poniedziałek, 15 lutego 2021

BYł JAK MŁODY GRECKI BÓG – PAMIĘCI PAWŁA.

Grecki młodzieńczy bóg Hermes z Dionizosem.
  

Mój ojciec chrzestny Stanisław był rodowitym lwowianinem. Człowiekiem energicznym, odważnym i przedsiębiorczym. Po zakończeniu I wojny światowej, wystąpił z polskiego wojska i pojechał ze Lwowa do Stanów Zjednoczonych, a tam dorobił się majątku. Wrócił do Polski i wybudował sobie dom, w sąsiedztwie domu Dziadka, który zdecydował w 1932 roku, że warto mieć jakąś siedzibę w mieście, jakby przeczuwał, iż sielanka życia w kresowym dworze dobiega końca.

Mego chrzestnego ojca kochałam ogromnie i często stawałam w jego obronie, gdy żona, pani Jadwiga, dawała mu na obiad mleczną zupkę. Wtedy robiłam się zadziorna i napastliwym tonem pytałam ją, dlaczego głodzi mego ojca chrzestnego? Uśmiechała się i kiwała z politowaniem głową. Nie wiedziałam, że ojciec chrzestny, miał raka żołądka, co doprowadziło do jego rychłej śmierci.

Ale dopóki żył, bardzośmy się kochali. Rano wołał mnie przez ogrodzenie: - Dziwczę, idę plić. - to znaczyło, że idzie łowić ryby.

Zawsze byłam gotowa pójść z nim, dokąd mnie zaprowadzi. Szliśmy na Lisią Górę i tam ojciec siadał na brzegu rzeki i zarzucał wędkę. Zachowywałam się cichutko, bo nauczył mnie, że ryby są chytre i mają dobry słuch. Kiedy usłyszą rozmowę, uciekają. Zwykle udało się ojcu złowić kilka niezłych sztuk, bo rzeka była rybna. Wracaliśmy do domu, śpiewając lwowskie piosenki, których mnie ojciec chrzestny nauczył. Obiecywał, że jak się zaręczę, to dostanę od niego piękny amerykański pierścionek. Opowiadał mi też dużo o Ameryce, ale już tego nie pamiętam.

Mama, Dziadzio i ja w naszym ogrodzie.
 Ojciec chrzestny miał dwoje dzieci, starszego syna Pawła i młodszą o trzy lata córkę. Kiedy miałam pięć lat, Pola była szesnastoletnią pannicą, a Paweł właśnie skończył dziewiętnaście lat. Widzę go, kiedy tylko przymknę oczy. Był niepospolicie przystojny, przypominał mi posąg młodzieńczego greckiego boga Hermesa, jaki widziałam kiedyś w malarskich szpargałach Dziadka. Idealnie zbudowany, wysoki, miał chyba z 1,90 cm wzrostu, szerokie ramiona, wspaniale umięśniony tułów i wąskie biodra przechodzące w długie, zgrabne nogi. Faliste złotorude włosy spadały mu na czoło, a spod gęstych i długich złotawych rzęs patrzyły, zielone oczy, wiecznie roześmiane, bo Paweł lubił się śmiać nawet wtedy, gdy innym do śmiechu nie było.

Kuzynka Basia w środku z koleżankami z AK.
 Jako młody chłopiec należał do harcerstwa, a w czasie okupacji, jak większość chłopców z sąsiedztwa wstąpił do Armii Krajowej. Był bardzo odważny i miał na swoim koncie kilka spektakularnych akcji bojowych. Naturalnie wtedy nic o tym nie wiedziałam, bo byłam smarkatym dzieciakiem. Kochałam Pawła jak starszego, ukochanego brata i pomimo różnicy wieku, byliśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Z Polą nigdy nie miałam tak bliskiego kontaktu, jak z nim.

W sadzie ojca chrzestnego była wyjątkowa jabłoń papierówka, o przepięknym zapachu i niebiańskim smaku. Kiedy się owoc ugryzło, rozpływał się w ustach. Jak tylko nadszedł sezon na papierówki, biegłam przez ogród do sąsiedniego domu ojca chrzestnego. Mijałam sień i wchodziłam do kuchni, pełnej zapachu jabłek leżących w wielkich misach na stole.

Chodziłam bardzo cicho, bo na nogach miałam paputki uszyte przez Mamę. W czasie okupacji zdobycie dziecinnych sandałków było prawdziwym cudem. W tym czasie ratowały mnie ciocie z Poznania. Ale latem biegałam po ogrodzie w paputkach. Pewnego dnia, zwabiona upajającym zapachem jabłek, wybrałam się do domu ojca chrzestnego. Weszłam bardzo cicho, ale w kuchni nikogo nie było, więc postanowiłam zajrzeć do pokoju i spytać, czy wolno mi wziąć kilka jabłek.

