środa, 22 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945-1947 CZEŚĆ TRZYNASTA.


foto. Komercja 24 pl.
 Jak bardzo zindoktrynowany był naród niemiecki, może świadczyć fakt, iż w każdej kuchni die Hausfrau, czyli pani domu, wisiała tabliczka na której rysikiem napisany był jadłospis na cały tydzień. Przeważnie składał się on z Eintopf, to znaczy zupy z niewielką wkładką. Jadłospis był bardzo skrupulatnie przestrzegany, a za zmianę dania można było  tłumaczyć się w policji, a nawet w gestapo! Taka tabliczka wisiała w kuchni naszego mieszkania, śmialiśmy się z niej zawsze.
Czasy z każdym dniem stają się coraz bardziej dramatyczne, Zaczyna się okres terroru stalinowskiego. Przez pantoflową pocztę wiemy, że w Polsce Centralnej następują masowe aresztowania byłych żołnierzy Armii Krajowej. Nowa władza, w ramach reformy rolnej, nie toleruje własności ziemian polskich, nie tylko odbierając im majątki, ale i wyrzucając z dworów i pałaców, będących własnością rodową od setek lat. Babcia Marynia, siostra mojej babci Pelagii, starała się w Poznaniu o zwrot zagrabionej ziemi, lub chociaż godziwą rekompensatę. Oświadczono jej uprzejmie, aby nie liczyła na odszkodowanie, bo rząd zamierza na tych żyznych, doskonale zagospodarowanych terenach założyć duże Państwowe Gospodarstwo Rolne, czyli PGR! Na otarcie łez, zwrócono jej koszty biletu. Za dwa tysiące hektarów, dwór, sklep we wsi, torfowiska i lasy, otrzymała tysiąc złotych! Nikt się nie zatroszczył o to, z czego ta stara, schorowana kobieta ma się utrzymać. Władza Ludowa nie kochała „obszarników i wyzyskiwaczy”, więc do piachu z nimi! W pewnym sensie była to sprawiedliwość dziejowa, za setki lat chłopskiej nędzy i poniżenia, lecz mimo wszystko, metody jakimi ta sprawiedliwość się posługiwała, okazywały się zbyt brutalne.
Jednak nie wszyscy tak myśleli, bo nowy ustrój z każdym rokiem zdobywał coraz więcej  gorących zwolenników. Musimy się bardzo strzec, uważać na każde słowo, bo donosy do UB stały się ponurą codziennością. Wystarczy komuś podpaść, a można się spodziewać, że nocą do drzwi ktoś mocno zapuka! Do dziś mam serce w gardle, kiedy słyszę pukanie do drzwi. Bardzo łatwo dostać się do Urzędu Bezpieczeństwa, ale wyjść stamtąd jest o wiele trudniej. Często nie wychodzi się stamtąd wcale. Człowiek przepada, jak kamień wrzucony w morze. W Bolesławcu też są aresztowania.
W tym budynku mieścił się Urząd Bezpieczeństwa.
Z pałacyku przy Grunwaldzkiej, UB-owcy przenoszą się do eleganckiego budynku przy ul. Karola Miarki, późniejszego szpitala laryngologicznego. Do naszych uszu dochodzą niepokojące wieści, że funkcjonariuszami Urzędów Bezpieczeństwa są często osoby pochodzenia żydowskiego! Od samych ministrów do zwykłych pracowników tej strasznej instytucji. Dopiero w latach 1955 i 1956, wyszły na jaw nazwiska szefów bezpieki, po skandalu wywołanym przez wicedyrektora Departamentu X, czyli Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego  Józefa Światło, który dawszy nogę za granicę ujawnił sekrety UB. Nota bene, Światło również był pochodzenia żydowskiego i nazywał się Izaak Fleischfarb. UB stawało na głowie, żeby zdrajcę dorwać, lecz Amerykanie i amerykańscy Żydzi ukryli go tak dobrze, że nigdy go nie odnaleziono.
Żyjemy w strachu o Ojca i rodzinę. Wszyscy byli żołnierzami AK, Dziadzio Michał, ojciec Mamy, powstaniec wielkopolski, przedwojenny oficer policji i żołnierz AK, został aresztowany. Na szczęście udało mu się wydostać z łap UB, gdyż trzy wsie, razem ze swoimi proboszczami pojechały do Tarnowa, upomnieć się o niego.  Lecz na skutek tego, Dziadzio utracił prawo do pracy. Musiał zarabiać na życie, stojąc z wagą na ulicy Poznania, albo rysować plany architektoniczne rezydencji, dla nowej „elity”pochodzenia robotniczo-chłopskiego. Pracując ciężko fizycznie, dorobił się raka. Leżał tylko dwa tygodnie w szpitalu. W chwili zgonu wykrzyknął: - Ludobójcy!
Ale to już późniejsze dzieje z początków lat pięćdziesiątych.
  Chyba w 1947 lub 1948 roku, byłyśmy z Mamą świadkami przerażającego widowiska. Rano, idąc na targowisko, przechodziłyśmy koło dworca PKP. Właśnie przyjechał pociąg z Wrocławia, z którego wysiadło kilku uzbrojonych UB-owców, prowadząc trzech więźniów skutych kajdanami. Wyglądali strasznie, mając na głowach worki z otworami na oczy. Między nimi była kobieta w zaawansowanej ciąży. To prawdopodobnie byli żołnierze Armii Krajowej, których oprawcy przywieźli do sądu w Bolesławcu. Wyroki sądowe bardzo często kończyły się dla nich karą śmierci. Po wojnie powstawały niewielkie organizacje paramilitarne, do których należeli ludzie przeciwni nowemu ustrojowi. Łudzono ich kłamliwie nadzieją wybuchu III wojny światowej i zwycięstwa USA nad Związkiem Radzieckim. Do takich organizacji należała niekiedy młodzież szkolna, często z tragicznym skutkiem.
Budynek Sądu Rejonowego w B-cu.
Będąc uczennicą drugiej klasy Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Leningradzkiej, obecnie Tyrankiewiczów, pamiętam, że pewnego dnia, w czasie lekcji, przed szkołę zajechały dwa auta osobowe. Wysiadło z nich kilku mężczyzn. Nie potrudziwszy się nawet do dyrektora, weszli na II piętro, gdzie mieściły się klasy gimnazjalne. Z ust do ust, wiadomość o tym przedostała się błyskawicznie do wszystkich klas. "UB-owcy przyjechali!"Nauczyciele natychmiast przerwali lekcje, a nasza wychowawczyni, bardzo zdenerwowana wybiegła na korytarz, za nią my - uczniowie. Jakby w telepatycznym porozumieniu, drzwi klas kolejno się otwierały i wychodzili z nich nauczyciele, oraz uczniowie. Staliśmy na korytarzu przy schodach w całkowitym milczeniu. Po jakimś czasie UB-owcy zeszli z góry, prowadząc między sobą dwóch, czy trzech chłopców z klasy maturalnej. Odprowadziliśmy ich wzrokiem do drzwi. Nie wiem za co ich aresztowano i jakie były ich dalsze losy. Zabroniono nam rozmowy na ten temat. 
Liceum przy Leningradzkiej. obecnie ul.Tyrankiewiczów.
 Niewielu dzisiejszych mieszkańców miasta wie, że na pierwszym pietrze Ratusza, od strony kościoła, mieścił się wtedy posterunek milicji. Dokoła Ratusza było targowisko, gdzie Mama robiła zakupy. Przypominam sobie, że tego dnia, jak zwykle, poszłyśmy, by kupić tam wiejskie masło i ser. W pewnym momencie w oknie posterunku ukazał się jakiś mężczyzna. Wychylony, szarpał się z trzymającymi go milicjantami i rozpaczliwie wzywał pomocy. Biedak krzyczał, że go biją, mówił jak się nazywa i prosił, żeby powiadomić jego rodzinę. W owych latach strasznego terroru stalinowskiego, ludzie byli tak stłamszeni i zastraszeni, że każdy wolał udawać, że niczego nie widzi, nie słyszy i uciekał co sił w nogach, aby nie być oskarżonym o gapiostwo! Mężczyzna widząc, że nikt nie śpieszy mu na ratunek, wyrwał się z rąk milicjantów i wyskoczył z okna. Upadł głową na bruk i prawdopodobnie się zabił, bo nie dawał znaku życia. Może pomiędzy przechodniami znalazł się ktoś, kto spełnił jego ostatnią prośbę. Mama natychmiast pociągnęła mnie za sobą i obie wpadłyśmy do pobliskiego kościoła, wiedząc z doświadczenia, że świadkowie tragicznego wydarzenia, mogą mieć bardzo nieprzyjemną rozmowę w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Z jednego z tych okien na I-szym piętrze wyskoczył człowiek.
