czwartek, 27 lutego 2020

TAKA ZWYKŁA HISTORIA.




Boli mnie palec wskazujący prawej dłoni i ciężko mi pisać. Ale dziś taki ponury, ciemny dzień, prawdziwie jesienny, nie zimowy. Nie ma śniegu, ani mrozu, tylko deszcz bije o szyby, a za oknami coraz mocniej wyje wiatr. Mam podły nastrój i depresję, lecz mimo wszystko siadłam do komputera i piszę tę historię, jaką bardzo dawno temu usłyszałam, a która przypomniała mi się, gdy oglądałam jakiś stary film. Ktoś, przeczytawszy to opowiadanie, powie sobie: - „Owszem, wzruszające, ale to przecież tylko fikcja literacka”. Drogi czytelniku, zapewniam, że to samo życie je napisało i nie ma w nim ani słowa nieprawdy.
Stefania była najmłodszą z czterech córek w rodzinie bogatego przedsiębiorcy, z dumą noszącego jeden z najstarszych herbów szlacheckich. Matka miała korzenie arystokratyczne, była kobietą zimną, bezduszną i znudzoną. Nie zajmowała się rodziną, a córek zdecydowanie nie lubiła.
Stary Rynek w Poznaniu. foto. Poznań Wyborcza pl.
 Dzieci, bo było jeszcze trzech braci, wychowywały służące, lub najstarsza siostra. Ojciec zajęty interesami nie miał wielkiego wpływu na wychowanie potomstwa. Dawał pieniądze na utrzymanie domu na odpowiednim poziomie, a z rodziną spotykał się zwykle przy niedzielnym obiedzie. Więcej zainteresowania okazywał synom. Chodzili do najlepszych szkół i studiowali. Jako ludzie dorośli, zrealizowali marzenie ojca. Jeden został wziętym lekarzem, drugi dyrektorem dużego zakładu przemysłowego, trzeci oficerem WP. Ale to stało się już wiele lat później.
Stefania od dziecka miała wyjątkowy charakter. Była niezwykle dobra, kochającą i nie mająca w sobie ani odrobiny zawiści, czy złości. 
Nie mam zdjęcia Stefanii, ale może podobnie wyglądała. Na fotografii Maria hr. z Grocholskich Sobańska.
Bywały takie momenty, że w pokoju rodziców wybuchały nocą głośne awantury, gdy okazywało się, że znowu nie ma pieniędzy na utrzymanie domu, choć ojciec dał niedawno matce sporą kwotę. Nie wiadomo, gdzie matka pieniądze  traciła, lecz  zawsze ich brakowało. Na tym tle wybuchały awantury, czasami kończące się rękoczynami, kiedy ojciec tracił cierpliwość. Biedna Stefania nie umiała obojętnie słuchać wrzasków rodziców i udawać, że jest głucha. Wyskakiwała z łóżka i w nocnej koszulce wpadała do sypialni rodziców, czepiając się ich kolan i błagając z płaczem, aby pocałowali się na zgodę. Rozwścieczona matka sprawiała jej lanie, a ojciec pouczał córkę, żeby nie wtrącała się do spraw ludzi dorosłych, bo jest jeszcze mała i głupia! Rodzeństwo wyśmiewało się z niej, nazywając ją „świętą Stefanią”, ale ona nie mogła patrzeć spokojnie kiedy komuś działa się krzywda.
Suknia balowa z początków XX w.
Mijały lata, dziewczęta dorosły, zaczęły bywać w towarzystwie, rodzice rozglądali się za przyszłymi zięciami. Stefania miała siedemnaście lat i nadal była czułą, dobrą dziewczyną. Pewnego dnia w karnawale, panny mierzyły suknie przyniesione właśnie przez szwaczkę, tak wówczas nazywano krawcową. Mizdrzyły się przed lustrem, śmiejąc się i dokazując. 
Suknia kobieca z początków XX w.
Tylko Stefania nie chciała zmierzyć nowej sukni. Powiedziała, że z pewnością jest dobrze uszyta i nie potrzeba nic poprawiać. Siostry nalegały tłumacząc, że musi zmierzyć, bo przed balem może się okazać, że coś trzeba jednak poprawić. Ale dziewczyna odmawiała włożenia sukni. Jedna z sióstr podbiegła do niej i żartem zerwała z niej noszoną luźną sukienkę. Skamieniała z wrażenia zauważywszy, że smukła figura Stefanii bardzo się zmieniła.
- Ty się spodziewasz! - krzyknęła, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
Stefania nie odpowiedziała, zakrywając się tylko zerwaną sukienką. Dwie pozostałe siostry wstrząśnięte niespodziewanym odkryciem, tuliły się do siebie przerażone. Matka usłyszawszy głośny okrzyk córki, weszła do pokoju.
 - Co tu tak głośno? Dlaczego nie mierzycie sukien? Szwaczka nie będzie tu siedziała w nieskończoność. - powiedziała ostro, mierząc córki surowym spojrzeniem. - Stefania, co tak stoisz? Rusz się!
Nagle starsza siostra palnęła bez zastanowienia:
- Mamo, ona będzie miała dziecko! Ma już brzuch!
Matka jednym ruchem wyrwała suknię z rąk Stefanii i zobaczyła jej zmienioną figurę. Najpierw zaniemówiła, a potem chwyciła córkę za ramiona i zaczęła nią potrząsać.
- Ty, wstrętna dziewucho, z kim zgrzeszyłaś? Ty przeklęta! Gadaj mi zaraz? - krzyknęła, a potem w porywie wściekłości, chwyciła wieszak i zaczęła bezlitośnie bić córkę, nie patrząc gdzie bije.