Tata ja i akordeon.
 Nacisnęłam klamkę i bezszelestnie weszłam do dużego pokoju z oknami wychodzącymi na ogród. No i nakryłam Pawła, który siedział przy stole i czyścił rozłożony pistolet. Byłam dzieckiem wojny i pistolety widziałam bardzo często u Niemców, którzy lubili straszyć Polaków bronią.

Stanęłam przy drzwiach i przypatrywałam się z uwagą, jak Paweł starannie czyści broń jakimś smarem, czy olejem, każdą część pedantycznie odkładając na bok.

- Będziesz strzelał do Szwabów? - zagadnęłam z ciekawością.

Paweł wrzasnął i błyskawicznie porwał się z krzesła, odwracając się w moją stronę. Stając, zasłonił sobą stół z rozłożoną bronią.

- Ela, ja kiedyś spuszczę ci takie lanie, że przez tydzień nie siądziesz na pupie! - zawołał, ochłonąwszy nieco z przerażenia. - Po coś tu przyszła?

Poczułam się urażona. Mój przyjaciel zachował się wobec mnie niegrzecznie. Dygnęłam i powiedziałam uprzejmie:

- Chciałam tylko wziąć kilka jabłek i szukałam ojca chrzestnego, aby go spytać, czy mi pozwoli. A gdzie ojciec i pani Jadwiga?

- Pojechali dorożką do miasta. - odpowiedział Paweł, zgarniając prędko części broni do płóciennego woreczka. - Od dziś, jak wchodzisz do pokoju, masz pukać do drzwi, jasne? Mama cię tego nie nauczyła?

- No, czego się złościsz? Nie zrobiłam nic złego. A ty, jak się z czymś kryłeś, to trzeba było zamknąć drzwi na klucz. Aha! - spojrzałam na niego z tryumfem.

-Jesteś małą, rozpieszczoną smarkulą i powiadam, że cię spiorę! - mruknął groźnie. - Co widziałaś?

- Widziałam, jak czyściłeś broń. Ale, Pawełku, bądź spokojny. Ja o tym nikomu nie powiem. - podniosłam dwa palce do góry.

- Oho, jak tylko pójdziesz do domu, to z miejsca wypaplasz.

- Nie. Jak Boga kocham i jak ciebie kocham. Nikomu o tym nie powiem. Przysięgam. - powiedziałam uroczyście.

Paweł wziął mnie na ręce i ucałował w policzek.

- No, pamiętaj, bo się strasznie pogniewamy.

Dotrzymałam słowa. Nikomu nie wspomniałam o tym incydencie. Dopiero po latach zwierzyłam się Mamie. Bałam się, że mój przyjaciel gniewa się na mnie i jak tylko postawił mnie na podłodze, chwyciłam go za kolana, bo wyżej nie sięgałam i szepnęłam:

- Nie gniewasz się? Dalej jesteś moim przyjacielem?

Roześmiał się, pokazując rząd białych zębów.

- Oczywiście, że jestem twoim przyjacielem i zawsze możesz na mnie liczyć.

Pomyślałam, to się dobrze składa, że ktoś obroni mnie przed klapsami Mamy i wtrącaniem się ciotek i babci. Posłałam mu serdeczny uśmiech i już wychodziłam, kiedy posłyszałam jego mruknięcie:

- Przemądrzały szczeniak!

Stanęłam jak wryta.

- Co powiedziałeś? - syknęłam przez zaciśnięte ze złości zęby.

– Ja? Nic. No, idź do domu.

Wyszłam godnie, z wysoko podniesioną głową.


 Tego lata spotkał mnie bardzo bolesny cios, zmarł ojciec chrzestny. Pomimo choroby chodził niemal do końca. Odwiedzałam go jak tylko mogłam w nadziei, że może znowu pójdziemy na ryby. Pewnego dnia Mama obudziła mnie rano i ze łzami w oczach powiedziała, że ojciec chrzestny, zmarł tej nocy. To był dla mnie wstrząs, nie chciałam wierzyć, że już jego nie ma. Niestety, to była prawda. Poprzedniego dnia bawiłam się w ogrodzie, było chłodno i się przeziębiłam. Miałam silną anginę i wysoką temperaturę. Nie byłam na pogrzebie, tylko patrzyłam z okna pokoju, jak wynoszono z domu trumnę do karawanu. Strasznie płakałam przez kilka dni.

Zbliżał się koniec wojny. Nastał wrzesień, ale tak upalny, jak w środku lata. Niemcy uciekli w popłochu, przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Byliśmy wolni! My, dzieci i młodzież, szaleliśmy z radości, uganiając się po łące nad rzeką. Kuzynka Basia zrzuciła sukienkę i wskoczyła z rozpędu do rzeki. Zanurkowała, ale za moment pojawiła się i szybko popłynęła do brzegu. Była biada z przerażenia.