 Z lat dziecinnych utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno wstrząsające wydarzenie. Jechałyśmy z Mama pociągiem do Katowic. Na jednej ze śląskich stacji wsiadła do wagonu zapłakana kobieta. W przedziale byłyśmy tylko my i ta kobieta. Zwierzyła się nam w zaufaniu, że jedzie do syna przebywającego w katowickim więzieniu. Chłopak gdzieś znalazł poniemiecki pistolet. Nie wiedział, że był nabity jednym nabojem. Strzelił i trafił w mur. Ktoś doniósł do UB, że chłopak ma broń palną. Został aresztowany, oskarżony o zamach na władzę ludową i groziła mu...... kara śmierci! Nie przesadzam, matka rozpaczała i próbowała ocalić syna wszelkimi dostępnymi sposobami, ale miała niewielką szansę na uratowanie go od stryczka. Chłopiec miał 14 lat! Chińskie przekleństwo brzmi:”Obyś żył w ciekawych czasach” Myśmy mieli nieszczęście żyć w bardzo ciekawych i przerażających czasach!
Spotkała mnie wielka przykrość. Mieliśmy w domu pianino, przyznane nam jako rekompensatę po straconym w czasie wojny fortepianie, stojącym w naszym poznańskim mieszkaniu na Cytadeli.  Instrument wyglądał opłakanie, poniewierając się gdzieś na strychu. Ojciec i ciocia Stasia doprowadzili pianino do idealnego stanu używalności, wylepiając pracowicie młoteczki i godzinami go strojąc. Zaczęłam chodzić na lekcje muzyki do klasztoru zakonnic, przy ulicy Zgorzeleckiej. Lekcji gry na fortepianie udzielała mi sama Matka przełożona. Po południu ćwiczyłam zadane lekcje na pianinie. Wieczorami, gdy schodzili się do nas sąsiedzi i goście, Ojciec grał Chopina lub Beethovena. Bardzo kochałam nasze pianino i cieszyłam się, że coraz lepiej  gram  na nim z nut ćwiczenia Bacha.
 Pewnego deszczowego dnia, zajechał przed nasz dom wóz drabiniasty, a do drzwi zapukało czterech facetów, pokazując zdumionej Mamie pismo z poleceniem kogoś bardzo ważnego, aby natychmiast wydać pianino, gdyż jakaś wiejska świetlica potrzebuje instrumentu. Na nic zdały się energiczne protesty Mamy tłumaczącej, że instrument został nam przyznany, za utracone  w czasie wojny mienie. Pokazywała im dokument, ale to nie pomogło. Mężczyźni wpakowali się do mieszkania i odepchnąwszy Mamę, pianino zabrali niemal siłą! Ładując je na wóz, złamali pedał, zdarli tylne poszycie i oderwali oryginalne kinkiety na świece. Płakałam głośno i rozpaczliwie, obserwując przez okno, jak mój ukochany instrument trzęsie się i moknie nie okryty, jadąc na drabiniastym wozie! Więcej na lekcje muzyki nie poszłam. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, komu zawdzięczamy donos do władz, że nielegalnie posiadamy pianino!
Zbliżał się pierwszy września 1947 roku. W pewniej słoneczny poranek, Mama obudziła mnie bardzo wcześnie i dopilnowała, żebym się szczególnie starannie ubrała. Zastanawiałam się, gdzie idziemy o tak wczesnej porze. Poszłyśmy na dzisiejszą ulicę Bankową. Trzymając mnie mocno za rękę, Mama weszła ze mną do dużego budynku. W korytarzach pełno było ludzi, kobiet z dziećmi w moim wieku i dorosłych. Wyobraziłam sobie, że pewnie czeka mnie szczepienie i rozglądnęłam się w panice, gdzie  można by na wszelki wypadek dać nogę.   
Tu po raz pierwszy poszłam do szkoły. fot. Istotne pl.
 Ale Mama trzymała mnie mocno i nie puszczała. W dużej sali na parterze, pełno było nagromadzonego sprzętu, jakichś starych krzeseł, stolików nie do pary i innych gratów. Rozejrzałam się ze strachem, szukając wzrokiem lekarza w białym fartuchu, ale nie dojrzałam nic strasznego i trochę się uspokoiłam. Obecne w sali dzieci i młodzi ludzie, mieli przy sobie jakieś obszarpane książki i zeszyty. Na brudnej ścianie wisiała tablica.
- Mamo, po co tu przyszłyśmy? - spytałam zdumiona.
Mama wybuchnęła śmiechem i przyznała się, że chciała mi zrobić niespodziankę i przyprowadziła mnie do szkoły! Raczej nie byłam zachwycona utraconą nagle swobodą, którą bardzo kochałam. W domu mówiło się ostatnio, że niedługo pójdę do szkółki, „by się uczyć i pracować, jak te złote pszczółki”! Oj, to mi się wcale nie podobało, ale miałam nadzieję, że to odległa przyszłość, więc nie ma się czym martwić.
- E, co to za szkoła! - pogardliwie wzruszyłam ramionami. - Przecież do pierwszej klasy chodzą małe dzieci. A tu widać dorosłych!
Mama wytłumaczyła mi, że tym ludziom wojna przerwała naukę i teraz muszą nadrobić stracony czas. A ja byłam niepocieszona. To ma być szkoła? Taka graciarnia? Brudna i brzydka buda? Czego mnie tu nauczą, chyba każą mi wyszorować podłogę, bo wygląda jak klepisko. „O, nie ma głupich, nie zamierzam tu chodzić. - postanowiłam twardo.- Zwieję, jak tylko Mama zamknie za sobą drzwi!” 
Z opowiadań rodziców wiedziałam, że szkoła to poważna instytucja. W czystych, jasnych salach stoją ławki, na środku katedra z globusem, tam leżą mapy, książki i inne mądre przedmioty Wszystkie dzieci mają mundurki i tornistry, a pan woźny dzwoni na przerwy. To ja rozumiem! Ale w tej brudnej sali nic podobnego nie było, a dzieci i dorośli mieli na sobie codzienną odzież, często bardzo ubogą. Poczułam się oszukana i obrabowana z marzeń o uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego. Mama obserwowała mnie podejrzliwie, zaniepokojona moim diablim uśmieszkiem. Właśnie chciałam oświadczyć jej stanowczo, że nie zamierzam tu zostać i wychodzę, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się starsza, siwowłosa pani o mizernej twarzy i smutnych oczach.Była to pani Tajcher, przedwojenna nauczycielka i więźniarka obozu koncentracyjnego.
- Drogie dzieci i kochana młodzieży. - odezwała się cichym, zmęczonym głosem. - Siedem lat upłynęło od dnia, kiedy 1-go września na Polskę spadły pierwsze bomby i wybuchła wojna światowa. W tę tragiczną rocznicę rozpoczynamy nowy rok szkolny w naszym mieście przywróconym Macierzy.
Wzruszyła mnie ta kobieta, nosząca na twarzy piętno cierpienia i okrutnych przeżyć. Ktoś z dorosłych wyjął papierowego orła wyciętego z gazety, i przybił gwoździem nad tablicą. Ktoś inny powiesił krzyżyk. Pierwsza wspólna modlitwa: 
- Przybądź Duchu Święty....
Nauczycielka wzięła kredę i napisała wyraźnie na tablicy:
- Lekcja pierwsza. To Ala i As.