Stefania zasłaniała twarz dłońmi, ale nie krzyczała i nie próbowała się tłumaczyć. Siostry rzuciły się jej z pomocą,zasłaniając Stefanię i próbując matce wyrwać wieszak. Ale matka przestała ją bić dopiero wtedy, kiedy złamała wieszak i opadła z sił. Wybiegła z pokoju i posłała służącego po ojca. Siostry starały się dowiedzieć, z kim Stefania się spotykała, lecz ona milczała. To wszystko było bardzo dziwne, gdyż Stefania była pobożna, nie lubiła flirtów, z nikim się nie spotykała i siostry śmiały się z niej mówiąc, że chyba zostanie zakonnicą.
foto. Dziedzictwo Suwalszczyzny.
Ojciec dowiedziawszy się o tym skandalu wpadł w jeszcze większą wściekłość. Takie wydarzenie w porządnej rodzinie nie mogło mieć miejsca. Hamując gniew, spytał Stefanię, kto jest ojcem jej dziecka, zamierzając zmusić uwodziciela do małżeństwa z córką. Dziewczyna jednak dalej milczała, tylko kilka łez spłynęło po jej bladych policzkach. Ojciec zdenerwowany i wyprowadzony z równowagi, wziął skórzany pas i chwyciwszy córkę za długi warkocz, zaczął ją bić.
- Mów suko, z kim będziesz miała tego bękarta? Słyszysz? Bo cię zabiję! Taki wstyd! Boże, czego się doczekałem na stare lata. Taka hańba! Gadaj, dziewko, kto ciebie uwiódł? Połamię draniowi kości, zastrzelę łotra, ale najpierw zatłukę ciebie.
Jednak bita niemiłosiernie dziewczyna, choć krwawiła i słaniała się na nogach, nie powiedziała ani słowa. Siostry rzuciły się do ojca, błagając go żeby przestał bić. Ale on oprzytomniał w momencie, kiedy Stefania zemdlała i leżała na podłodze cała zakrwawiona, jak martwa. Matka wylała na nią szklankę wody i otrzeźwiła, kilkoma mocnymi policzkami. Ojciec zauważywszy, że dziewczyna patrzy na niego, spytał nie wypuszczając pasa z ręki.
- Powiesz z kim się łajdaczyłaś?
Dziewczyna dalej milczała jak zaklęta, tylko coraz żałośniej płakała. Ojciec obserwował ją przez chwilę, a potem rzekł dziwnie spokojnym tonem:
- Mam już tylko trzy córki. Nie waż się nigdy więcej przychodzić do tego domu. Dla ciebie mieszkają tu obcy ludzie! Nie masz już sióstr, ani braci. A teraz precz, ty przeklęta wywłoko! Ty zakało rodziny. Wynoś się z mego domu!
Chwycił zbitą do krwi córkę za kark i wyrzucił jak zbitego psa na ulicę. Matka cisnęła za nią jakiś płaszcz. Stefania usłyszała jeszcze głośny płacz sióstr i drzwi rodzinnego domu zatrzasnęły się z hukiem. Została sama na ulicy w mroźną, zimową noc. Nie wiedziała, co ma z sobą zrobić i gdzie ma pójść. Zdawała sobie sprawę, że cała rodzina solidarnie się jej wyprze i wszystkie drzwi zamkną się przed nią. Zbolała i zziębnięta, podniosła się z progu i poszła przed siebie, nie mając pojęcia dokąd i po co idzie.
 W pobliżu domu był kościół, Stefania była głęboko wierząca, więc pierwsze kroki skierowała w tamtą stronę. Właśnie odprawiało się wieczorne nabożeństwo i kościół pełen był ludzi. Dziewczyna nie ośmieliła się wejść do środka, lecz przycupnęła w pobliżu drzwi wejściowych, tuląc się do ściany. Słyszała grające organy i ludzi śpiewających kolędę. Zaczęła się modlić, prosząc Boga o pomoc. Nabożeństwo się skończyło i ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. Wśród nich było starsze małżeństwo, a pani widząc skuloną pod ścianą dziewczynę, sięgnęła do torebki, wyjmując drobna monetę. Pochylając się, spostrzegła, że młoda dziewczyna z pewnością nie jest żebraczką. Jej płaszcz miał kołnierz z drogiego futra, a wyglądająca pod niego sukienka, też nie była łachmanem.
- Co ty tu robisz, dziecko? - spytała zdumiona. - Noc, zimno. Dlaczego nie idziesz do domu?
- Nie mam domu. - odpowiedziała szeptem dziewczyna.
- Ale to niemożliwe. - zawołała starsza pani. - Przecież gdzieś musisz mieszkać.
- Już nie. - Stefania żałośnie zapłakała. - Popełniłam grzech śmiertelny i tatuś wyrzucił mnie z domu.
- Co zrobiłaś? - wtrącił się starszy pan. - Chyba nikogo nie zabiłaś.
- Nie, ale będę miała dzieciątko. - wyszeptała dziewczyna i opuściła wstydliwie głowę. - Przyniosłam wstyd rodzinie.
- Nie możesz wrócić do domu?- odezwała się wzruszona starsza pani.
- Rodzice się mnie wyrzekli. Ale to ja jestem winna, nie oni.
Starsza pani popatrzyła na męża, a on po namyśle skinął głową.
- Nie możesz tutaj siedzieć, bo zamarzniesz. Chodź, pójdziesz z nami.
