagami.

 
   Ostatnio przeczytałam kilka naprawdę świetnych książek i jeden mądry artykuł. Książki miały tematykę wojenną i polityczną, która mnie bardzo interesuje. Artykuł pana prof. Bronisława Łagowskiego, dotyczył istnej furii rusofobii, jaka od jakiegoś czasu ogarnęła nasz kraj, podobno miłując chrześcijański pokój. W telewizji, radio, gazetach, w emitowanych filmach i spektaklach, a nawet w kiepskich i trywialnych
obecnie kabaretach, w których z niewybrednych żartów śmieją się prostacy, wszędzie „opluwa i opryszcza” się Rosję i jej prezydenta. Podobno tak nienawidzimy Rosji, że gdyby jej nie było, Polacy sami by ją wymyślili, żeby móc ją nienawidzieć.
Moskwa, Cerkiew wybudowana przez Iwana Groźnego w  XVI wieku.
     Na pewnym spektaklu kabaretowym, obrażano jawnie już nie tylko Putina, ale cały naród rosyjski, co moim zdaniem, powinno być zabronione, bo przecież naród nie może odpowiadać za swoich polityków. W TVP podano, ze jakiś wyższy oficer z MON szpiegował – naturalnie na rzecz Rosji. Jakby szpiegował na rzecz Ameryki byłby bohaterem, jak  Kukliński.
   Wyobrażam sobie, jak zareagowałaby polska opinia publiczna, gdyby w Rosji obrażono w ten sam sposób Polskę. Jednak w tamtym państwie politycy, są lepiej wychowani i zachowują powściągliwy umiar. Rosja nadal jest mocarstwem i nie zwraca uwagi na polskie złośliwości. Przypomina mi to trochę muchę, która usiłuje ugryźć słonia i dziwi się, że słoń nie reaguje.
   A ja, choćby rodacy obrzucili mnie wyzwiskami, jako zdeklarowaną rusofilkę, nie powiem o Rosji złego słowa. Dlaczego? Ponieważ tak się złożyło, iż od kilku pokoleń moja rodzina, a potem ja osobiście, wiele Rosjanom zawdzięczamy.
Mój pradziad Władysław "Laszlo", ten starszy pan z białą brodą, powstaniec styczniowy.
     Rok 1863, Powstanie Styczniowe. Mój pradziad po mieczu, Władysław Erban pseudo "Laszlo" zostaje w bitwie ciężko ranny i leży w chłopskiej chacie, oczekując na śmierć. Jest wpół przytomny i z przerażeniem widzi, jak do chaty wchodzi rosyjski oficer. Pradziad był przekonany, że za moment wpadną dragoni i powieszą go na pierwszym lepszym drzewie. Tymczasem oficer obejrzawszy pradziadka, uspokoił go i powiedział, że wieczorem wróci. Rzeczywiście powrócił, z mundurem rosyjskim i z bryczką. Sam przebrał rannego Polaka, wsadził go do bryczki i zawiózł do leśniczówki. Leśniczemu wyjaśnił, że to powstaniec i należy go ukryć, a kiedy dragoni z pobliskiej wsi odjadą, koniecznie trzeba rannego przewieźć do szpitala w Galicji.
   Tak się też stało i pradziad ocalał. Nigdy się nie dowiedział, kim był jego wybawca, prawdziwy Rosjanin, nie żaden Polak służący w armii rosyjskiej. Ten nieznany człowiek, ratując pradziada, uratował trzy pokolenia naszej rodziny. Gdyby pradziad zginął, nie urodziłby się mój dziadek Tadeusz,mój Ojciec, ani ja!
Żołnierze polscy prowadzeni do niewoli radzieckiej.