Spojrzałam zdumiona na Mamę. Wygląda na to, że to jednak prawdziwa szkoła! Mama uśmiechnęła się do mnie, a na dłoni poczułam mocny, krzepiący uścisk jej palców. Oto rozpoczynały się dla mnie nowe obowiązki, a moje szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo kończyło się bezpowrotnie.  Do szkoły na ulicy Bankowej chodziłam dosłownie jeden dzień, bo nazajutrz ciężko zachorowałam.  Od tego czasu minęło wiele, wiele dekad. Dziś  są już inne szkoły, inni nauczyciele i inni uczniowie, ale ta pierwsza lekcja w bolesławieckiej powojennej szkole, pozostała na zawsze w mojej pamięci.

                                                    K o n i e c

piątek, 17 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945-1947. CZEŚĆ DWUNASTA.



Ruiny, gruzy i.... skarby? fot. A. Skorupa.

W pierwszych latach po wojnie, na terenie całych Ziemiach Odzyskanych, wybuchła istna epidemia poszukiwania skarbów, rzekomo ukrytych przez Niemców. Owszem, zdarzało się, że od czasu do czasu, ktoś znajdował przypadkiem ukryte jakieś drobne błyskotki. Ludzka wyobraźnia zaraz mnożyła te „skarby”, zamieniając je w co najmniej, klejnoty koronne! Ludzie dosłownie dostawali bzika i demolowali własne mieszkania, rozbijając ściany, przekuwając piwnice i przekopując ogrody, w chęci łatwego wzbogacenia się. Dla mnie ta mania szukania skarbów, omal nie skończyło się tragicznie.
  Od dziecka cierpiałam na przerost wyobraźni, co nie zawsze kończyło się dla mnie pozytywnie. Będąc dzieckiem wychowującym się pomiędzy dorosłymi, często nudziłam się jak mops i wtedy puszczałam wodzę fantazji. 

Przypadkiem raz usłyszałam, że jakaś pani znalazła w piwnicy skrzynkę z biżuterią o dużej wartości. Przetrawiwszy tę doniosłą informację, postanowiłam sama zająć się poszukiwaniem skarbów, bo wiedziałam z doświadczenia, że w tej sprawie na rodziców liczyć nie mogę. Jakoś nie byli tym zainteresowani. Dziwne, co? 
Najpierw zaczęłam ostukiwać ściany w naszym mieszkaniu, poszukując ukrytego w nich schowka. Mama i Tata przyglądali się moim poczynaniom z lekkim osłupieniem i pobłażliwym uśmiechem. Wszak dzieci mają bujną fantazję, z której po latach wyrastają. No, nie zawsze!.... Machnęłam ręką na to, wyobrażając sobie miny rodziców, kiedy ujrzą znaleziony przeze mnie skarb! Doszłam do wniosku, że nasze mieszkanie nie kryje żadnych tajemnych schowków. Wobec tego, postanowiłam szukać w innych miejscach.
Pewnej letniej niedzieli, wybieraliśmy się z wizytą do znajomych. Mama wystroiła mnie w białą tiulową sukienkę i poleciła, żebym przez chwilę pobawiła się na podwórku do czasu, aż Ojciec się przebierze. Wyszłam na podwórze i spojrzałam na ruinę sąsiedniego domu, która intrygowała mnie od pewnego czasu. Kamienica runęła pod uderzeniem pocisku, czy bomby, aż gruzy wysypały się na podwórze, ale dziwnym trafem piwnice ocalały. 
foto. Marcin Oliva Soto
 Po zasypanych cegłami schodkach, zeszłam do ciemnego podziemia i znalazłam się w długim, mrocznym korytarzu. W stęchłym mroku, rozświetlonym małą szczeliną w pękniętym suficie. Rozglądnęłam się uważnie, od czasu do czasu pukając w ściany kawałkiem cegły, aby sprawdzić, czy nie trafię na próżnię. Nic nie znalazłam i zawiedziona dotarłam do końca korytarza. Nagle pod nogami usłyszałam głuchy odgłos. Podniecona, zaczęłam gorączkowo odrzucać gruz i kawałki muru, nie zważając, że moja śnieżna sukienka stała się naraz dziwnie szara. Uklękłam na posadzce, grzebiąc zawzięcie i wkopując się coraz głębiej. Ręce krwawiły mi, poranione o ostre krawędzie cegieł i potłuczone szkło. Oberwałam falbankę u sukni, a wielka kokarda przekrzywiła mi się na jedno oko i przeszkadzała w pracy. Zerwałam ją z głowy i odrzuciłam zdecydowanym ruchem. Teraz już byłam pewna, że jestem na dobrym tropie! Co znaczyła podarta suknia i kokarda, w porównaniu ze skarbem, który za moment znajdzie się w moich rękach.
W wyobraźni widziałam już siebie, niosącą w strzępkach tiulowej sukienki wspaniałe klejnoty: brylantowe naszyjniki, złote pierścienie i bransolety usiane drogimi kamieniami. Widziałam Mamę, załamującą ręce na mój widok, a potem zdumioną i olśnioną widokiem znalezionych skarbów. Były to tak piękne marzenia, że nie mogłam się już doczekać tej cudownej chwili. Pod odrzuconym gruzem ukazał się okrągły stalowy właz, zamykający wejście do lochu, w którym uciekający Niemcy z pewnością ukryli kosztowności. Złapałam stalowe ucho i szarpnęłam, zaledwie drgnęło...Oj, ciężko! Poranione ręce bolały mnie bardzo, więc zawinęłam ucho w skraj sukienki i z całej siły pociągnęłam, stojąc w szerokim rozkroku i zgięta jak scyzoryk. Ciężki właz z hukiem odleciał, a ja z rozpędu wpadłam w okrągły otwór! W ostatniej chwili wpiłam się palcami w obudowę włazu i zawisłam nad otchłanią.
foto Fokus.pl
 Na moment strach sparaliżował mnie całkiem i wisiałam nieruchomo, wszczepiona kurczowo w stalowy pierścień włazu. Czułam, że ciężar ciała ciągnie mnie w głąb studni i że pogrążam się w gęstej, obrzydliwie cuchnącej mazi. Zaczęłam rozpaczliwie szukać nogami jakiejś szczeliny, aby wetknąć tam stopę i podnieść się do góry. Ale moje wierzgające nogi ciągle trafiały na gładką i oślizłą ścianę. Palce omdlewały mi od dźwigania ciężaru ciała, sprawiając okropny ból. Zdawało mi się, że lada chwila krew tryśnie mi spod paznokci. Z otworu studni wydobywał się ohydny smród, zatykając mi oddech i odbierając prawie przytomność. Obawiałam się, że za kilka sekund palce odmówią mi posłuszeństwa i runę w cuchnącą głębię studni. Zrobiło mi się słabo, żołądek podchodził mi pod gardło, a przeraźliwy strach dosłownie mnie paraliżował. Modliłam się tylko, jak jeszcze nigdy w życiu. Czując nadchodzącą śmierć, zaczęłam się miotać i naraz moja prawa stopa natrafiła na wąską szczelinę w ścianie studni. Zebrałam resztę sił i wsunąwszy w nią koniec sandałka, jak sprężyna rzuciłam się w górę. Wpół żywa i niemal uduszona upadłam na cementową posadzkę i nie miałam siły, żeby się podnieść. Byłam w okropnym stanie, miałam straszne zawroty głowy, męczyły mnie wymioty, a ramiona i palce bolały jak powyrywane. Spod paznokci sączyła się krew. Leżałam długo dysząc jak astmatyk i nie miałam nawet siły żeby cieszyć się, iż uniknęłam okropnej śmierci.
Dopiero po jakimś czasie podniosłam się i wolno, jak zgrzybiała staruszka, krok za krokiem, powlokłam się po schodkach i wyszłam na podwórze. Oślepiło mnie jaskrawe światło słońca, wsparta o mur z rozkoszą wdychałam świeże powietrze, pachnące kwiatami. Każda żyłka trzęsła się we mnie ze strachu i strasznego przeżycia. Zdawałam sobie doskonale sprawę, że niemal cudem uniknęłam śmierci. Pościerane do krwi ręce i nogi nieznośnie piekły, a serce waliło tak mocno, że chwilami nie mogłam złapać tchu. Z oddali usłyszałam nawołujący mnie głos Mamy, ale nie miałam siły żeby odpowiedzieć. Szukająca mnie na podwórzu Mama, nareszcie mnie dostrzegła i z przerażenia chwyciła się za głowę.
- Jezus Maria, Ela, jak ty wyglądasz?
Jej głośny okrzyk przywołał Ojca i kilku żołnierzy, opalających się w ogrodzie. Otoczyli mnie kołem, wpatrując się we mnie z otwartymi ustami. Zrobiłam niewinną minę i nieznacznie zaczęłam się otrzepywać z oblepiającej mnie mazi.
foto.www.obwb.ca
 - Gdzie ty się podziewałaś? Szukam ciebie od godziny! Boże, jak ty wyglądasz! - lamentowała Mama, przezornie trzymając się z dala ode mnie. - Co ty robiłaś?
- Szukałam skarbów. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Nasi chłopcy, jak na komendę, ryknęli śmiechem i zaczęli tarzać się po trawie, piszcząc z uciechy. Rodzice patrzyli na mnie z niedowierzaniem, a potem także się roześmieli. Obserwowałam ich twarze i urażona okazywaną wesołością, nic z tego nie rozumiałam.
- Szukałaś skarbów i je znalazłaś, bo cała jesteś nimi oblepiona! - rechotali żołnierze, nie przestając się śmiać i ocierając łzy płynące im z oczu.
Spojrzałam po sobie i omal nie padłam ze wstydu. Do połowy ciała unurzana byłam w... Ach, szkoda gadać! To świństwo ściekało mi po sukni, chlupało w butach, oblepiało nogi. Cuchnęłam jak skunks! Pierwsza opanowała się Mama i trzymając się ode mnie z daleka, poleciła mi zrzucić całą podartą odzież. Dwaj żołnierze przynieśli dużą cynową wannę i Mama, zmieniając co chwilę wodę, prała mnie co najmniej pół godziny! Jednocześnie prawiła mi kazanie, od którego wolałabym kilka mocnych klapsów. Nikt jednak nie pytał mnie co wolę, więc musiałam w pokorze wysłuchać wielu przykrych słów. Potem wysmarowała mnie dokładnie spirytusem i maściami przeciwgrzybicznymi.
foto. Archiwum Allegro.
 Kiedy przyciśnięta do muru wyznałam, co się wydarzyło, natychmiast przestano się ze mnie śmiać, a Mama omal nie zemdlała, wyobraziwszy sobie, jaką potworną śmiercią mogłam zginąć. Ojciec ochłonąwszy z wrażenia, kazał zasypać piwnicę gruzami, i zagroził, że osobiście sprawi mi lanie oficerskim pasem, jeżeli nadal będę postępowała bez zastanowienia i narażała się na niebezpieczeństwo. Przez dłuższy czas, Mama w obawie o moje życie, nie puszczała mnie na krok od siebie, wiedząc z doświadczenia, że kocham szukać guza. 
                     Rok 1946. Oficerowie RKU i Mama stoi za nimi.Porucznik A. porucznik K. porucznik D.
Żołnierze dokuczali mi niemiłosiernie, ale ta straszna przygoda oduczyła mnie raz na zawsze od pasji poszukiwania skarbów. Przez wiele lat nawiedzały mnie we śnie koszmary, że wiszę nad niezgłębioną studnią, a potem w nią wpadam. Czasy pionierskie przyniosły mi jeszcze dużo przygód, mniej lub bardziej niebezpiecznych, lecz to już osobny rozdział mego życia i do tej historii nie należy.