Stefania próbowała protestować, ale starsi państwo stanowczo nalegali, więc poszła z nimi, dziękując w duchu Opatrzności za opiekę. Miała ogromne szczęście i los był dla niej łaskawy, bo ludzie którzy zabrali ją do swego domu, zaopiekowali się nią troskliwie. Byli samotni, dzieci nie mieli, nad czym bardzo ubolewali, więc uznali, że los zesłał im córkę. Starsza pani dyskretnie próbowała się dowiedzieć, kim są rodzice dziewczyny i kto jest ojcem jej dziecka. Stefania powiedziała jak się nazywa i gdzie mieszkała, ale błagała swoich opiekunów, żeby nie próbowali nawet przemówić rodzicom do rozumu, bo oni wyrzekli się jej na zawsze. Nigdy jednak nawet słowem nie wspomniała, kto ją uwiódł. Starsi państwo byli ludźmi zamożnymi, mieszkali we własnej kamienicy, zajmując duże mieszkanie. Mieli kucharkę i służącą, ale Stefania nie chcąc darmo jeść chleba swoich opiekunów, zajmowała się domem wyręczając służącą, chodziła z kucharką po zakupy, a nawet pomagała w kuchni, umiejąc dobrze gotować.
 Mijały tygodnie i miesiące i nadszedł czas porodu. Był bardzo ciężki, akuszerka nie dała sobie rady i dopiero lekarz sprowadził na świat dziewczynkę. Stefania po porodzie ciężko chorowała i wolno przychodziła do zdrowia. Ale nie musiała martwić się o dziecko, bo starsi państwo dosłownie oszaleli z radości, przelewając na dziewczynkę całą miłość do nienarodzonych dzieci. Na chrzcie otrzymała imię Anny, po starszej pani, traktującej dziecko jak ukochaną wnuczkę. 
foto. Ciekawostki historyczne.
Czas biegł nieubłaganie, mała Ania miała już trzy latka i była prześlicznym, grzecznym dzieckiem, radością matki i starszych państwa, którzy stroili ją i rozpieszczali, a także zapowiedzieli Stefanii, że kiedyś Ania odziedziczy po nich cały majątek. To były chyba najpiękniejsze lata w krótkim życiu Stefanii. Była szczęśliwa, żyjąc w domu swych opiekunów bez trosk i mogła cieszyć się swoją ukochaną córeczką, do której była namiętnie przywiązana. W 1918 roku, jeszcze w czasie walk na froncie, wybuchła pandemia grypy, zwanej później „hiszpanką”. Była to choroba niezwykle groźna i zabijała, przeważnie młodych i dzieci. Zmarło na nią więcej ludzi, niż żołnierzy poległych na wojnie. Umierały całe rodziny, lekarze, pielęgniarki, księża, w końcu zabrakło miejsc na cmentarzach. Na szczęście w Polsce grypa trwała krótko, bo tylko od września 1918 r. do stycznia 1919 r. Ale i tak jej ofiarami stało się tysiące ludzi.
Mała Ania zachorowała pewnej jesiennej nocy i po dwóch dniach cierpień odeszła. Stefania była bliska obłędu, krzyczała nieludzkim głosem całymi godzinami, przeklinając Boga i swój los. Starszych państwa także ogarnęła rozpacz, tym bardziej, że zaraz po małej zachorowała starsza pani i nazajutrz już nie żyła. Na pogrzebie, przy dużej czarnej trumnie, stała mała, biała trumienka dziewczynki, cała zasypana kwiatami.
Pogrzeb ludzi zmarłych na "hiszpankę".
 Tej nocy po pogrzebie, Stefania uciekła z domu i poszła na cmentarz, aby umrzeć na grobie córeczki. Rano, idący przez cmentarz grabarz, znalazł ją nieprzytomną, leżącą na płycie grobowca. W tych czasach grabarze mieszkali na cmentarzu i jego dzieci bawiły się pomiędzy mogiłami. Grabarz zabrał nieprzytomną dziewczynę i zaniósł ją do domu. Żona radziła mu, żeby chorą wyrzucił, bo pewnie ma „hiszpankę”, ale on się nie zgodził, bo wiedział, że grypa inaczej się objawia. Stefania leżała w ciasnej komórce ponad dwa miesiące. Miała zapalenie opon mózgowych, ale jakimś cudem wróciła do zdrowia, choć wcale nie była leczona. Wstała ze swego legowiska bardzo słaba, ale zupełnie odmieniona. Cicha, obojętna na wszystko, co się dokoła niej działo, sprawiała wrażenie, jakby nie pamiętała niczego z przeszłości. Nigdy więcej nie poszła do mieszkania swoich opiekunów, zresztą nie było po co, bo i starszy pan zmarł wkrótce po żonie, a całym majątkiem zarządzali już krewni.
 Wyzdrowiawszy, Stefania zaczęła pracować u grabarza za darmo, pragnąc mu się zrewanżować za ratunek w chorobie. Kosiła trawę, sadziła kwiaty na grobach, a także, pomagała w domu, ucząc dzieci grabarza pisać i czytać. Czasami chodziła do kaplicy, aby pomóc ułożyć zmarłego do trumny, czy zapalić świece. 
 Pewnej nocy grabarz zauważył, że zapomniano zgasić w kaplicy gromnice, stojące w pobliżu trumny. Mogły spowodować pożar. Kazał więc Stefanii iść do kaplicy i gromnice pogasić. Poszła. Nie lękała się umarłych, bo już niczego się nie bała.Trumna była otwarta i leżał w niej porucznik niemiecki, który zastrzelił się z rozpaczy, kiedy zerwała z nim narzeczona.  Stefania pochyliła się nad nim i zobaczyła, że jest bardzo młody i piękny. Ranę na głowie miał zakrytą bandażem, spod którego wymykała się ciemne gęste włosy. Stefania delikatnie, jakby obawiając się go obudzić, położyła mu dłoń na czole i powiedziała głośno.
- Och, ty dzieciaku. Taki jesteś śliczny i taki głupi!
Pogładziła zmarłego po lodowatym policzku, zgasiła świece i wyszła.