- Tam na dnie, leży zabity Niemiec! - krzyknęła, otrząsając się z wody.

- Gdzie, gdzie? - dopytywali się chłopcy z sąsiedztwa.

- Tam, pod krzakami, chyba płaszcz mu się zaczepił i nie wypłynął. - mówiła Basia bardzo przejęta, rozcierając gęsią skórkę na ramionach.

Z pomocą dorosłych, wydobyto Niemca i położono na trawie. Mama rozsądnie chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą do domu. Obejrzałam się i dostrzegłam leżącego na trawie niemieckiego oficera w skórzanym płaszczu. Ten obraz utkwił mi w pamięci i długo straszył po nocach.

Ciocia Marynia, kuzynka Danusia i ja na rękach cioci.
 Przez następne tygodnie wolności trwała euforia, ale coraz bardziej umiarkowana. Na Zamku, na miejscu gestapo, pojawił się Urząd Bezpieczeństwa i zaczął energicznie działać. Dochodziły do nas słuchy, że znajomi chłopcy z AK znikają, a także ci, którym nie podobał się nowo wprowadzany ustrój. Pojawili się przybysze ze wschodu, a w domu ojca chrzestnego zamieszkała na jakiś czas rodzina lekarza ze Lwowa, starszego pana, mającego młodą i ładną żonę. Zauważyłam, że żona lekarza jakimś szczególnym wzrokiem obserwuje Pawła, a i on zerkał na nią wyobrażając sobie, że nikt tego nie widzi. Udawałam, że nie zauważyłam, iż często, niby przypadkiem, spotykają się w ogrodzie. Byłam lojalna wobec przyjaciela. Po pewnym czasie lekarz wyjechał, zabierając z sobą żonę i tak się skończył krótki romans Pawła.

Zresztą zaraz nastąpiły wydarzenia, wobec których tamten flirt był błahostką. Będąc dzieckiem niewiele jeszcze rozumiałam, ale rodzina rozmawiała przy mnie o aktualnych sprawach i coś niecoś trafiało do mojej świadomości. Ojciec przychodził bardzo zdenerwowany i pewnego dnia głośno krzyknął, że nigdy nie ujawni, że należał do AK, bo jego koledzy już siedzą na Zamku w łapach UB! Faktycznie, zaczęły się aresztowania, a aparat bezpieczeństwa szczególnie zawzięcie polował na młodzież.

Zamek w Rzeszowie,
 Pewnego dnia bomba pękła. Aresztowano kilku kolegów Pawła, należących do Armii Krajowej, która dopiero w styczniu następnego roku została rozwiązana. Chłopcy brali udział w jakiejś nielegalnej akcji i bezpieka ich przy tym nakryła. Więziono ich na Zamku, gdzie jeszcze od czasów okupacji AK miało swoich ludzi między strażnikami. Z Zamku AK dostało cynk, że więźniowie zostaną przewiezieni w nocy do Krakowa. Wtedy podjęto ryzykowną decyzję, że więźniów należy odbić! W tej akcji brali także udział chłopcy z sąsiedztwa i Paweł.

Dziś już nie pamiętam, czy zamach się udał i czy ktoś został odbity. Za to pamiętam doskonale, że w tej akcji został zabity syn naszej sąsiadki z naprzeciwka. Był jedynakiem i rozpacz matki nie miała granic. Ale o tym potem. Po akcji chłopcy uciekali przepływając przez rzekę. Woda była już zimna i na drugi dzień Paweł bardzo kaszlał. Zbierałyśmy z Mamą owoce spadłe z drzewa jabłoni i zobaczyłyśmy, jak Paweł ubrany tylko w kąpielówki szedł w kierunku rzeki. Mama przechyliła się przez płotek i zawołała:

- Panie Pawełku, za chłodno dzisiaj na kąpiel.

Odwrócił się do nas roześmiany.

- Idę utopić grypę, pani Lusiu. - zawołał ze śmiechem i skinął nam ręką.

Wołałam za nim, ale się nie odwrócił. Widziałam jak zbiega z brzegu i skacze do wody. Poszłyśmy z Mamą do domu. Rano przybiegła do nas zapłakana pani Jadwiga i powiedziała, że Paweł jest ciężko chory. Mama i babcia wzięły jakieś zioła przeciwgorączkowe i poszły go odwiedzić, ja pobiegłam za nimi. Leżał rozpalony, wpół przytomny i ledwie nas poznał. Złotorude włosy spadły mu na czoło i ciężko dyszał. Chwyciłam go za rękę i przeraziłam się, taka była gorąca i mokra od potu. Zaczęłam płakać, Mama kazała mi natychmiast wyjść. Nie chciałam, próbowałam się wyrwać, ale Pola wyprowadziła mnie z pokoju.