wtorek, 14 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945-1947. CZEŚĆ JEDENASTA.



.Miałyśmy dziwna przygodę. Był początek lipca i wspaniała letnia pogoda. Mama zmęczona pracą w domu, zapragnęła się przejechać na spacer powozem, bo samochód służbowy zawsze był w terenie z członkami Komisji Poborowej. Wśród naszych kochanych chłopców, żołnierzy z RKU, był jeden nieco od nich starszy, Ślązak urodzony w Katowicach. Zwracał uwagę urodą, był szalenie przystojny, jasny blondyn, znakomicie zbudowany. Wszystkie urzędniczki RKU namiętnie się w nim kochały, co zresztą nie robiło na nim wrażenia. Opowiadał, że wstąpił do wojska już po zakończeniu działań wojennych i skierowano go do Bolesławca. Często przychodził do nas, bo jako Ślązak lubił rozmawiać z Mamą po niemiecku. Był bardzo przydatny, naprawiając w domu każdą usterkę. Usłyszawszy, że wybieramy się na spacer, zaproponował, że pojedzie z nami i z drugim żołnierzem, bo inaczej Ojciec by się bardzo gniewał. Wiedząc, jak strasznie tęskniłam za owocami, wychowana w wielkim ogrodzie dziadków, gdzie rosły owoce od tych najwcześniejszych, do najpóźniejszych, powiedział mi, że zna jedno wiejskie gospodarstwo, gdzie mają dużo czereśni i wisien. Rzuciłam się Mamie na szyję błagając, żeby pozwoliła nam tam jechać, bo miałam straszna ochotę na świeże czereśnie. Paweł zapewniał, że najemy się owoców do syta, i jeszcze przywieziemy je do domu. 