U grabarza pracowała ciężko ponad rok. W tym czasie siostry powychodziły za mąż i odeszły z domu, spod tyrańskiej władzy rodziców. Najstarsza Maria, kobieta bardzo piękna, ale chora na gruźlicę, wyszła za mąż za oficera KOP-u, służącego na granicy z Niemcami, koło Międzychodu, w przepięknej okolicy, nad Wartą. Strażnicę graniczną otaczały wielkie, gęste lasy. Maria, chorowita i delikatna, nie mogła sobie poradzić z dużym domem i małą córką. Miała bardzo dobrego męża, lecz go nie kochała, zmuszona przez rodziców do poślubienia go, kiedy wdała się w romans ze znanym malarzem, który jednak nie miał zamiaru zmienić dla niej swego kawalerskiego stanu. Po wielkiej miłości, pozostał Marii, tylko jej piękny portret wiszący w saloniku.
Szwadron Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP)
 Czując się bardzo samotna, Maria z trudem odszukała siostrę i zaprosiła ją do siebie. Stefania wychowana w mieście, nagle znalazła się w zupełnie innym świecie. Wspaniałe lasy zachęcały do wycieczek i spacerów, pobliska rzeka do kąpieli w letnie popołudnia. Stefania odżyła po głodowym wikcie u grabarza i powróciła jej niebanalna uroda. Serdecznie zajęła się siostrą i domem. Lubiła wojskową atmosferę strażnicy i zaprzyjaźniła się ze szwagrem, który prędko poznał się na jej dobrym, czułym charakterze. W domu Marii często przebywali oficerowie KOP-u, koledzy jej męża z wojny w 1920 roku.
Koszary Baonu KOP.
 Pewnego razu przyjechał tam kapitan W. przyjaciel męża Marii. Był wojennym bohaterem odznaczonym za waleczność aż dwoma orderami Virtuti Militari! Miał Krzyż Złoty IV klasy i Krzyż Srebrny V klasy. Państwo polskie dawało kawalerom Virtuti Militari dożywotnią pensję w wysokości 300 złotych miesięcznie. Kapitan W. otrzymywał prócz oficerskich poborów, dodatkowo aż 600 złotych, co wówczas stanowiło znaczną kwotę. Kapitan W. herbu Korab, pochodził z bardzo dobrej rodziny o ziemiańskich, czyli szlacheckich korzeniach. Jego rodzice mieli duży majątek w pobliżu Lwowa.
Krzyż Złoty Orderu Virtuti Milotari
 To była miłość od pierwszego spojrzenia. Kapitan W. zakochał się w Stefanii bez pamięci, a ona w nim. Lecz kiedy po kilku miesiącach znajomości oświadczył się jej, Stefania krótko lecz stanowczo odmówiła. A kiedy nalegał, opowiedziała mu swoje ponure dzieje stwierdzając, że jest niegodna, aby zostać żoną tak zasłużonego bohatera. Pewna była, że kapitan dowiedziawszy się o jej przeszłości, odwróci się od niej z pogardą. Ale błędnie go oceniła, bowiem kapitan nie tylko nie zmienił zdania, ale wzruszony do głębi duszy powiedział, że wie, iż bierze za żonę anioła. Ślub młodej pary odbył się w majątku rodzinnym pana młodego. Stefania początkowo bardzo się obawiała, że rodzina męża jej nie zaakceptuje, ale się myliła. Nie można jej  było   nie kochać.
Kapitan W. służył w KOP-ie na Polesiu w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Młoda mężatka stworzyła w modrzewiowym dworku, prawdziwy dom, bardzo  ciepły i gościnny. Małżeństwo miało kilkoro dzieci i było zgodną, kochającą się rodziną. Ponieważ rodzice już nie żyli, Stefania nawiązała kontakt z całą rodziną, zapraszają ją do siebie. Piorun uderzył 17 września 1939 r., kiedy na ziemie wschodnie Rzeczypospolitej wkroczyła Armia Czerwona. 
17 września 1939 r.
Już w lecie, mąż Stefanii odesłał ją i dzieci, do rodziny w Poznaniu sądząc, że tam Niemcy nie dojdą. Pomimo oporu Stefanii, nie chcącej rozstawać się z mężem, kapitan zmusił żonę, żeby wyjechała. Rozpoczęła się wojna i bohaterska walka polskiej marynarki wojennej na błotach pińskich. Kapitan W. broniąc strażnicy, poległ śmiercią żołnierza. Stefania nigdy już nie wróciła do swego modrzewiowego dworku, gdzie była taka szczęśliwa u boku ukochanego. Pozostała na stałe w Poznaniu i szczęśliwie przeżyła wojnę. Pomimo rozpaczy po śmierci męża, potrafiła stworzyć swoim dzieciom dobry, radosny dom. Nigdy jednak nie powiedziała nikomu, kto był ojcem Ani. Tę tajemnicę zabrała z sobą do grobu.
Mama spotkała ją, będąc w Poznaniu u rodziny w latach sześćdziesiątych. Stefania była już staruszką o srebrnych włosach i słodkim uśmiechu.
- Pokaż mi zdjęcie swojego dzieciaczka. - poprosiła.
Mama wyjęła moją fotografię.
- O, masz taką śliczną córeczkę. - pochwaliła starsza pani.
- W przyszłym roku przyjadę do Poznania i przywiozę ją z sobą.
- Ja chyba już tego nie doczekam, moje dziecko.
- Ależ cioteczko, proszę tak nie mówić. Ciocia jest nam wszystkim potrzebna! - zawołała przestraszona Mama.
Niestety, Stefania, siostra matki Mamy, niecały rok po tej rozmowie zmarła. Usnęła na wieki we śnie, cicho i spokojnie, tak jak żyła. Opłakiwało ją bardzo wielu ludzi, ale potem zwyczajnie zapomniano o jej dziejach. Cóż, to była przecież  taka zwykła historia.

