środa, 1 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZEŚĆ ÓSMA.


To jest widok, jaki miałam z  okna naszego mieszkania. W środkowym budynku kupowaliśmy mleko, dalej była mała Ceramika.foto.Polska ORG.
Piszę te wspomnienia absolutnie szczerze i stwierdzam z całą stanowczością, że mieszkanie na ulicy Polnej 8, m 5, okazało się bardzo pechowe. Mieszkaliśmy tam sześć lat i bez przerwy prześladowały nas ciężkie, niemal śmiertelne choroby i nieszczęścia. Najpierw Mama była na progu śmierci, potem zachorował ciężko Ojciec, a na końcu ja, mając przed sobą trzy godziny życia - dosłownie! Dla badacza zjawisk paranormalnych, nasze mieszkanie byłoby wspaniałym polem do pracy. Jestem osobą o bardzo sceptycznym charakterze i raczej nie wierzę w żadne zjawiska nadprzyrodzone. A jednak wtedy byłam naocznym świadkiem czegoś, co nie da się wyjaśnić w sposób racjonalny i logiczny.
Przez długi czas widywaliśmy światło nagle świecące się we wszystkich pokojach i równie nagle gasnące. W nocy słyszeliśmy kroki w przedpokoju i gabinecie, chociaż mieszkanie było dokładnie zamknięte na dwa zamki i łańcuch. Ojciec, zrywał się z łóżka i z pistoletem w dłoni, wychodził do przedpokoju, aby zbadać, czy ktoś się do domu nie włamał, bo mieszkaliśmy w budynku sami, prócz stróża, ale nikogo nie było. Najgorzej się bałam, kiedy Ojciec wyjeżdżał w teren i zostawałyśmy z Mamą same. O, wtedy to było naprawdę strasznie. Jak tylko zapadła noc, wpraszałam się do łóżka Mamy. Z głębokiego snu budziłyśmy się nagle i razem czuwałyśmy, oczekując z przerażeniem, aż znowu zapalą się światła, a w przedpokoju rozlegną się ciężkie kroki, zatrzymujące się pod drzwiami naszej sypialni. Te kroki zawsze wychodziły z gabinetu, tam gdzie prawdopodobnie zastrzelono jakiegoś człowieka! Nie jest to moja konfabulacja, bo tak było naprawdę! Dostałam tak silnej nerwicy, że gdy tylko Mama rano podnosiła się z łóżka, szłam za nią do kuchni, nie bacząc na zimno panujące jeszcze w mieszkaniu. Kiedy wychodziła do miasta, zapaliwszy pod piecem kuchennym, ja zamykałam drzwi na klucz i siedziałam skulona, czekając kiedy Mama wróci. Na prośbę Mamy, nasz dom dwukrotnie poświęcił ksiądz proboszcz Gromadzki, który nas bardzo lubił i często u nas gościł, jednak jak przewidywał Ojciec, nic to nie pomogło. Straszyło, aż do dnia naszej wyprowadzki w 1951 roku. A swoją drogą, chciałabym porozmawiać z obecnymi lokatorami tego mieszkania i spytać, czy dobrze się tam czują?
                                     --------------------------------------------
Wigilia 1945 roku.
Pierwsza wigilia po zakończeniu wojny. Nie mamy choinki, nie będzie tradycyjnego barszczu z uszkami, smażonego karpia i innych przysmaków wigilijnych. Zima tego roku jest bardzo mroźna i śnieżna. Wielki całun pokrył ruiny miasta i miłosiernie otulił poranione drzewa. Pogoda jest prawdziwie gwiazdkowa. Jest bardzo zimno i od rana palimy w piecach. Jadalnia nie jest jeszcze umeblowana, więc wigilijną kolację będziemy jedli w gabinecie Ojca. Na tę pierwszą w pookupacyjnej Polsce Wieczerzę na własnych śmieciach, Mama ugotowała zupę grochową, a karpia zastępuje twardy jak podeszwa dorsz. Są też kotlety mielone z solonego śledzia i ciastka amoniaczki! Kto tego nie jadł, niech dziękuje Bogu, był to nasz pionierski przysmak! W mieszkaniu brakuje jeszcze mebli, lecz w każdym pokoju świecą się lampy, a w oknach wiszą koronkowe firanki, które nam przywieźli żołnierze z Rzeszowa, wraz z rzeczami pozostawionymi u cioci w Katowicach i rozpaczliwym listem dziadków, którzy dopiero od żołnierzy dowiedzieli się co nieco, jak tu żyjemy. W Rzeszowie opowiadano sobie o bogactwach, jakie są na Ziemiach Odzyskanych, gdzie nawet prosty parobek mieszka, jak dawniej pan hrabia! To również była tylko część prawdy, ale moi rodzice byli zbyt uczciwi i honorowi, żeby bogacić się szabrem z poniemieckich domów. Tego, co utraciliśmy na kresach wschodnich i w Poznaniu, nigdy nie odzyskamy. Jednak Mama uparcie stara się stworzyć nam w miarę normalny dom. Jej delikatne ręce pokryte są strupami i rankami po zardzewiałych gwoździach i szkle, a przecież pamiętam, że były takie białe i piękne. Za to podłogi lśnią jak lustra i w każdym kątku jest niemal sterylnie czysto. W gabinecie Ojca stoi pianino. Siedzę przy nim i nieśmiało uderzam po klawiszach, chcąc zagrać kolędę:”W żłobie leży”. Ojciec zaprosił na wigilię samotnego kolegę oficera, który pozostawił rodzinę w Małopolsce.