Depositpfotos.
Mamie zaczęły się marzyć kruche placki z wiśniami, a mnie owocowy kompot w letnie popołudnia. Obaj żołnierze byli dobrze uzbrojeni, a nawet dla nas wzięli dwa zdobyczne niemieckie hełmy – tak na wszelki wypadek Mama chciała się od Pawła dowiedzieć, gdzie znajduje się to gospodarstwo, ale powiedział tylko, że to niedaleko, w kierunku na Modłę. Wsiadłyśmy do powozu, żołnierz cmoknął na oba konie - zwane przez nas obrazowo: Końska Śmierć i Kasztan – i ruszyliśmy. Dzień był prześliczny, nad nami roztaczała się kopuła bezchmurnego nieba, a pod nią śpiewały skowronki. Szosa była asfaltowa, wysadzana po bokach topolami, rzucającymi na drogę nieco cienia. Było popołudnie i słońce już tak nie piekło, ale Mama otworzyła parasolkę, zasłaniając siebie i mnie, przed jego promieniami. Jechałyśmy dosyć długo, bo Paweł nie był pewien, czy dobrze zapamiętał drogę. Skręciliśmy z głównej szosy na wiejską drogę, która wiodła nas wśród pól obsianym złotymi kłosami zboża. Wyskoczyłam z jadącego wolno powozu i idąc przy nim, zbierałam polne kwiaty na bukiety do wazonów.
Adobe Stock
 Przez całą drogę, Paweł nam bawił śląską gwarą i zabawnymi opowiastkami. Śmiałyśmy się, nie zwracając nawet uwagi na drogę. Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy, zajechaliśmy do jakiegoś niemieckiego gospodarstwa, kompletnie zrujnowanego. Był przy nim wprawdzie sad, ale nigdzie nie widziałam drzew czereśniowych i wiśniowych. Stały w nim tylko mizerne jabłonki.
Paweł rozejrzał się i stwierdził ze skruchą, że musiał zabłądzić, ale on zaraz odnajdzie to gospodarstwo, a ja nareszcie najem się owoców. Poprosił, żebyśmy zostały w powozie, a on poszuka tego gospodarstwa. I poszedł! Nie było go piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny, Mama coraz więcej zdenerwowana zerkała na zegarek. W końcu poleciła żołnierzowi siedzącemu na koźle, pójść i rozejrzeć się za Pawłem. Poszedł i też przepadł na dłużej. Mama była już wściekła, bo zbliżał się wieczór, a do domu było kawał drogi. Zresztą nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, bo nie znałyśmy tej okolicy. Po kwadransie wrócił nasz żołnierz i powiedział, że tam dalej jest wieś, która nazywa się Wiesau. (obecnie Łąka) , Do Bolesławca może dojechać bliższą drogą, z Wiesau, ale Pawła nie widział. Nie dostrzegł też w pobliżu drzew owocowych, bo gospodarstwa razem z sadami spalone, a we wsi pewnie są ostre psy i lepiej tam nie chodzić. 
 Mama rzuciwszy okiem na zegarek stwierdziła, że zbliża się godzina dziewiętnasta i jest jeszcze jasno, ale najwyższy czas wracać do domu przed zmrokiem. Żołnierz kilka razy głośno zawołał Pawła, ale kiedy nie odpowiadał zwrócił się do Mamy.
- Więc jak, pani komendantowo, jedziemy, czy czekamy?
Mama zmarszczyła brwi i po namyśle rzekła zdecydowanym głosem.
- Jedziemy! Paweł sam sobie będzie winien.
Widziałam, że była bardzo zła, ale i zaniepokojona, bo się obawiała, czy Pawłowi nie stała się jakaś krzywda. Ja także czułam się rozczarowana, że ominęła mnie uczta owocowa i kruchy placek z wiśniami. Czułam się bardzo rozżalona i gniewałam się na Pawła, że nas okłamał. Spomiędzy ruin dawnych gospodarstw, wyjechaliśmy na asfaltową szosę w Wiesau, prowadząca prosto do Bolesławca. Wskazywały na to stare, niemieckie, poobijane tablice drogowe. Konie pod długim odpoczynku i szczypaniu trawy, raźno biegły szosą, nawet nie popędzane batem. Minęliśmy wieś, lecz ku naszemu zdumieniu z drzwi ostatniego gospodarstwa, wyszedł Paweł i przeskoczywszy zgrabnie płot, podbiegł do powozu.
- Przepraszam, bardzo przepraszam. Czekała pani na mnie tak długo!…- zaczął się usprawiedliwiać. Ale Mama przerwała mu podniesionym tonem.
- Oszukał pan mnie i dziecko. - rzekła, nie kryjąc gniewu. - Co pan tam robił tak długo w tej wsi? Gdzie te obiecane owoce?
-Bardzo mi przykro, ale Niemka owoce zerwała i sprzedała. Kompletnie straciłem orientację i zabłądziłem. Moglibyśmy tą drogą przyjechać wcześniej. Niech mi pani wybaczy, to się już nie powtórzy.
- O, tego jestem pewna! - mruknęła Mama, a sądząc z jej tonu, byłam przekonana, że Paweł już zawsze będzie niemile widzianym gościem w naszym domu.
Całą resztę drogi nikt się nie odzywał i w milczeniu przyjechaliśmy nareszcie do domu. Był już zmierzch. Paweł raz jeszcze przeprosił i poszedł do budynku RKU, gdzie żołnierze mieli swoje pokoje. Wyszłyśmy z powozu z zamiarem udania się do domu, ale żołnierz wyprzęgając konie, powiedział nagle:
foto. Zoomia.
 - E. Paweł coś łgał. Jak go szukałem, to wydało mi się, że on z jakimś chłopem stał i o czymś gadali. Ale jakem go zawołał, to zaraz dał nura w krzaki. Czego się krył? Pewnie ma tam jakąś niemiecką dziewkę i do niej chodzi, ale wstydził się przyznać.
- Może. - bąknęła Mama pod nosem i wziąwszy mnie za rękę, weszła do kamienicy.
Pamiętam, że wtedy Ojca nie było, bo wyjechał z Komisją Poborową.  Jestem pewna, że Ojciec by na ten spacer nigdy nie pozwolił. Zjadłyśmy w Mamą kolację i poszłyśmy spać.
Obudziło nas walenie do drzwi. Z pewnością nie był to żaden duch, bo on zachowywał się ciszej, a po drugie był już ranek, wtedy duchy nie straszą. Drzwi wejściowe trzęsły się od wściekłych uderzeń, a ktoś zaczął krzyczeć:
- Proszę otworzyć! Otwórzcie.
Mama narzuciła na siebie szlafrok i podreptała do przedpokoju, a ja za nią jak cień. Za drzwiami nie ustawało walenie, na zmianę z głośnym, silnie naciskanym dzwonkiem. Na korytarzu stało trzech mężczyzn w półwojskowych mundurach.
- Gdzie mąż? - spytał jeden z nich, wchodząc do przedpokoju.
- W terenie z Komisją Poborową. - odparła Mama, ale widziałam, że nagle mocno zbladła.
To nie byli żołnierze i to nie była milicja. Rano nawiedzili nas funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Moja Mama miała zimną krew i prędko się opanowała. Zaprosiła UB-owców do gabinetu Ojca i spytała czego sobie życzą.
- Co pani robiła wczoraj po południu? - zagadnął jeden z nich, rozwalając się na biedermeierowskiej kanapie. Rozglądnął się po pokoju i zauważył zjadliwie: - Wygodnie sobie mieszkacie.
- W czasie wojny straciliśmy cały dorobek życiowy. - wyjaśniła Mama, lekko przygryzając dolną wargę. Byłam pewna, że myślała w tej chwili o Ojcu. Może ktoś sypnął, że Ojciec celowo zataił swoją przynależność do Armii Krajowej? W tych czasach wszystko było możliwe.
- No więc co robiła pani po południu? - powtórzył. Dwóch innych UB-owców wyglądało przez okno na ulicę.
- Byłam z córka na spacerze powozem.
- Tylko z córką?
- Nie. Z dwoma żołnierzami. - tu Mama wymieniła ich nazwiska, których nie zapamiętałam. - Jeden z żołnierzy pobłądził i poszedł szukać drogi. Długi czas nie wracał, więc chcieliśmy już wracać bez niego. Ale w ostatniej chwili się znalazł. Przepraszał i mówił, że zabłądził i jest mu przykro. Zapewniał, że to więcej się nie powtórzy.
- O, z pewności się nie powtórzy! - zaśmiał się UB-owiec krzywo. - Nie ma go w RKU, bo zwiał!
Mama szeroko otworzyła oczy.
- Dlaczego miał zwiać i gdzie? Popełnił jakieś przestępstwo?
UB-owiec wzruszył ramionami i nie odpowiadając, kazał sobie powtórzyć dokładnie, gdzie byliśmy i jakimi drogami jechaliśmy.
- On błądził, bo zapomniał drogi. - powiedziała Mama. Widziałam, że była coraz bardziej roztrzęsiona i nieznacznie drżały jej ręce.
- Niechże pani nie będzie naiwna! - zawołał rozdrażniony UB-owiec. - On kluczył, żebyście drogi nie zapamiętali. Doskonale wiedział gdzie jedzie. Zachowała się pani nieodpowiedzialnie, ułatwiając mu porozumienie z jego ludźmi.Niech mi pani pokaże na mapie, gdzie to było.
Mama pokazała tę wieś i powiedziała, że drugi żołnierz który z nami jechał, widział Pawła rozmawiającego z jakimś chłopem. Jeden z UB-owców popędził do RKU i przyprowadził z sobą, bladego ze strachu chłopaka.
UB-owiec zaczął go dokładnie wypytywać, w jakim miejscu Pawła widział, czy rozpoznałby tego chłopa i czy by tam trafił. Żołnierz przytaknął.
- W takim razie jedziemy. A pani niech o tym nikomu nie wspomina! - rozkazał UB-owiec wychodząc.
- Czy mogłabym wiedzieć, co takiego Paweł zrobił? - zapytała nieśmiało Mama.
UB-owiec obejrzał się i zmierzył Mamę szyderczym wzrokiem.

Gmach byłego gestapo w Katowicach, przy ul. Powstańców Śląskich.
- Paweł? Chyba Helmut! A co przeskrobał? O, z tym pytaniem musi się pani zwrócić do gestapo w Katowicach! A może do krwawej Julki, jeśli się znajdzie. Była jego kochanką! - prychnął ze złością i wyszedł z żołnierzem, a za nim jego współpracownicy.
 Mama była kompletnie załamana, Ojciec powróciwszy do Bolesławca, wpadł w szał dowiedziawszy się o naszym spacerze po owoce. Dopiero po wielu miesiącach powiedziano nam w zaufaniu, kim był nasz przystojny Paweł. Nie wiem, jak się nazywał, ale na imię miał Helmut i był oficerem SS w katowickim gestapo przy obecnej ul. Powstańców Śląskich 31. Katowice miały katownie gorsze od warszawskiego Szucha. Więzienie na ul. Mikołowskiej posiadało gilotynę, na której ścięto 552 osoby, najczęściej ze śląskiego ruchu oporu. Obecnie jest ona w Muzeum Auschwitz. Helmut był też między  innymi, kochankiem słynnej „krwawej Julki” Heleny Matei, najlepszej agentki gestapo na Śląsku. Winna była śmierci setek polskich konspiratorów.

Helena Meteia "krwawa Julka" agentka gestapo w Katowicach.
Pochodziła z patriotycznej, polskiej rodziny, była wykształcona i piękna. Nazywano ją „blond Wenus”. Kochali się w niej wszyscy mężczyźni. Po wojnie zniknęła, unikając szubienicy. 
Do chwili obecnej, za popełnione zbrodnie ścigana jest międzynarodowym listem gończym. Podobno uciekła w Wielkiej Brytanii, wyszła za sędziego i jest bezpieczna. Helmut oficer gestapo, odpowiedzialny był za zgilotynowanie i powieszenie wielu śląskich patriotów. Po wojnie uciekł na Dolny Śląsk, wyrobiwszy sobie papiery prostego żołnierza. W pobliskich wsiach miał przyjaciół z Werwolfu. Zapewne ktoś go przestrzegł, że UB jest na jego tropie i jeszcze tej samej w nocy uciekł w niewiadomym kierunku. Z tego co wiemy, nigdy go nie złapano. Pewnie śladem „krwawej Julki” zwiał na Zachód i znalazł gdzieś sobie wygodne miejsce do życia. Wielu zbrodniarzy wojennych uciekało do Argentyny, gdzie ukochana przez Amerykanów Evita Peron, była zagorzałą hitlerówką i najchętniej przyjmowała byłych SS-manów do kraju, troszcząc się o ich bezpieczeństwo.
Dziki Zachód na długo pozostawał śmiertelnie niebezpiecznym miejscem.
                                                        ----------------------------------