sobota, 22 lutego 2020

Bonjour Monsieur Chopin!

.

Ależ nie, wcale nie tak po francusku, tylko - Dzień dobry, mój kochany panie Fryderyku.
Pozdrawiam Cię w dniu Twoich 210 urodzin. Kiedy przed laty przybyłam do Paryża, pierwsze kroki skierowałam na cmentarz Père Lachaise. Pragnęłam odwiedzić Twój grób i złożyć na nim bukiecik fiołków, Twoich ulubionych kwiatów, które specjalnie dla Ciebie przywiozłam z Polski. Na miejscu doznałam uczucia rozczarowania i gniewu. Grób był zaniedbany, w o wiele gorszym stanie, niż grobowiec słynnej paryskiej pieśniarki Edith Piaf. 
Grób F. Chopina (niedawno został zdewastowany
 Przechadzając się cmentarnymi ścieżkami, odczytywałam na płytach nagrobków znane na całym świecie nazwiska kompozytorów, poetów, pisarzy, oraz wiele nazwisk polskiej arystokracji, a między nimi na kaplicy grobowej, nazwisko pięknej Marii z Łączyńskich, szambelanowej hrabiny Walewskiej, marszałkowej Ornano. Tak, tak, piękna Marysia zrobiła olśniewającą karierę. Ze skromnej szlachcianki i „polskiej żony” cesarza Napoleona I, stała się małżonką marszałka Francji hrabiego Ornano. Ciało marszałkowej przewieziono do kraju i złożono na wieczny spoczynek w krypcie kościółka w Kiernozi, ale wspaniały grobowiec ma właśnie w Paryżu. Szczątków Marii nigdy nie odnaleziono w Kiernozi.
Hrabina Maria Walewska, marszałkowa Ornano.
Jej nazwisko z pewnością nie jest Ci Fryderyku obce, bo przecież Twój ojciec, pan Mikołaj Chopin, syn lotaryńskich chłopów, przybywszy jako siedemnastoletni chłopiec do nieznanej Polski, był guwernerem młodziutkiej Marii i uczył ją języka francuskiego, którym po latach wyznała miłość cesarzowi Francji. Wprawdzie sąsiedzi państwa Łączyńskich, nieco krzywili się na ich nowego nauczyciela. Chopin? A pfe, to przecież po francusku znaczy kufel! Strasznie gminnie i pospolicie. Doprawdy, komuś się nie podoba? Liszt, po węgiersku znaczy mąka, jednak z tej mąki powstał wyborny chleb! Zresztą pan Mikołaj wkrótce dowiódł, że stał się prawym obywatelem nowej ojczyzny, walcząc w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej, w której dosłużył się rangi kapitana. Nową posadę znalazł w majątku hrabiego Fryderyka Skarbka w Żelazowej Woli, gdzie Ty, Fryderyku, się urodziłeś 22 lutego 1810 roku, lub 1 marca tego roku. Rzecz dotąd nie rozstrzygnięta! 
 
Przyszedłeś na świat w małej, nikomu nie znanej mazowieckiej wiosce nad rzeczką Utratą, w skromnym polskim dworku z urzekającym pejzażem. Dziś miejscowości związanej nierozerwalnie z Twoim nazwiskiem.Jarosław Iwaszkiewicz napisał o Tobie:”Żaden wielki kompozytor nie udzielił tyle czaru przedmiotom, których dotykał. Wszystko, co odnosi się do Chopina, co towarzyszyło jego życiu ma specjalną aurą”. Czy wiesz, Fryderyku, że Twój brat cioteczny, syn siostry Twojej matki, pułkownik Dionizy Czachowski, stanie się w przyszłości najsłynniejszym dowódcą Powstania Styczniowego? Nowego tragicznego zrywu narodowego, a jego bohaterska i męczeńska śmierć, posłuży za motyw najznakomitszym polskim pisarzom? Był on dowódcą mego pradziadka w powstaniu.
płk. Dionizy Czachowski.
Byłeś bardzo delikatnym chłopcem, o wielkich marzących oczach i prześlicznych ciemnoblond włosach, ukochanym beniaminkiem całej rodziny. Lecz pomimo słabego zdrowia, miałeś ogromne poczucie humoru, co widać z Twoich przezabawnych listów, pisanych z Szafarni, majątku państwa Dziewanowskich, rodziców kolegi Dominika, u których bawiłeś latem 1824 roku. Tam z pewnością zapoznałeś się z pamiątkami rodowymi, a może nawet widziałeś portret Jana Dziewanowskiego, kapitana szwoleżerów gwardii cesarskiej, bohatera spod Somosierry. Znasz tę piosenkę? 
   A wtem Napoleon na Polaków skinął,
   Skoczył Kozietulski, barwny szyk swój zwinął.
   Ruszyła konnica, polskie szwoleżery,
   Zdobywają szturmem wąwóz Somosierry.

To była szaleńcza szarża, tak typowa dla polskiego żołnierza.”Szczyty Somosierry zakołysały się, szeregi Hiszpanów zachwiały, okrzyk przerażenia dobył się z ich piersi. U ich stóp, na krańcu niezdobytego wąwozu ukazały się białe płaszcze szwoleżerów.(-) Armaty zagwożdżone, z zalanymi krwią zapalnikami, zasłane trupami zwycięzców i zwyciężonych – umilkły.... Okrzyk:”Niech żyje cesarz!” - huczał. Piął się po skałach, a jęczał....” Tak pisał o tym wielkim tryumfie oręża polskiego Wacław Gąsiorowski, piewca epoki napoleońskiej. Ale kto dziś czyta jego barwne powieści? Wielka szkoda. Kapitan Jan Dziewanowski śmiertelnie ranny, na polu bitwy mianowany przez cesarza pułkownikiem, obsypany deszczem złota, zmarł kilka dni potem. Ciała poległych spoczęły w obcej, hiszpańskiej ziemi, zroszonej polską krwią. Polegli bohaterowie marzyli, że ofiarą z życia, wywalczą niepodległą ojczyznę... Ale to były tylko marzenia. Tak jak pod Monte Cassino!
Polityka nie zajmuje się marzeniami jednostek.

Nazajutrz po bitwie, przed pułkiem szwoleżerów stanął cesarz Napoleon i zdjął przed bohaterami kapelusz - Honneur aux braves des braves! - powiedział. „Cześć dzielnym nad dzielnymi”. Było to zaszczytem niesłychanym w dziejach armii. Przelana w wojnach napoleońskich krew Polaków, niewiele pomogła rozdartej zaborami ojczyźnie, ale pozostała pamięć o bohaterach. Żyje ona w Twoich wspaniałych, patetycznych polonezach, bardziej polskich, niż Mazurek Dąbrowskiego. Wyobrażam sobie, jaką musiałeś mieć tremę, będąc ośmioletnim chłopcem, kiedy po raz pierwszy wystąpiłeś z koncertem w Pałacu Radziwiłłowskim, zorganizowanym na cele dobroczynne przez hrabinę Zofię z książąt Czartoryskich Zamoyską. Zagrałeś wtedy koncert fortepianowy g-mol czeskiego kompozytora Jiroveca. Z pewnością drżałeś z podniecenia i strachu, że coś może Ci się nie udać. Obciągałeś na sobie nerwowo aksamitne ubranko, przestępując z nóżki na nóżkę. Na szczęście wszystko wypadło znakomicie, a wytworne towarzystwo warszawskie wielokrotnie Ciebie oklaskiwało. Natychmiast stałeś się sławny, okrzyknięto Cię polskim małym Mozartem, cudownym dzieckiem, wielkie damy zapraszały Ciebie do swoich wspaniałych salonów. Bywałeś często proszony do Belwederu, siedziby cesarzewicza, wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza Romanowa, wodza naczelnego Wojska Polskiego.