foto. Puzzle Factory
Podchodzę do okna i wypatruję pierwszej gwiazdki. Niestety, niebo jest pokryte chmurami, z których padają wielkie płatki śniegu. Po drugiej stronie ulicy stoi kilka domów, w ich oknach też palą się światła. Tam mieszkają przybysze z kresów wschodnich i moja przyszła przyjaciółka. Zasiadamy do stołu nakrytego białym adamaszkowym obrusem. W wazonie kilka gałązek sosnowych. Mama, jako pani domu, jest nieco zawstydzona tak skromnym menu, ale wiadomo, że są to dopiero pionierskie początki. Nie mamy opłatka, więc dzielimy się chlebem, życząc sobie wzajemnie szczęścia w powojennej Polsce. Nie ma czym wznieść toastu, bo brakuje wina. Po wigilii Ojciec zasiada do pianina. Głośno śpiewamy „Bóg się rodzi”, a rodzice mają w oczach łzy. Wspominają tych, którzy zostali zmieceni wojennym huraganem. Myślimy o wuju, dziennikarzu krakowskiego „Kuriera”, zamordowanym w Katyniu i o wojskowych kolegach Ojca, spoczywających w katyńskich masowych mogiłach. Smucimy się, że nigdy nie zasiądą do Wieczerzy jego przyjaciele z AK, zastrzeleni przez Niemców w Zamku Lubomirskich w Rzeszowie, oraz wspominamy cudownych, wspaniałych chłopców, zamordowanych tamże przez Urząd Bezpieczeństwa. Przywołujemy w myślach wuja, zestrzelonego nad Londynem w „Bitwie o Anglię”. Był pilotem samolotu myśliwskiego, i ciężko ranny, ratował się skokiem z płonącej maszyny. Na szczęście przeżył, a niedawno ciocia, jego żona, przekradła się do niego przez „zieloną granicę” i już są w Anglii razem. Mama ze wzruszeniem wspomina swego stryja Marcina, zamordowanego wraz z żoną przez Niemców w Poznaniu.
Mój Boże, tyle osób, tyle twarzy, gestów, uśmiechów....
foto. terjan
Kiedy tak siedzimy, zatopieni we wspomnieniach, ktoś nieśmiało puka do drzwi. Ojciec na wszelki wypadek wyjmuje pistolet i idzie otworzyć, bo tutaj nigdy nic nie wiadomo. Ale to tylko nasi żołnierze przyszli nam złożyć życzenia i chociaż na chwile odetchnąć domową atmosferą. Mama gościnie częstuje ich, czym chata bogata, a oni wnoszą beztroski nastrój, humor i dokazują ze mną. Na Pasterkę nie idziemy, bo Ojciec ma dyżur, zresztą w kościele nie ma jeszcze polskiego księdza, a o niemieckim proboszczu słyszeliśmy bardzo niemiłe rzeczy. Kilka razy widziałam go, jak szedł do dr. Daum.