    Rok 1939, wrzesień. Mój ojciec dostaje się pod Stanisławowem do rosyjskiej niewoli. Wywożą go aż pod Ural do jenieckiego obozu w Różance pod miastem Gorki – obecnie chyba Niżnyj Nowgorod. W obozie panuje głód i dyzenteria, lecz jeńców nikt nie krzywdzi, nie bije, a kobiety rosyjskie płaczą nad jeńcami i dzielą się z nimi czarnym chlebem, którego same mają mało. Pewnego dnia, Ojciec został wezwany do obozowego dowódcy NKWD. Ten oświadcza, że Ojciec, że jest oficerem. (Ojciec zdarł pagony z munduru już pod Stanisławowem i uchodził za żołnierza) Ojciec zaprzecza, ale NKWD-owiec nie wierzy. Pyta, czy ojciec jest żonaty i czy ma dziecko? Ojciec mówi, że ma żonę i dwumiesięczną córeczkę, która pewnie już swego ojca nigdy nie zobaczy. Rosjanin kiwa głową i chwilę milczy, a potem mówi:
   - Pilnujcie się, jak rozmawiacie w baraku, bo macie tam szpicla. Przyszedł do mnie i powiedział, że jesteście oficerem i się ukrywacie.
   Ojciec zbladł i spytał, kto jest tym szpiegiem? Okazało się, że jest nim żołnierz niepolskiego pochodzenia. Nie chcę żeby mnie oskarżono o antys..... NKWD-owiec nie zrobił użytku z donosu. Dzięki temu mój Ojciec nie znalazł się wraz z wieloma innymi oficerami w Katyniu!
   Rok 1944. Nadchodzi ofensywa radziecka. Mój Ojciec będąc żołnierzem AK, bardzo często przewoził ważne dokumenty i rozkazy, ponieważ w czasie okupacji ukrywał się po ucieczce z Oflagu i pracował na kolei. Mundur kolejarza ułatwiał mu poruszanie się po Generalnej Guberni. Wraz ze zbliżającą się Armią Czerwoną, dochodziły słuchy o aresztowaniu przez NKWD oficerów i żołnierzy AK, którzy się ujawnili. Ojciec otrzymał od swego dowódcy, rozkaz ostrzeżenia dowódcy AK w Tarnobrzegu, aby się nie ujawniali się przed Rosjanami. Ojciec wziął rower i pojechał.
   W pobliżu Tarnobrzega, dostrzegł w szczerym polu nawalonego „łazika” wojskowego. Oficer radziecki zaczepił Ojca i poprosił o pożyczenie na godzinę roweru. Co było robić? Ojciec oddał rower i postawił na nim krzyżyk, pewny, że już więcej go nie zobaczy. Dalej poszedł piechotą. W napotkanej po drodze wsi, rządził oddział partyzantów z BCH. (Bataliony Chłopskie) Nie wiadomo dlaczego, Ojciec im się nie spodobał i niewiele myśląc, oskarżyli go o szpiegostwo i postawili pod ścianą!
Opaska noszona przez partyzantów Batalionów Chłopskich.
  
Ojciec tłumaczył, że idzie do Tarnobrzegu do rodziny, bo nie mógł przecież powiedzieć z czym idzie i do kogo. Ale partyzanci nie uwierzyli i gotowali się do wysłania Ojca do Bozi. Dosłownie w ostatniej chwili przed rozstrzelaniem, jak Deus ex machina, pojawił się radziecki oficer, któremu Ojciec pożyczył rower! Ujrzawszy co się dzieje, sklął partyzantów jak święty Michał diabła, soczyście po rusku i polecił natychmiast Ojca puścić mówiąc, że zna tego człowieka. Oddał Ojcu rower i jeszcze podziękował.
   Tym sposobem, Ojciec cały i zdrowy dotarł do Tarnobrzegu i doręczył dowódcy AK ostrzeżenie. Rosjanin, nie wiedząc o tym, uratował nie tylko Ojca, ale wielu żołnierzy AK z Tarnobrzegu, którzy gotowi byli się ujawnić.