Konstanty był tyranem i despotą, znienawidzonym przez społeczeństwo warszawskie, ale lubił muzykę i był wdzięcznym słuchaczem Twojej gry. Po koncercie, małżonka wielkiego księcia, Joanna z hrabiów Grudzińskich Księżna Łowicka, zapraszała Ciebie do saloniku i częstowała gorącą czekoladą i bezami z kremem pistacjowym. Bawiłeś się z nieślubnym synem wielkiego księcia, Pawłem i z małą hrabianką Terenią Nesselrode, z którą łączyła Cię przyjaźń do lat młodzieńczych. Być może nawet kochałeś się w niej, dopóki w kościele Panien Wizytek, podówczas akademickim, nie poznałeś panny Konstancji Gładkowskiej, śpiewaczki chóru Konserwatorium Warszawskiego. Twoje genialne improwizacje na organach uświetniały nabożeństwa w świątyni. Pisałeś do kolegi Jana Białobłockiego:” Ha, Mości Panie Dobrodzieju, co ze mnie za głowa! Pierwsza osoba w całym liceum po ks. proboszczu!”
Słowicze fioritury koloraturowe panny Gładkowskiej, można odnaleźć w Twoim genialnym koncercie fortepianowym f-mol, w części II „Larghetto”. A Twoje „Larghetto” stało się leitmotiv-em w mojej książce: ”Kochankowie Burzy”, opowieści o wielkiej miłości w czasie grozy - Powstaniu Styczniowym. Zachwyciłeś się panną Konstancją, śpiewającą w Teatrze Narodowym, (dziś już nie istniejącym) i jej wzruszającą arią z „ Pani jeziora” „Oh quante lacrime per te versai”(Ileż łez wylałam przez ciebie). Podobał Ci się również strój panny: ”biało, z różami na głowie, do twarzy prześlicznie ubranej”... Potem dwa koncerty fortepianowe e-mol i f-mol, zakończyły Twój pobyt na ojczystej ziemi. 
Konstancja Gładkowska.
Był rok 1830. W pewną ciemną i posępną noc listopadową, kilku młodych podchorążych biegło przez puste ulice Warszawy krzycząc: - Do broni bracia, do broni! Wybucha powstanie zwane potem Listopadowym. A Ty jesteś w Wiedniu! Z kraju dochodzą straszliwe wieści o bitwach i zbrodniach Moskali. Tam w kraju pozostawiłeś swoją rodzinę, matkę, ojca, siostry, ukochane miasto.... Co się z nimi stanie, gdy do Warszawy wkroczą armie Dybicza? Słuchasz tych wieści i w okropnej rozpaczy „piorunujesz” na fortepianie. Zawsze ogromnie się wzruszam, gdy czytam o Twojej smutnej, samotnej Wigilii, pierwszej z dala od domu i cudownych tradycji rodzinnych. Poszedłeś wieczorem do kościoła św. Stefana, świątynia była jeszcze pusta. Stanąłeś pod kolumną i wpatrywałeś się w ołtarz, mając pod przymkniętymi powiekami twarze rodziców i sióstr. Nie byłeś skory do uzewnętrzniania swych uczuć, więc z pewnością nie płakałeś. 

Ale po powrocie do domu usiadłeś przy fortepianie i spod Twoich smukłych palców, popłynęły burzliwe dźwięki scherza b-mol z rzewnym motywem polskiej kolędy „Lulajże Jezuniu”. Nikt Ciebie nie widział, więc mogłeś zapłakać i szepnąć: – Mamo, mamusiu...
Marzyłeś żeby wziąć udział w walce. Ale Fryderyku, czy udźwignąłbyś karabin Twoimi cudownymi dłońmi, jak z figury Matki Boskiej z ołtarza Wita Stwosza? Byłam na Place Vendôme nr 12, w Twoim mieszkaniu i widziałam odlew Twoich rąk. Są jak klejnoty, istne dzieła sztuki. Ty walczyłeś bezkrwawo, stwarzając genialne, nieprzemijające kompozycje. Twoja muzyka jest - jak powiedział Schumann - "armatami ukrytymi w kwiatach" – niebezpieczna! Lękali się jej zaborcy i okupanci hitlerowscy, grożąc za nią śmiercią. W mrocznych latach wojny i okupacji, Twoją muzyką ludzie dodawali sobie otuchy. Czerpali z niej poczucie tożsamości narodowej.