Zbliża się Sylwester i Nowy Rok. Pomimo wielu braków i niedostatku, Mama postanowiła urządzić przyjęcie. Wieczorem spodziewamy się gości, bo przyjdą koledzy ojca z RKU i na pewno żołnierze, zwabieni kulinarnymi zdolnościami Mamy oraz jej urodą! Chłopcy przychodzą do nas przy każdej okazji wiedząc, że zawsze znajdzie się dla nich jakiś smaczny kąsek. W rewanżu, skądś wytrzasnęli białego sera, kilka kilogramów ziemniaków i słoninę na pierogi. Och, będzie uczta! W Sylwestra, Mama od wczesnego rana jest na nogach i krząta się po mieszkaniu. Wieczorem jest wykończona, ale mieszkanie dosłownie lśni czystością. Ja z przejęciem oczekuję północy, bo Ojciec przyrzekł, że pozwoli mi wystrzelić na wiwat z karabinu! Tego roku zima jest bardzo śnieżna, gdybym miała sanki, urządziłabym sobie świetną zabawę na podwórku, lecz moje sanki zostały w Rzeszowie. Chodzę więc za Mamą i zanudzam ją pytaniami, kiedy nareszcie będzie ta północ?
foto. Moje gotowanie.
 Wraz z zapadnięciem zmroku, zaczynają schodzić się goście. Ktoś przyniósł patefon i stare płyty. We wszystkich pokojach rozlega się głos pana Fogga i jego:”Tulipany”. Są też jakieś sentymentalne przedwojenne tanga i płyty niemieckie. Mama jest w tym męskim towarzystwie jedyną dorosłą kobietą i musi tańczyć ze wszystkimi panami. Na szczęście uwielbia taniec i nikomu nie daje kosza. Sierżant prowiantowy, który tak poczciwie dożywiał mnie czekoladą, w braku innej partnerki, prosi mnie do tańca. Wprawdzie mam niewiele ponad sześć lat, jednak tańczę znakomicie, bo Mama, wielbicielka baletu i tańca towarzyskiego, wpoiła mi tę niełatwą sztukę. Tańcząc z niskim i okrąglutkim sierżantem, tworzymy pocieszną parę, jakby z pierwszych filmów Maxa Senetta. Wiem, że wyglądamy śmiesznie, ale wcale się tym nie przejmuję. Ojciec w drodze wyjątku, dolał mi do herbaty odrobinę wina, więc mam różowy humor i jestem gotowa bawić się, do białego rana. Po panu sierżancie zgłaszają się do mnie inni panowie i tańczę kawałek po kawałku. Zrobiłam furorę odtańczywszy brawurowo najmodniejszy taniec amerykański boogie woogie. Mój partner, młodziutki żołnierz, śliczny jak z obrazka, nie musiał się wysilać przerzucając mnie nad głową, więc po prostu fruwałam w powietrzu. Potem tańczyliśmy równie modnego swinga, przy którym należało rytmicznie przekładać nogi, raz lewą, raz prawą, oczywiście do taktu. Ćwiczyłyśmy ten taniec z Mamą siedząc w gabinecie na kanapie, a Ojciec obserwując nasze wyczyny, znacząco pukał się w czoło. Ostatnią poleczkę tańczę z Ojcem. Przelatujemy w tańcu przez wszystkie pokoje, podśpiewując z wielkiej radości:
Dreamstime.com
- Oj, dziś, dziś, dana, dana!... - za mną powiewają falbanki odświętnej sukienki.
Kolacja sylwestrowa, palce lizać! Na stole króluje ogromny półmisek pełen pierogów z serem i ze skwarkami. Mniam, mniam! a Mama jeszcze donosi z kuchni pachnące niebiańsko placki ziemniaczane i dzbanek śmietany. Dwaj młodzi żołnierze z pełnym poświęceniem tarli ziemniaki, co chwilę sycząc z bólu i dmuchając na starte do krwi palce. Za to placki są boskie! Wszyscy stwierdzają to jednogłośnie, ściskając bohaterom pościerane palce. Na deser jest placek z marmoladą, kilka butelek dobrego wina i prawdziwa kawa! Dla mnie pan sierżant przyniósł trzy tabliczki czekolady z UNRY. Niestety brakuje owoców, ale trudno. Zbliża się północ i wszyscy wychodzimy na duży balkon. Noc jest bardzo mroźna i roziskrzona gwiazdami. W gabinecie Ojca duży stojący zegar majestatycznie wybija północ. Ojciec wręcza mi ciężki karabin i pokazuje, jak się naciska spust. Kiedy zegar wybija ostatnie uderzenie, ostrożnie pociągam cyngiel.