piątek, 10 kwietnia 2020

10 KWIETNIA 2010 ROK.


Prezydencki samolot Tu 154 ląduje! foto Elektroda.
Mam zwyczaj wpojony mi przez Ojca, i każdego dnia zapisuję w kalendarzu, jaka jest pogoda, co robiłam, a nawet co było na obiad. Przechowuję te kalendarze, dlatego z łatwością mogę się cofnąć wiele lat wstecz, by wiedzieć, co się w danym dniu działo. Ale nie muszę sięgać do kalendarza, bo tę akurat datę pamiętam bardzo dokładnie.
To była sobota, zimny kwietniowy poranek. Słońce słabo przeświecało przez chmury. Wstałam dosyć wcześnie, żeby przygotować obiad i pojechać, jak co sobotę, na cmentarz i zapalić znicze na grobie Rodziców. Włączyłam telewizor, aby sobie oglądnąć kolejny odcinek serialu, lecz niespodziewanie, zamiast zapowiedzi programu, na ekranie pojawił się prezenter i z widocznym na twarzy zdenerwowaniem, nieco drżącym głosem oznajmił, że prezydencki samolot Tu-154, uległ wypadkowi przy lądowaniu w Smoleńsku. Mogą być ranni...
Zastygłam oniemiała z wrażenia przed telewizorem, i wpatrywałam się w ekran szeroko otwartymi oczami. Byłam absolutnie przekonana, że to tylko jakiś błąd przy lądowaniu i z pewnością wszystko zakończy się szczęśliwie. Zrezygnowałam z wizyty na na cmentarzu i w napięciu słuchałam napływających do telewizji i radia informacji. Coraz bardziej roztrzęsieni i spanikowani spikerzy i prezenterzy, podawali dosyć sprzeczne wiadomości, przerywając wszelkie inne programy.
foto. Echo Dnia.
 Nie jestem osobą przesadnie pobożną, lecz wtedy modliłam się, żeby nie usłyszeć najgorszego. Bo oprócz prezydenta i jego małżonki, leciało samolotem tylu wspaniałych ludzi. Między innymi, były prezydent na uchodźstwie pan Kaczorowski, mój ulubiony aktor pan Zakrzeński, często kreujący rolę Marszałka Piłsudskiego. Nie rozumiałam, dlaczego zezwolono, by prezydencki samolot był tak przeładowany najwyższymi w państwie oficjelami, nawet duchownymi. Nie rozumiałam, dlaczego do Katynia leciał prezydent Kaczyński, kiedy z delegacją katyńską jechał premier Tusk? Po co prezydencki samolot lądował w Smoleńsku, nie posiadającym lotniska, mogącego przyjmować wielkie samoloty pasażerskie. Wśród natłoku mniej lub bardziej prawdopodobnych informacji, nadeszła w końcu ta najstraszniejsza: 
NIKT NIE PRZEŻYŁ!!
     W S Z Y S C Y!     foto. Ceneo.
Polska stanęła w obliczu najstraszniejszej katastrofy w dziejach. Zginął prezydent, głowa państwa polskiego, pani prezydentowa, oraz najwyżsi dostojnicy Państwa. Generalicja, członkowie Senatu i Sejmu, biskupi, księża, były prezydent Polski, Anna Walentynowicz i wielu innych znanych ludzi, ze wszystkich ugrupowań politycznych. To się po prostu nie mieściło w głowie.
 Przez cały dzień przesiedziałam przed telewizorem, ze zgrozą obserwując straszne obrazy z katastrofy. Pamiętam, że wpadłam we wściekłość, bo mieszkający  w kawalerce pode mną, wesoły młodzieniec, właśnie ten okropny dzień wybrał sobie na balangę. Wrzaski, śmiechy i rockowy łomot tak mnie wkurzyły, że bez namysłu wezwałam policję. Nareszcie się uspokoili. Hołoty bez wyobraźni ci u nas dostatek!
Pamiętam dokładnie wstrząsające wrażenie, jakie na osobach z polskiej delegacji rządowej przebywającej w Katyniu, zrobiła ta straszliwa wiadomość. Nie chcieli po prostu uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Pamiętam również wielką serdeczność okazywaną nam w dniu katastrofy i w następnych dniach przez Rosjan. Przez władze państwa i prostych ludzi płaczących, modlących się, i szczerze dzielących z nami smutek po tragedii.
foto. Fakty Interia.
 Ochłonąwszy z pierwszego szoku, zaczęłam zadawać sobie pytania. Po co prezydent Kaczyński wybrał się do Katynia, kiedy przebywała tam właśnie rządowa delegacja z premierem i rodzinami ofiar katyńskich? Odpowiedź była oczywista. Lech Kaczyński oraz jego brat Jarosław nie znosili premiera Tuska i pragnęli obecnością swoją i najwyższych dostojników państwa w Katyniu, zminimalizować ważność delegacji rządowej. Ot, taka sobie prezydencka zachcianka, za namową brata Jarosława. W tym celu prezydent załadował do samolotu najważniejszych ludzi w państwie i poleciał. Słuchałam rozmowy pilota samolotu prezydenckiego z polskim samolotem wojskowym. Pilot przestrzegał, że na lotnisku jest bardzo zła widoczność i radził lądować w innym miejscu.Z doniesień nadesłanych zaraz po katastrofie wiadomo, że pilot samolotu mógł lądować gdzie indziej, w Kijowie lub w Mińsku. Ale ze Smoleńska było najbliżej do Katynia, a pan prezydent się śpieszył! 
 
Delegacja Rodzin Katyńskich. foto.Danuta Sycz.

Przypominam sobie skandal, jaki wybuchnął kiedy Lech Kaczyński leciał do Gruzji, a pilot odmówił lądowania na lotnisku, które nie gwarantowało bezpiecznego lądowania. Kaczyński dosłownie wymógł na biedaku lądowanie, a następnie wywalił go z pracy! Pilot prowadzący prezydencki samolot Tu-154, być może nie odważył się wyrazić swej opinii, nawet gdyby prezydent się nie odezwał, bo chodziło mu o pracę. Zresztą w kokpicie stał mu nad głową generał Błasik, co jest zresztą surowo wzbronione. Pod wpływem niewątpliwej presji, pilot Tu 154 zdecydował się lądować, pomimo ostrzeżenia z wieży kontroli lotu w Smoleńsku. Była gęsta mgła i ta wysoka brzoza..... A potem te krzyki i ogromne samoloty lądujące w Warszawie i makabryczny obraz, niekończącego się szeregu trumien, przykrytych biało-czerwonymi sztandarami. Nigdy tego nie zapomnę!
 
foto. Fakty Interia.

Ale nie bylibyśmy Polakami, jakby wszystko odbywało się godnie, zgodnie i bez awantur. Pan prezes PiS-u Jarosław Kaczyński zażyczył sobie, żeby brata i bratową pochować na Wawelu, który jest narodowym sanktuarium i nekropolią królewską! Pochówku na Wawelu dostąpili tylko wybrani: Naczelnik Kościuszko, książę Poniatowski i Marszałek Piłsudski oraz dwaj narodowi Wieszcze: Mickiewicz i Słowacki. Wpakowano także na Wawel generała Sikorskiego, choć moim zdaniem niesłusznie. Jego miejsce powinno być na cmentarzu zasłużonych na Powązkach.
 
foto. Gazeta Współczesna.

Chyba ten ostatni pochówek ośmielił prezesa Kaczyńskiego. Zażądał, aby to Wawel stał się miejscem wiecznego spoczynku prezydenta i jego małżonki. Natychmiast wybuchnął spór: jedni byli temu przeciwni, inni gorąco ten pomysł popierali. Konflikt rozstrzygnął po Salomonowemu metropolita krakowski arcybiskup Dziwisz, wyrażając wbrew protestom społeczeństwa i rodziny Marszałka Piłsudskiego, zgodę na pochowanie Kaczyńskich na Wawelu. Na piękne oczy prezesa z pewnością tego nie uczynił, bo zwykle wychodzi się z założenia, że coś za coś! Parę prezydencką pochowano z królewskim przepychem w Katedrze Zamku Wawelskiego.