Odlew dłoni Fryderyka Chopina.
Wybacz mi, Fryderyku, ale nie znoszę madame Amantyny Lucylli Aurory Dudevant! Pisząca pod pseudonimem George Sand. Pani baronowa, wnuczka przekupki, prawnuczka hrabiny Königsmarck, po której odziedziczyła imię i bardzo wątpliwą moralność, oraz elektora saskiego i króla polskiego Augusta Mocnego Wettina! Boże, była taka zarozumiała ze swojej sławy literackiej. Dzisiaj jej powieścideł nikt już nie czyta, są zapomniane, zaś Twoja muzyka, Fryderyku, rozbrzmiewa na całym świecie. Charles Baudelaire, znany poeta ocenił George Sand srogo: - Ona jest głupia (-) Jej idee moralne mają głębokość sądu i uczuć stróżek i utrzymanek!”
Nie znoszę kobiet, które same narzucają się mężczyznom. To poniżające, prawda? Ale to babsko zagięło na Ciebie parol. Po tylu kochankach zapragnęła delikatnego, genialnego chłopca, bo Ty byłeś bardzo zamknięty w sobie i chłodny. Wcale Ci się nie podobała, bo lubiłeś kobiety subtelne. Kilka razy obejrzałam film państwa Antczaków: „Chopin, pragnienie miłości”. Niestety, byłeś tam nieprawdziwy, zbyt jurny nawet wulgarny. W rzeczywistości miałeś wstręt do fizycznego zbliżenia. Nie lubiłeś, kiedy ktoś Ciebie dotykał. Do końca życia wstydziłeś się przed rodziną swego związku z tą kobietą. 
George Sand.
No tak, ale panna hrabianka Wodzińska Ciebie nie chciała, głupia gęś! Związałeś jej listy wstążeczką i napisałeś: ”Moja bieda”. Tak ogromnie tęskniłeś za utraconą ojczyzną, przetwarzając swój żal w muzykę prześlicznych, genialnych mazurków, w których odzywa się prosta, chłopska piosenka, jaką słyszałeś na polskiej wsi. Konając, uprosiłeś siostrę Ludwikę, żeby zabrała Twoje serce do ukochanej Warszawy, bo ciała przewieźć nie mogła. Spoczywasz tak daleko od swojej ojczyzny, na paryskim cmentarzu i nie zawsze ludzie wiedzą, że byłeś Polakiem. Na cmentarzu jacyś cudzoziemcy zachwycali się genialnym Francuzem! Kiedy oznajmiłam, że byłeś Polakiem, nie uwierzyli. - To dlaczego leży w Paryżu, a nie w Polsce? - zadali mi rozsądne pytanie. Nie odpowiedziałam.

Ostatnia fotografia Fryderyka Chopina
Sprowadzamy szczątki tylu znanych, zasłużonych ludzi, ale nikt nie wystąpił z propozycją, żeby Twoje ciało przywrócić Polsce. Jesteś jedyną osobą, godną spocząć na Wawelu, pośród królów i Wieszczów, równy im majestatem i większy geniuszem. Ale jak dotąd, nikt nie pomyślał, żeby Twoje szczątki spoczęły w ojczyźnie. A Ty ciągle czekasz z nadzieją.....
Mój ukochany Panie Fryderyku, w dniu Twoich urodzin życzę Ci, żebyś powrócił na „Ojczyzny łono”, w chwale i sławie spoczął na wawelskim wzgórzu. Au revoir, Panie Fryderyku!

niedziela, 16 lutego 2020

Larghetto!


 
 Fragment mojej książki "Kochankowie Burzy"


Nina pamiętała, że muzyka była dla Fryderyka Chopina wyrazem uczuć, a samo „Larghetto” odbiciem jego wzruszającej, młodzieńczej miłości do panny Konstancji Gładkowskiej. Postanowiła więc zagrać tę część koncertu specjalnie dla Aleksa, aby opowiedzieć mu muzyką to, czego nie śmiała wyznać słowami. Chciała dać z siebie wszystko, więc poprawiła się na taborecie i skupiła uwagę, powtarzając w myśli części kompozycji. Lecz od pierwszego akordu as-dur natychmiast zapomniała o wszystkim, oddając się całkowicie muzyce. Przymknęła powieki, a jej delikatna twarzyczka przybrała wyraz natchnienia i powagi.
Za oknami zapadł zmierzch i salon tonął w półmroku. Płomienie świec chwiały się w lekkich podmuchach wpadających przez otwarte drzwi na taras. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc, sunąc wolno i blednąc w miarę wznoszenia. Na korony drzew spłynęły kaskady kryształowego światła, zamieniając park w świat bajkowej ułudy. Z pobliskiego stawu odezwały się chóry żab, a pomiędzy gęstymi liśćmi zamigotały tysiące drobniutkich światełek, unosząc się nad krzewami i kielichami kwiatów. Maleńkie świetliki rozpoczynały nocne pląsy, przenosząc się z miejsca na miejsce niby iskierki ognia. Promienie księżycowego światła sunęły po ścianach salonu, srebrząc i ożywiając martwe twarze portretów. Duże włochate ćmy krążyły uporczywie nad płomykami świec, opalając skrzydła i ginąc w roztopionym wosku.
W ciszy rozległy się delikatne, pieszczotliwe, omdlewające tony fortepianu. Było to wyznanie naiwnej, egzaltowanej miłości szukającej jakiegoś ujścia i znajdującej je w muzyce. Po słodkiej lirycznej części „Larghetto” nastrój nagle się odmienił. Spod palców pianistki wybuchnęły gwałtowne, porywające akordy, wypełniając muzyką każdy zakątek sali. Dłonie Niny przebiegały klawiaturę w piorunujących pasażach, a czarowna kantylena umilkła, stłumiona burzliwym, przejmującym głębią uczucia wyznaniem miłosnym Spod rzęs obserwowała siedzącego w cieniu Aleksa i nie widząc jego twarzy, pewna była, że w tym momencie patrzy on na Paulę. Świadomość tego napełniła jej serce cierpieniem. Namiętnymi dźwiękami „Larghetta” opowiadała mu o swojej nieodwzajemnionej miłości i tęsknocie budzących się zmysłów. Potężnymi akordami rzucała mu wyzwanie tak zuchwałe, że dusza w niej truchlała, a policzki płonęły wewnętrznym żarem. Narastające lawinowo dźwięki muzyki zdawały się wołać, rozpaczliwie błagać i skarżyć się przejmująco. Raz jeszcze pasaże, jak grzmot, przebiegły całą klawiaturę i stopniowo milkły, rozpływając się znowu w słowiczych trylach.
Zamiast akompaniamentu orkiestry i cichego glissanda skrzypiec, coraz głośniej szumiał wiatr, a gdzieś daleko poza górami gromadziły się burzowe chmury. Uczyniło się niezwykle duszno i parno. Na krańcach horyzontu niebo przeciął jaskrawy zygzak błyskawicy. Po niej rozległ się cichy pomruk gromu, a w krzakach jaśminu rozświergotały się ptaki obudzone ze snu.

sobota, 1 lutego 2020

CZEŚĆ ICH PAMIĘCI!