Huknęło, walnęło mnie w ramię, a siła odrzutu sprawia, że ja przewracam się w jedną stronę, a karabin pada w drugą. Ojciec śmieje się i pociesza mnie, że zawsze musi być ten pierwszy raz, a człowiek uczy się na własnych błędach. Dokoła ogłuszający hałas, bo wszyscy strzelają! Żołnierze z karabinów, oficerowie z pistoletów, a kto nie ma broni, rzuca przepalone żarówki. Po niebie suną świetliste koraliki pocisków, czerwone, niebieskie, żółte, zielone....Błyskają rakiety, rozsypując się w górze w feerie barwnych ogni. Powietrze drży od wybuchów petard, dudni basem artyleria. Wszyscy rzucają się sobie w ramiona, całusy, życzenia, śmiechy i skrywane wzruszenie. Boże, koniec ostatniego roku wojny i siedmiu miesięcy ciężko wywalczonego pokoju.
- Oby nam się! Do siego roku!
foto.Pixabay.
Naraz słyszymy w pobliżu potężną detonację. O, to Rosjanie strzelają z dział w Krasnym Gorodoku. Oj, coś się musiało stać! Może ktoś trafił w magazyn z amunicją? Wracamy do ciepłego pokoju, żeby wznieść toasty. Powoli zaczynają mi się kleić oczy, bo zmęczył mnie nadmiar wrażeń. Mama osobiście układa mnie na kanapce, całuje i wychodzi na palcach z pokoju. Leżę wygodnie, piec promieniuje ciepłem, a za oknem mroźna styczniowa noc. Pierwsza noc w nowym 1946 roku. „Oby ten rok był dla nas szczęśliwy.”- myślę, powoli zapadając w sen.
W Nowy Rok, zaraz po śniadaniu, idziemy do kościoła. Na szczęście nie został zniszczony i właśnie odprawia się w nim nabożeństwo. Graja organy. W starych zabytkowych ławkach siedzą Niemcy i modlą się z wielkich czarnych książek. Ksiądz mówi kazanie po niemiecku. Przybyli na nabożeństwo Polacy, stają pod ścianami i dokoła pięknego ołtarza. Są to wojskowi z RKU. z jednostki, jedni z rodzinami, inni sami, są nieliczni jeszcze polscy urzędnicy, kilku nauczycieli, mających otworzyć w mieście polską szkołę i chłopi w kożuchach. Pomimo mrozu zdjęli futrzane czapy i stoją z obnażonymi głowami. Czujemy się w świątyni dosyć obco, bo msza się kończy, a ksiądz intonuje jakąś pieśń, którą Niemcy zgodnie śpiewają, patrząc na nas spode łba. Pomimo znajomych, łacińskich słów liturgii, to nabożeństwo wydaje się nam jakieś dziwne. Msza wcale wiernych nie łączy, tylko jeszcze głębiej dzieli. Ksiądz przy ołtarzu szybko kończy pacierz i milknie, obserwując nas nieprzyjaznym wzrokiem. Jest to ksiądz Sauer proboszcz katolickiej parafii niemieckiej. Nie stara się do nas zbliżyć. Organy milkną i w świątyni zapada cisza.
foto. Stempelek.info
Wtem od jednej z kolumn odrywa się stary chłop. Wolnym krokiem podchodzi do ołtarza, klęka i potężnym głosem, drżącym ze wzruszenia, zaczyna śpiewać:
 - Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki.
W kościele konsternacja. Niemcy kręcą się w ławkach, niektórzy sykają, ksiądz staje w drodze do zakrystii i ma taka minę, jakby zamierzał wyprosić nas z kościoła. Sekunda ciszy i naraz wszyscy Polacy padają na kolana i śpiewają, a raczej krzyczą słowa pieśni, która przez sto dwadzieścia sześć lat zaborów, dawała nam nadzieję i siłę do przetrwania. Obok mnie klęczy jakaś kobieta w czerni. Splotła na piersi zniszczone ręce i śpiewa z uniesieniem, a po policzkach spływa jej strumień łez. Potem wspólnie śpiewamy polskie kolędy, bez organów, bo te zamilkły na dobre.
Wychodzimy z kościoła poruszeni i mocno zbratani. Nieznani ludzie podchodzą do nas, przedstawiają się i składają nam życzenia, zawieramy nowe znajomości. Jesteśmy tutaj jeszcze tak nieliczni, w morzu obcego żywiołu, musimy być solidarni wobec siebie. Niełatwo zaczyna się ten rok 1946. Wracając do domu, przechodzimy przez Rynek koło ratusza i widzimy w połowie wieży, potężną dziurę po armatnim pocisku! To Rosjanie, bawiąc się na Sylwestra, strzelili wczoraj na wiwat z działa, prosto w ratusz! Wesołych świąt!
                             ---------------------------------------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz