czwartek, 12 listopada 2020

Na Święto Niepodległości.

 


Postanowiłam ten dzień przeleżeć, ponieważ naprawdę paskudnie się czuję. Ale gdy włączyłam telewizor i zobaczyłam Dudę pod pomnikiem Marszałka, momentalnie wyskoczyłam z posłania. Pomyślałam sobie, co by się działo, jakby tak Piłsudski zszedł z cokołu i spytał: - „Co, fagasie, zrobiłeś z Polską i jej niepodległością? Dlaczego obcy żołdacy znowu depczą polską ziemię?”

 


Naturalnie, pomnik nie przemówi do Dudy, a Piłsudski nie zobaczy, co się stało z Polską. Dziś, ktoś w telewizji zadał pytanie: Jak to możliwe, że ludzie wychowani w trzech wrogich sobie zaborach, potrafili wywalczyć niepodległą Polskę? Mądre pytanie, lecz byli to ludzie z inną od naszej mentalnością, dla których patriotyzm nie był wyświechtanym frazesem, ale powinnością, punktem honoru. W czasie zaborów, polskie kobiety uczyły swoje dzieci razem z modlitwą polskości, śpiewając pieśni patriotyczne, opowiadając legendy o królach i rycerzach. Kolejne powstania zbrojne przygotowywały Polskę do tego listopadowego dnia w którym ogłoszono światu, że jest ona krajem wolnym, niepodległym i suwerennym. Dziadek Tadeusz, syn powstańca styczniowego z 1863 r, uczył mnie pieśni powstańczej: „Hej, strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały, a przeciw nam, śmiertelny stoi wróg.” Tę pieśń szczególnie upodobał sobie marszałek Piłsudski, również syn powstańca styczniowego. Pewnie w dzieciństwie śpiewała mu ją matka, Maria z Billewiczów Piłsudska. Urodziła dwóch synów, z których jeden stał się zesłańcem-naukowcem, podziwianym przez ludzi Dalekiego Wschodu, a drugi marszałkiem Polski i jej wyzwolicielem.

 Potrzeba było długich lat ciężkich zmagań z przeciwnościami losu, by sięgnąć po niepodległość kraju, którego nie było na mapach świata. Łzy, krew i pot zraszały twarze walczących żołnierzy w szarych mundurach legionowych. Znosili głód, brud, wszy i bolące rany, znosili nieufność rodaków, lecz mimo tego, bili się dzielnie bo przewodził im Dziadek – tak w legionach nazywano Józefa Piłsudskiego. Wierzyli, że Polska odzyska niepodległość, że zmartwychwstanie – to było aksjomatem.


 Zdjęcia legionistów pochodzą z Muzeum Przypkowskich w Jędrzejowie.

Wybuch I wojny światowej, który dla kilku mocarstw stał się kresem ich potęgi i katastrofą dziejową, dla nas był jutrzenką zwiastującą wolność. Po raz pierwszy od prawie dwóch wieków, trzy państwa zaborcze „skłóciły się”, wydając sobie wojnę. Znalazł się też człowiek opatrznościowy, dla którego słowo „wolna ojczyzna” nie było pustym dźwiękiem. Tym człowiekiem był Józef Piłsudski, socjalista, wydawca pisma PPS „ROBOTNIK”. Carski zesłaniec polityczny, więzień X Pawilonu Cytadeli Warszawskiej. Największą swobodą cieszył się wówczas Kraków w zaborze Austro-Węgierskim, tam też Piłsudski utworzył Kompanię Kadrową, swoich Strzelców, zaczątek Wojska Polskiego, z którymi w sierpniu 1914 roku, wkroczył na ziemie zaboru rosyjskiego. Bto pierwszy krok do odzyskania niepodległości.

 

                    Przemarsz Pierwszej Kadrowej w kierunku Kielc.

Przypominam sobie, że w domu Dziadków, w albumach były fotografie mężczyzn w czapkach maciejówkach i szarych, prostych mundurach strzeleckich. Przestawiały także delikatne kobiety w strojach z epoki. Ale w owym czasie takie filigranowe z pozoru kobiety, potrafiły rzucić bombę w powóz, w którym jechał carski dygnitarz.


Ta fotografia była kartką na Wielkanoc 1916 r. Otrzymał ją mój Dziadek Tadeusz. Na zdjęciu od lewej: wuj Franciszek, póżniejszy generał, w środku  ulubiony żołnierz Piłsudskiego Lis-Kula i trzeci nieznany. Dama, to wg przekazów rodzinnych, pierwsza żona Marszałka Maria z Koplewskich. (zdjęcia ze zbiorów rodzinnych)

Nie zamierzam tutaj opisywać historycznych wydarzeń i ludzi, którzy tę historię tworzyli. Pragnę powrócić do wspomnień z lat dziecinnych. W czasie okupacji w niedzielne popołudnia przychodzili do domu Dziadków, starsi panowie w nienagannych getrach na przedwojennych zniszczonych lakierkach. Przy herbacie ze skórek jabłek, toczyła się ożywiona rozmowa i wspomnienia. Dopiero potem dowiedziałam się, że ci panowie nieco staromodni, o nazwiskach herbowej polskiej szlachty, byli żołnierzami Pierwszej Kadrowej, walczącymi w bitwach pod Rokitną w czerwcu 1915 r, i pod Kostiuchnówką w lipcu 1916 r. Walczyli także w okopach, będąc ułanami, a nie piechotą.


Na pierwszym planie: po prawej Babcia Pelagia, po lewej jej siostra babcia Marynia, między nimi ciocia Wisia, profesor UJ, obok ciocia Zosia, siostra Ojca. U góry: po lewej Dziadek Tadeusz i  szwagier babci,  wuj Edward, sędzia sądu krakowskiego. zdjęcia ze zbiorów rodzinnych.

W schowku podwójnej ściany szafy jednego z panów, starannie ukryty, spoczywał order na skromnej ciemnoniebieskiej wstążce z czarnymi pasami. Virtuti Militari. Była to pamiątka z bitwy pod Komarowem 31 sierpnia 1920 r. Wtedy polska kawaleria szalonym atakiem, godnym tego spod Somosierry, powstrzymała idącą na Warszawę armię Budionnego i zmieniła losy wojny. Obaj panowie byli szwagrami mojej babci Pelagii.


                                    W. Kossak  Bitwa pod Komarowem.

Często przychodziły także siostry babci. Zwróciłam uwagę, że najstarsza siostra, nazywana przez domowników babcią Marynią, ma bardzo szorstkie, twarde ręce. Nie śmiałam wtedy o to zapytać, dopiero po latach dowiedziałam się, że babcia Marynia, będąc młodą dziewczyną, znakomicie powoziła czwórką ognistych koni, zaprzężonych do wozu, w którym pod stertą siana leżała ukryta broń, którą babcia wiozła dla tworzących się polskich oddziałów. Tę historię opisałam w mojej powieści „Kochankowie Burzy”.

Smutne to dzisiejsze święto, ciche i naznaczone piętnem pandemii, bez defilad i marszów. Dlatego też my, współcześni Polacy, w tym ważnym dla Polski dniu, wspomnijmy serdecznie o tych, którzy oddali swoją krew i polegli, abyśmy dziś mogli żyć w wolnej Polsce!

Ten artykuł kosztował mnie wiele nerwów, bo niechcący wpakowałam gdzieś palec i całą treść sobie wymazałam tak dokładnie, że nie do odzyskania. Musiałam rozpocząć pisać od nowa. Jak się ma pecha, to nawet w drewnianym kościele spadnie nam cegła na głowę.


P.S. Niestety, nie było wcale ciche i bez marszów. Dopiero wysławszy ten artykuł do internetu, włączyłam telewizor i z osłupieniem oglądałam straszną zadymę, jaką Warszawie, pomimo zakazów urządzili Narodowcy i ich zwolennicy. Było wielu rannych policjantów, a banda była uzbrojona i posiadała narkotyki. Nie wiem, jakim cudem, bandyci z ugrupowań faszystowskich mają prawo do organizowania pochodów z okazji świąt narodowych. Przecież absolutnie nic ich nie łączy z rokiem 1918, a świadectwo jakie wystawiają Polsce jest oburzające. Powinni siedzieć, a nie maszerować! Uważam, że za wszystkie straty wyrządzone w czasie nielegalnego przemarszu, należy obciążyć organizatorów, to znaczy Narodowców w osobie Bąkiewicza i jego watahy. Nie umiemy cieszyć się niepodległością, to nie urządzajmy więcej marszów na jej cześć.

środa, 4 listopada 2020

CO, DO CHOLERY, MAMY ROBIĆ?

 


Jaka szkoda, że jestem już w wieku, który wyklucza budowanie sobie życia od podstaw. W przeciwnym razie, już pakowałabym walizki i jazda w świat, byle dalej od tego kraju: "gdzie winą jest dużą", poświęcać czas na wysłuchiwanie popisów krasomówczych pana premiera, który jakoś nie może się zdecydować, co lepsze: " - Epidemii nie ma i chodźmy wszyscy głosować!" czy też " Mamy epidemię i należy zamknąć wszystko, co się rusza i zaciągnąć hamulce, bo nadchodzi ostatnia chwila!" No więc co do jasnej cholery mamy robić? Iść na cmentarz i zamówić sobie gustowny grobowiec w malowniczym miejscu, czy urządzić w chałupie jubel na dwadzieścia cztery fajerki? Bo raz się żyje? Codziennie słyszymy i widzimy w telewizji oraz w radiu, rozpaczliwe powiadomienia o coraz większej liczbie zachorowań, co raczej nie wpływa na wydajniejszą pracę szpitali, goniących ostatnim tchem. A uwielbiany przez lud rząd PiS-u, zamiast poważnie zająć się zakupem sprzętu medycznego, żeby nie doszło u nas do tragicznej sytuacji. Jak wiosną we Włoszech, gdzie wiek pacjenta decydował, czy dostanie respirator i będzie żył, czy umrze, bo jest stary, Pis-owski rząd zajmuje się wyborami w USA, oraz prześladowaniem manifestujących kobiet, walczących o prawo do decydowania o własnym ciele. Moja cierpliwość się kończy, jak słyszę z ust pana premiera, ilu miłych rzeczy nie wolno mi robić. Chcemy, czy nie chcemy, mamy już niemal lock down, jak w marcu. Będąc starszą osobą, muszę - kurza twarz, - siedzieć w domu i ogryzać z nerwów paznokcie, bo tylko to mi wolno. Zrobiliśmy sobie solidną przerwę na życie, a kiedy ponownie zaczniemy żyć normalnie, nikt nie wie, bo pandemia jest nieprzewidywalna, jak twierdzi pan premier, który także jest nieprzewidywalny. Dla rozrywki i zabawy, możemy sobie popatrzeć jak Amerykanie wybierają pomiędzy dwoma starymi pierdołami, który z nich będzie bliżej trumny i uroczystego pochówku. Zresztą obaj mają niemal identyczne poglądy na Europę i wszystkimi grzechami obwiniają Bogu ducha winną Rosję, która siedzi cicho i stara się proponować pokojowe rozwiązania, które USA stanowczo odrzuca. Mnie akurat nic nie obchodzi, czy Amerykanie wybiorą szajbusa Trumpa, czy dziwaka Bidena, bo ani jeden, ani drugi nie usunie żołnierzy z Polski i nie spróbuje znaleźć wspólnego mianownika z Rosją, zapewniając światu pokój.
Mnie interesuje, jak rząd PiS-u zamierza walczyć z narastającą falą epidemii, kiedy w polskiej służbie zdrowia już widać dno! Alarmują lekarze, widzimy tragiczne obrazki z karetek pogotowia, stojących godzinami pod szpitalami, ale nie słyszymy niczego, co mogłoby tę dramatyczna sytuację nieco poprawić. Za to w okienku telewizora pojawia się nieco zatroskane oblicze pana premiera, który zapowiada nam nowe obostrzenia podobno na skutek pandemii. A może to tylko wysunięty środkowy palec rączki pana premiera, w stronę strajkujących kobiet , uciszającego w ten prosty sposób wkurzone społeczeństwo?
P.S. Wieszcza Norwida przepraszam, za użycie fragmentu jego pięknego wiersza.

 

niedziela, 1 listopada 2020

Pamięci tych, co odeszli.


Brak dostępnego opisu zdjęcia.

 

 

Na parapet mego okna sfrunął pożółkły liść, niesiony wiatrem. Pomyślałam; To już jesień, 1 listopada, a przecież tak niedawno jeszcze patrzyłam na drzewa całe w seledynowej, wiosennej szacie. Na trawniku przed domem kwitły żółte mlecze. Jak prędko minęła ta wiosna i lato naznaczone pandemią, tak niepodobne do normalnych pór roku. Jesteśmy już starsi i bliżsi dnia w którym i my odejdziemy. Przemijanie jest nieubłagane. Patrzę do lustra i widzę siebie, ale zupełnie inną od tej, jaką pamiętam. Tamta nadal żyje i nigdy się nie zestarzeje, ale jest ukryta głęboko we mnie - niewidoczna, chociaż mnie się wydaje, że nadal jestem tą dziewczyną, tak dobrze zapamiętaną z lat młodości. W taki dzień jak dzisiaj, wracamy pamięcią do przeszłości, przywracając na moment do życia tych, co już przed nami odeszli. Jawią się w naszej pamięci ich twarze, uśmiechy, gesty, dźwięk ich głosów. Na moment są razem z nami, przy nas tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, aby ich dotknąć.... Lecz to tylko złudzenie, a cienie są ulotne i odpływają. Na próżno szukamy wokół siebie ukochanych twarzy, może echa ich głosów nadal rozbrzmiewają gdzieś w kosmicznej dali, ale my ich nie słyszymy? A może już rozwiały się w niezmierzonej przestrzeni czasu? Ale zawsze będą blisko nas, gdy o nich myślimy, bo zmarli żyją tak długo, dopóki w pamięci ludzkiej trwa wspomnienie o nich.
To nic, że cmentarze zamknięte, że nie możemy położyć dłoni na ich grobie. Kiedy myślimy o naszych ukochanych, są wtedy blisko nas. Wystarczy zapalić świeczkę, a w jej drżącym blasku dojrzymy ich twarze. Nie smućmy się, bo gdy nadejdzie nasz czas, dołączymy do nich tam, gdzie już nie ma śmierci, nie ma cierpienia i nie ma rozstań. Połączymy się w wieczności.