 
Willa Gawrońskich, miejsce zamachu na Kutscherę. Kamień z tablicą.
Wczoraj minęła siedemdziesiąta szósta rocznica wspaniałego czynu Polski Walczącej, który zasłynął na cały świat. Oto 1 lutego 1944 roku, w Warszawie, kilku młodziutkich ludzi, żołnierzy Armii Krajowej, dokonało zamachu na Brigadeführera SS, szefa gestapo i policji na „dystrykt warszawski”, Franza Kutscherę. Kim był Kutschera? Przede wszystkim był zasłużonym członkiem 
Franz Kutschera - kat Warszawy.
NSDAP, wyższym oficerem SS, (generał major) członkiem Reichstagu1 ulubieńcem Himmlera. Dał się poznać z wyjątkowego okrucieństwa w okupowanej Rosji, był szefem i uczestnikiem pacyfikacji w Jugosławii i Holandii.
Na rozkaz samego Himmlera przeniesiony do Polski, postanowił wykazać się szczególną inicjatywą, traktując polecenie przełożonego jako wyróżnienie. Warszawa była miastem, z którym hitlerowcy nie potrafili sobie poradzić, potrzebującym koniecznie twardej ręki. Kutschera nigdy nie ujawniał swego nazwiska. Na straszliwych obwieszczeniach, coraz to nowych wyroków śmierci na mieszkańcach stolicy, ukryty był za podpisem:„Dowódca SS i Policji na Dystrykt Warszawski”. Ale jego tożsamość została prędko rozszyfrowana przez wywiad Armii Krajowej. Znało go dobrze pół Europy, bo gdziekolwiek się pojawił, szła za nim śmierć tysięcy niewinnych ludzi. Próbowano go zabić w Czechosłowacji, Holandii i Jugosławii, lecz bez skutku. W Warszawie z każdym dniem narastał terror, a łapanki i uliczne egzekucje stały się codziennym zjawiskiem. W odwecie za niesłychane zbrodnie na ludności polskiej, niespotykane w innych częściach okupowanej Europy, na kata Warszawy zapadł wyrok śmierci.

W moich dywagacjach z dnia 26.01.br. pisałam, że do zamachu na Heydricha, przysłano z Anglii do Czech, trzech wyszkolonych komandosów, którym z trudem udało się zadanie wykonać, chociaż nie było trudne, bo Heydrich się nie ukrywał. Wykonania wyroku śmierci na Kutscherę, podjęło się kilku młodych żołnierzy Armii Krajowej, z harcerskiego oddziału do zadań specjalnych, późniejszego„Parasola”. 
Bronisław Pietraszkiewicz "Lot"
Dwóch dwudziestoletnich chłopców: Jeremi - Jerzy Zborowski i Lot - Bronisław Pietraszewicz, późniejszy dowódca akcji. W niewielkim mieszkanku na Żoliborzu przystępują do opracowania planu zamachu. Za rekwizyty służą pudełka zapałek przesuwane po stole. Miejsce akcji było niesłychanie niebezpieczne, w samym centrum Warszawy, w tak zwanej „dzielnicy niemieckiej”, skąd wysiedlono wszystkich Polaków. Niemal przy każdym domu budka wartownika. W pobliżu siedziba żandarmerii, opodal gmach policji kryminalnej i osławiona straszna Aleja Szucha – gestapo! Kutschera mieszkał w pałacyku w Alei Róż, ekskluzywnej dzielnicy miasta. 
Elżbieta Dziembowska "Dewajtis"
 Do pracy jeździł limuzyną z kierowcą i adiutantem. Na przystanku tramwajowym w pobliżu pałacyku stanęło pięciu młodych mężczyzn w długich płaszczach, pod którymi ukryli broń. Towarzyszą im trzy łączniczki: młodziutka Dewajtis – Elżbieta Dziembowska, Kama – Maria Stypułkowska- Chojecka, i Hanka ( tożsamość nieznana). Dziewczęta bacznie obserwują pałacyk.
 
Maria Stypułkowska-Chojecka "Kama"

Kama sygnalizuje pojawienie się auta Kutschery. Dewajtis przechodzi przez jezdnię. To znak, że generał wsiadł i auto ruszyło. Lot przerywa „flirt” z Hanką, a limuzyna prowadzona przez Misia, (Michał Issajewicz) zajeżdża drogę samochodowi Kutschery. To sygnał, że bojowcy mają zacząć akcję. Lot podbiega do auta i serią z pistoletu maszynowego ciężko rani Kutscherę, ginie także jego adiutant i kierowca. Z okien domów i urzędów Niemcy rozpoczynają wściekły ogień. 

Po stronie bojowców już są ranni. Lot dwa razy ranny w brzuch przekazuje dowództwo Kruszynce.(Zdzisław Poradzki) Ten podbiega do auta, strzela do Kutschery jeszcze jedną serię i wyciągnąwszy go na jezdnię, rewiduje generała. Ale Niemiec jeszcze żyje i dopiero Miś strzałem z pistoletu uśmierca kata Warszawy.
Michał Issajewicz. To on zastrzelił Kutscherę. 
Zamach na Kutscherę pociągnął za sobą ofiary. Pod straszliwym ostrzałem Niemców, bojowcy wycofują się do podstawionych aut. Lot umiera w trzy dni po zamachu, podobnie jak Cichy - Marian Senger. Dwaj inni uczestnicy zamachu: Juno - Zbigniew Gęsicki i Sokół – Kazimierz Sott, giną w nurtach Wisły. Dziewięciu młodziutkich chłopców, którzy 1 lutego stanęli na rogu Alei Ujazdowskich, rozkaz wykonało znakomicie, pozostawiając po sobie bohaterską pamięć. Po wojnie, na tych co przeżyli, czekały więzienia, tortury i okropna nazwa: - "zaplute karły reakcji".
Grób Bronisława Pietraszkiewicza. "Lota".
Dlaczego o tym tak obszernie piszę? Bo to byli moi ukochani idole, mówiąc językiem współczesnym. Stanowili dla mnie niedościgły wzór odwagi, honoru i miłości ojczyzny. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego w wolnej Polsce, rzekomo tak bardzo czczącej pamięć bohaterów, nie powstał o nich wielki film, prawdziwy film o żołnierzach spod znaku harcerskiej lilijki.