Przyznaję, że ja osobiście byłam temu stanowczo przeciwna. Wawel dla mnie i dla milionów Polaków to sacrum!Świętość narodowa, której nic i nikt nie może sprofanować. Śmierć prezydenta w katastrofie, nie stanowi preferencji do wynoszenia go na piedestał bohatera narodowego. Prezydent Kaczyński był zupełnie przeciętnym człowiekiem, nawet  kiepskim politykiem, który o mały włos nie wplątał nas w poważny konflikt z Rosją, wtrącając się w sprawy Gruzji i błagając Amerykanów o Tarczę. Identycznie, jak obecnie rządzący prezes Jarosław, który już zapomniał, jak nasi przyjaciele zza oceanu zgrabnie w historii nas olali!
 Uważałam, że miejscem wiecznego spoczynku prezydenta Kaczyńskiego powinna być Warszawa stolica Polski, Katedra, lub Cmentarz Powązkowski. Leżą tam przecież ludzie o wiele bardziej zasłużeni dla ojczyzny. Lecz prezes PiS-u Kaczyński wiedział co robi. Pragnął, aby królewski pogrzeb brata, był jego pierwszym stopniem do ubiegania się w nadchodzących wyborach o godność prezydenta, jakby to był tytuł dziedziczny. Dlatego też pod Pałacem Namiestnikowskim, siedzibą prezydenta państwa, urządził ogromną manifestację z krzyżami i piekielną awanturą. Można było odnieść wrażenie, że Pałac Namiestnikowski jest siedzibą rodu Kaczyńskich, a nie miejscem urzędowania aktualnego prezydenta Rzeczypospolitej Polski.

Kolejna Miesięcznica. foto. PAP.
 W każdą następną Miesięcznicę i rocznicę katastrofy,  urządzano tam krzykliwą manifestację, na której pan prezes wygłaszał płomienne przemowy do zebranych i podekscytowanych tłumów, a raczej tłumoków. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie mieszka tyle ciemnej masy. To raczej nie są prawdziwi warszawiacy, tylko przybłędy, mający niegdyś do stolicy siedem dni wołami. Panie w moherowych berecikach, oraz inni wielbiciele pewnego toruńskiego Rydzyka. Nie zabrakło nawet egzorcysty, wypędzającego złe duchy z Pałacu. Oj, znalazłoby się w PiS-ie mnóstwo osób nawiedzonych przez diabła, a nade wszystko przez demona żądnego władzy.

Byłam prawdziwie zbulwersowana, widząc w telewizji prezesa Kaczyńskiego w czasie kampanii prezydenckiej, przemawiającego na tle sztandarów amerykańskich i domagającego się stanowczo wprowadzenia na stałe wojsk USA do Polski! Zapomniał on widać o strasznym fakcie, że w czasie wojny z Japonią Stany Zjednoczone, nie chcąc narażać się na straty w ludziach,  postanowiły uśmiercić Japończyków bronią chemiczną. Gazem musztardowym, powodującym odpadanie skóry i paraliż dróg oddechowych, lub fosgenem, zrzucanym w bombach przez samoloty na japońskie miasta i wystrzeliwanym przez działa okrętowe. Przewidywano, że gazy zatrują ludność na obszarze 650 km. Ta potworna broń miała zabić pięć milionów ludzi! Jednakże, gdy naukowcom amerykańskim i niemieckim udało się wyprodukować bombę atomową, rząd USA uznał, że jest to środek bardziej skuteczny i  h u m a n i t a r n y!
  Kaczyński bardzo szanuje zamorskiego sojusznika i woli nie pamiętać o takich nieistotnych drobiazgach. Polskie władze domagały się obecności obcych wojsk, rzekomo w obawie przed agresją Rosji.  Marzyła się im nowa okupacja. Jak nie niemiecka, to radziecka, jak nie radziecka, to amerykańska. Tym samym, nasza ojczyzna stała się czymś w rodzaju nędznego kraiku na Morzu Karaibskim, a nie wolnym, suwerennym państwem europejskim. 

Wojska USA w Polsce. foto. Newsweek
Obecność obcego wojska na terenie Polski, to jak zaproszenie lisa do kurnika. Widocznie nasi polityczni przywódcy, wprost kochają być od kogoś zależni i trzymani za twarz. A rodakom chyba to się także podoba, bo prawicy rosną szanse w sondażach i na wyborach. Prezydent Duda cieszył się, że miał zaszczyt stać, kiedy Trump, prezydent USA siedząc podpisywał dokument.
A może by tak znowu jakiś mały rozbiór?  
 To tylko taka dywagacja z okazji rocznicy katastrofy smoleńskiej, w czasie pandemii koronawirusa.

czwartek, 9 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZĘŚĆ DZIESIĄTA.


Dozorca w RKU, chwalebnego wówczas pochodzenia chłopskiego, bacznie obserwował nasze zachowanie, starając się nas naśladować. Zauważył, że praczka piorąca naszą bieliznę, powiesiła na podwórku między innymi, moją wypraną piżamę. Nie wiedział co to takiego i zapytał Mamę, dlaczego nie ubieram tych spodni na ulicę. Mama wytłumaczyła mu, że w tym ubiorze się śpi. Był kompletnie zaskoczony, ale udawał że to dla niego nic nowego. Musiał o tym powiedzieć swojej żonie, bo ta wieczorem, siedząc na podwórku, zawołała donośnie:
- Stary, przynieś mi pijamę, (fonetycznie) bo mnie kumory pogryźli!
Wraz z napływem ludności, śmierć coraz częściej zbierała obfite żniwo. Niemal codziennie były nowe ofiary. Ginęli żołnierze, milicjanci, urzędnicy cywilni, kobiety i dzieci. Prócz morderstw dokonywanych przez Niemców, żołnierzy radzieckich, i polskich bandytów, ludzie ginęli od niewybuchów, leżących dosłownie wszędzie. Umierali na skutek chorób, braku lekarstw i wykwalifikowanej opieki medycznej. Codziennie dowiadywaliśmy się o nowych zabitych, a cmentarz zapełniał się grobami Polaków. Wszyscy chodziliśmy na te pogrzeby, bo było nas tak niewielu, że wzajemnie się znaliśmy choćby z widzenia. Raz po raz wybuchały w różnych miejscach miny-pułapki, umieszczane nawet w meblach.
To są ci "bandyci" którzy dokonywali zniszczeń na Ziemiach Odzyskanych!
Niedawno przeczytałam w miejscowej gazecie kuriozalną wypowiedź, że zniszczeń w mieście i okolicy dokonywali żołnierze berlingowcy i radzieccy. Byłam wstrząśnięta tak obrzydliwym, niesprawiedliwym i krzywdzącym oskarżeniem żołnierzy Wojska Polskiego, dzięki którym mogliśmy wówczas przeżyć względnie bezpiecznie w środowisku zdominowanym przez Niemców. Wieczorami bandy bijanych mężczyzn włóczyły się po mieście, groźne i zdemoralizowane.  Często zdarzały się prawdziwe bitwy, pomiędzy nimi, a mieszkańcami. W czasie jednej z takich potyczek, pan Barek, lwowianin i szewc z zawodu, wykrzyknął tryumfalnie:
- Ta joj! Tatuńciu, alem sobi kopnął, jak piłki na boisku na Łyczakowi!
W mieście, nawet w jasny dzień, było bardzo niebezpiecznie. Mama, ani ja, nie wychodziłyśmy po zakupy bez uzbrojonej eskorty. Wyjeżdżając bryczką na spacer, zawsze miałyśmy towarzystwo dwóch uzbrojonych żołnierzy, a w domach osadników były istne magazyny broni palnej, gdyż nikt w tych czasach nie był pewien mienia i życia. W Bolesławcu brakowało rzemieślników, więc z konieczności trzeba było zatrudniać fachowców niemieckich. Przychodzili elektrycy, hydraulicy, stolarze, szklarze, na których było ogromne zapotrzebowanie. Doskonale pamiętam elektryka, zakładającego nam w mieszkaniu prąd do lampek nocnych. Był wysoki, szczupły i miał zimne oczy, mało się odzywał. Potem okazało się, że był to dowódca tajnej organizacji niemieckiej Freies Deutschland (Wolne Niemcy), ściśle powiązanej z Werwolfem, kpt. Luftwaffe, inż. Artur Kuehne. Gruby i gadatliwy stolarz naprawiający nam sfatygowane meble, również był członkiem Werwolfu. W czerwcu 1946 roku, odbył się we Wrocławiu proces, w wyniku którego kilku członków tej złowrogiej organizacji skazano na karę śmierci.