 
    Rok 1945. Mama i ja wędrujemy na Zachód do nieznanego Bunzlau. Podróż jest koszmarna, opisałam ją we wspomnieniach „Oczami dziecka” Na dworcu w Katowicach tłok jest tak potworny, że nie możemy nawet marzyć, by się dostać do pociągu. Stoimy na peronie popychane i patrzymy z rozpaczą na szturm pasażerów do wagonów. Lokomotywa stoi pod parą, a na peron wychodzi dyżurny z lizakiem. To koniec, nie pojedziemy! I znowu, w ostatnim momencie, otwierają się drzwi wagonu wojskowego i radziecki oficer zaprasza nas do środka. On i jego żona opiekowali się nami przez całą okropną drogę aż do Bolesławca! Tylko ich pomocy zawdzięczamy, że dotarłyśmy tutaj żywe.
   Rok 1950. Byłam nieznośnym szczeniakiem i kochałam łazić po drzewach. Pewnego dnia zleciałam na zbitą twarz i bardzo się potłukłam. Wieczorem poczułam się źle. Mama wezwała pogotowie, ale lekarz stwierdził tylko, że mam siniaki i stłuczenia. Ja jednak dalej skarżyłam się na ból w brzuchu. Mama nazajutrz zaprowadziła mnie do chirurga, którym był wtedy doktor Jewsiejenko. Zbadał mnie i orzekł, że nic mi nie jest. Ból rzeczywiście minął i jakiś czas czułam się nieźle.
   Na oddziale chirurgicznym pracowała wówczas Rosjanka, pani dr. Różyńska. Śliczna kobieta i znakomity lekarz. Ona i jej mąż, również lekarz, byli znani i lubiani w mieście. Pan doktor hodował krowę i chętnie opowiadał pacjentom „ o mojej Maszy”! - Tak miała na imię krowa, nie żona!
   Niespodziewanie znowu zachorowałam. Pojawiła się bardzo wysoka gorączka, wymioty i silne bóle brzucha. Majaczyłam i byłam bliska śmierci. W wezwanej karetce przyjechała dr Różyńska.
    - Natychmiast do szpitala! - zawołała.- Tylko „aparacja, aparacja”, bo dziecko umrze!
   
Doktor Jewsiejenko sprzeciwił się tej diagnozie uważając, że można jeszcze z operacją poczekać. Ale pani doktor niemal rzuciła sie na niego z pięściami i stoczyła z nim prawdziwą bitwę, którą wygrała, a ja znalazłam się na stole operacyjnym. Zabieg, który dr. Jewsiejenko określił jako manikiur, trwał ponad 6 godzin! W trakcie operacji dano mi narkozę, a rodzice byli przekonani, że żywa z sali operacyjnej nie wyjdę. Okazało się, że było to zapalenie otrzewnej i pęknięty wyrostek. Pani doktor powiedziała rodzicom, że miałam jeszcze dokładnie trzy godziny życia. 
   Na operacji się nie skończyło, mój stan był tak krytyczny, że trzeba było podać penicylinę, którą dopiero zaczęto stosować w polskich szpitalach. Biedna Mama sprzedała piękny pierścionek, aby na czarnym rynku kupić dla mnie zastrzyki penicyliny. Leżałam w szpitalu pół roku, miałam jeszcze cztery operacje, a przez dwa lata byłam niemal unieruchomiona.
   Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam życie tej wspaniałej lekarce i najlepszemu człowiekowi. Opiekowała się mną, jak kimś najbliższym, czuwając przy moim łóżku nawet w nocy. Dzięki niej mam przyjemność opisywać te wspomnienia dla moich czytelników.
   Przyznacie sami, mili czytelnicy, że moja rodzina i ja mamy powody do wdzięczności względem Rosjan. Niech mi nikt nie mówi, że nie ma wśród nich dobrych ludzi, bo to nieprawda. W każdym narodzie znajdzie się zawsze wspaniała społeczność, gotowa przyjść obcemu człowiekowi z pomocą.
   I tym optymistycznym akcentem kończę moje wspomnienia.