Symbol Werwolfu.
Wtedy to okazało się, że Mama i ja, mieszkałyśmy w samym gnieździe spisku. Dowiedziałyśmy się, dlaczego do doktor Daum ciągnęły gromady mężczyzn, których widziałam w kuchni Frau W. i w gabinecie lekarki. Okazało się, że Frau Arztin Brygitte Daum, członkini Freies Deutschland, zaufana lekarka, w swoim gabinecie wypalała SS-manom z Werwolfu grupę krwi, wytatuowaną pod lewym ramieniem. Po tym właśnie znaku rozpoznawano żołnierzy Waffen - SS. W całym domu śmierdział eter, którym lekarka znieczulała im rany. Doktor Daum uniknęła szubienicy, bo zakochał się w niej nasz piękny sąsiad, oficer radziecki i umożliwił jej ucieczkę do Szwajcarii, sam również wybierając wolność. Frau W. nie wiadomo dlaczego, także nie została pociągnięta do odpowiedzialności i w latach pięćdziesiątych wyjechała z synami do Niemiec. Raz wspomniała, że była wdzięczna Mamie, iż domyślając się tego, co się u niej działo, Mama nie doniosła o tych wydarzeniach do Urzędu Bezpieczeństwa. Nie zdawała sobie sprawy, że obawialiśmy się UB bardziej, niż Werwolfu!
 Mama dostała pewnego razu piękną wełnę od siostry z Poznania i oddała ją młodej Niemce, znanej z pięknych robót na drutach. Jej mąż, bardzo przystojny mężczyzna, był prawdziwą ”złotą rączką” i często bywał u nas w domu, naprawiając różne zepsute przedmioty, czy instalacje. Oboje byli weseli i bardzo sympatyczni. Pewnego dnia, Niemka przyniosła gotowy sweterek i wziąwszy pieniądze, poprosiła Mamę o chleb i trochę wędliny, bo zamierzała zrobić mężowi niespodziankę urodzinową. Mama mająca dobre serce, obdarowała ją wszystkim, co było w spiżarni i powiedziała, żeby przyszła nazajutrz, to dostanie więcej pieniędzy, á conto przyszłej pracy. Uradowana kobieta podziękowała Mamie wylewnie i poszła. Jednak kiedy nie pokazała się przez kilka następnych dni, Mama zaczęła się o nią dopytywać. No i bomba pękła! Sympatyczni Niemcy, zabrali otrzymaną żywność i dali nogę. W ostatniej chwili, bo następnego dnia o świcie przyszła po nich milicja. Okazało się, że oboje służyli w SS i byli wachmanami w obozie koncentracyjnym. Rozpoznał ich przypadkiem były więzień obozu i doniósł do milicji. Przystojny, wesoły i zawsze uśmiechnięty mężczyzna, i miła, ładna kobieta, w obozie traktowali więźniów z wyjątkowym okrucieństwem.
W miarę upływu czasu, przybywało w mieście coraz więcej sklepów prywatnych i państwowych. Mięsa było już pod dostatkiem, a wędliny wprost palce lizać! Państwo Kurzawscy z Poznania, otworzyli sklep i warsztat masarski, wytwarzający znakomite przetwory mięsne, słynne w Wielkopolsce. To u nich Mama zawsze się zaopatrywała. Ich sklep znajdował się na rogu ul. Karpeckiej i 1- Maja, w nie istniejącej już kamienicy, a szeroki asortyment wędlin, przyprawiłby o zawrót głowy dzisiejszych wytwórców.

Zaraz po nich, otworzyli sklep mięsny państwo Kumosińscy, Borowieccy i Czubkiewiczowie. Na miejscu dzisiejszej restauracji „Pod Aniołem” pan Bonin otworzył pierwszą drogerię. Mama zawsze kupowała u niego wodę kwiatową „Chypre” i krem „Śnieg Tatrzański” z krakowskiej firmy Miraculum. Do dzisiaj pamiętam jego śliczny liliowy zapach. Także w Rynku, w miejscu dzisiejszej Cepelii, otworzyła komis pani Miąskowa. O ile mnie pamięć nie myli, również w Rynku pani Lisiecka miała sklep odzieżowy. Tam gdzie dziś mieści się w Rynku sklep z porcelaną i szkłem, był niewielki lokal „Lucynka”, z wieczornym dansingiem. W nieistniejącej już kamienicy, obok również nie istniejącego hotelu „Piastowskiego” (obecnie trawnik w dole kościoła) porucznik A. otworzył restaurację z dansingiem „Lwowianka”. Do dobrego tonu należało wtedy, spotkać się tam ze znajomymi na kolacji, przy muzyce i trochę potańczyć.
Powoli zaczynaliśmy żyć jak ludzie cywilizowani. Przedwojennym zwyczajem, w niedzielę Mama nie gotowała obiadu, tylko szliśmy we trójkę, lub w towarzystwie znajomych oficerów, do restauracji „ U kuchmistrza” na ulicy 1- Maja. Obecnie mieści się tam chyba jakiś punkt krawiecki. Mój Boże, takiego sandacza, takich jajek faszerowanych i kotleta schabowego już nigdy nie będę jadła. To był znakomity przedwojenny restaurator, jakich dziś już nie ma.
 Na święta Wielkanocne, tradycyjnie zjeżdżała się rodzina i przychodzili znajomi. Było tak wesoło! Mama przygotowywała mnóstwo ciast, które piekło się nie w domu, lecz u piekarza, mającego zakład w podwórzu przy ulicy Chrobrego i Ciesielskiej, obecnie teren dawnych Ampułek.Przypominam sobie, jak Babcia Pelagia dzieiła się, jak można zrobić wielkanocna babę z kilku jaj. Wspominała, że w Olesinku piekło się baby z sześćdziesięciu jaj!  Z Gdyni przyjeżdżał mój brat cioteczny Stefan, marynarz na okręcie wojennym. Bardzo go kochałam i byłam z niego taka dumna. Z Rzeszowa przybywała ciocia Stasia i dawała nam koncerty na odrestaurowanym pianinie, które Ojciec kupił u jakiegoś szabrownika. W soboty odbywały się u nas próby kabaretu. Schodziło się tyle osób, że nie dla wszystkich starczyło miejsca, więc panie i panowie rozsiadali się na dywanie przykrywającym podłogę w gabinecie.
Nasz gościnny dom, upatrzyli sobie oficerowie z DOW we Wrocławiu i przyjeżdżali do nas, jak do hotelu przekonani, że zawsze zostaną mile przyjęci i poczęstowani obiadem. Potrafili obudzić nas w środku nocy, bo akurat wtedy przyjeżdżał pociąg. W końcu to się znudziło zmęczonej Mamie i poradziła nieproszonym gościom uprzejmie, żeby poszukali noclegu w hotelu oficerskim!
Przy ulicy Daszyńskiego otwarto sklep spożywczy, a w nieistniejącym dziś domu, na miejscu sklepu obuwniczego, był sklep państwa Kuczmów.
ulica Adama Asnyka.
 Na Asnyka, tam gdzie dziś jest sklep z materiałami, był budynek Straży Pożarnej, bo reszta ulicy leżała w gruzach. Po drugiej stronie, chyba na miejscu Placu ks. Popiełuszki, znajdowało się gospodarstwo i tam chodziło się po mleko prosto od krowy! Na ulicy Kubika, pan Najder otworzył pierwszą w mieście aptekę. Wielka szkoda, że została zamknięta, bo były tam piękne zabytkowe meble. Z pierwszych bolesławieckich lekarzy, zapamiętałam doktora Markiewicza i leczących nas lekarzy wojskowych: doktora Kłosowskiego i bardzo przystojnego doktora Dubrawę, mającego piękną żonę i śliczną córeczkę Kingę.
Doktor Józef Kłosowski uratował Ojcu nogę przed amputacją, operując go w naszym mieszkaniu! Wyciągnął Ojca z czerwonki i ropnego zapalenia woreczka żółciowego, a mnie z ciężkiego porażenia, stając się naszym lekarzem domowym. Był znakomitym lekarzem, byłym żołnierzem AK i uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Przypominam sobie wspaniałego doktora Stępienia, późniejszą sławę medyczną, ordynatora Kliniki Chirurgicznej w Krakowie. Będąc naszym gościem, wyprosił Mamę z kuchni i przewiązawszy się jej fartuszkiem, przygotował nam przepyszny rosół z bażanta upolowanego przez Ojca. Ja i Mama siedziałyśmy sobie w tym czasie w gabinecie i chrupałyśmy jabłka....