Wezwany ponownie lekarz postawił straszną diagnozę. Tyfus! Natychmiast do szpitala. Przyjechała dorożka i sąsiedzi pomogli pani Jadwidze przenieść do niej Pawła. Uciekłam z domu i biegłam za dorożką, głośno płacząc. Ojciec i Mama poszli na drugi dzień do szpitala odwiedzić go, ale mnie nie zabrali. Ich zresztą także nie wpuszczono na oddział zakaźny. Próbowałam się o niego dopytać, ale nie chciano mi nic powiedzieć. Babcia kazała mi zmówić pacierz na jego intencję. Zmówiłam, ale nie wierzyłam, że to coś pomoże, bo nie miałam pojęcia jak ciężko chory był mój przyjaciel. Wyobrażałam sobie, że się przeziębił i ma grypę. Przecież sam mówił, że idzie ją utopić! Przez kilka dni jego życie wisiało na włosku, młody, mocny organizm nie chciał się poddać… Pocieszałam się myśląc, że niedługo wróci i razem pójdziemy zrywać jabłka w ogrodzie.

Mama i ja przy patefonie.
 Była niedziela i jak zwykle, całą rodziną poszliśmy na mszę do bernardynów. Wracając po nabożeństwie do domu, usłyszeliśmy straszne krzyki z domu sąsiadki. Pani Jadwiga siedziała na kamiennych schodkach domu i chwyciwszy się za głowę, przeraźliwie krzyczała i głośno szlochała. Pola usiłowała ją uspokoić, ale bez rezultatu. Byliśmy przerażeni tym strasznym widokiem. Babcia prędko do niej podbiegła.

- Jezus Maria, co się stało? Czemu pani Jadzia tak krzyczy?

- Paweł nie żyje! - powiedziała Pela, ocierając łzy.

Wszyscy osłupieli z przerażenia, ja nawet nie zrozumiałam co się stało. Okazało się, że Paweł zmarł w nocy będąc sam w sali, bo lekarze nie pozwolili czuwać przy nim matce, obawiając się zakażenia. Babcia, Mama i ciocie zaczęły płakać. Nie wiedziałam dlaczego i pytałam, co się stało, ale nikt mi nie odpowiedział. Paweł był ogromnie lubiany przez wszystkich sąsiadów za swoją urodę, świetny humor i odwagę Jego śmierć była taka nagła i niepotrzebna.

Nikt mi nic nie powiedział, obawiając się mojej reakcji. Wiedziałam, że stało się coś złego, ale nawet nie podejrzewałam tak strasznego nieszczęścia. Widząc, że w domu niczego się nie dowiem, chyłkiem pobiegłam do Poli. Panią Jadwigę wniesiono już do domu i położono na łóżku, była nieprzytomna z rozpaczy. Pola siedziała sama w kuchni i zalewała się łzami. Widząc mnie, machnęła ręką dając mi do zrozumienia, żebym sobie poszła, ale ja byłam uparta.

- Dlaczego płaczesz? - spytałam, podchodząc do niej. - A kiedy Paweł wróci do domu?

Pola wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.

- Idź stąd! - krzyknęła z pasją. - Jesteś głupia. On nie wróci, bo umarł!

Wtedy zrozumiałam. Nie wiem jak znalazłam się w domu, i kto mnie przyprowadził. Niewiele pamiętam co się wtedy ze mną działo. Wieczorem dostałam wysokiej gorączki i wezwano lekarza. To był nasz znajomy doktor, który leczył całą rodzinę od czasów przedwojennych. Obejrzał mnie i orzekł, że jestem w szoku. Nie mówiłam, nie jadłam, nie spałam, nie reagowałam na nic, tylko patrzyłam przed siebie. Na pogrzebie Pawła nie byłam, bo lekarz zabronił. Przez kilka dni zachowywałam się w ten sam sposób, i nie wiadomo co by się ze mną stało, lecz na szczęście pani Jadwiga wpadła na pomysł, żeby dać mi fotografię Pawła. Powiedziała mi, że to on mi ją przysyła z nieba. Nagle, jakby mnie ktoś odczarował, zaczęłam mówić, płakać i zachowywać się normalnie.

Ja z Mamą na promie. Tę rzekę przepływali chłopcy z AK.
 

Ale na tym nie koniec. Dosłownie w trzy dni po pogrzebie Pawła, do pani Jadwigi przyszło dwóch mężczyzn. Weszli do mieszkania, rozejrzeli się i powiedzieli, że chcą mówić z Pawłem S. Pani Jadwiga powiedziała, że to niemożliwe, bo syn nie żyje. Nie uwierzyli, kazali sobie pokazać świadectwo zgonu, poszli do szpitala dowiedzieć się na co zmarł Paweł i na cmentarz, zobaczyć jego grób. To byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Gdyby Paweł nie zmarł, zostałby aresztowany, bo ktoś sypnął. Zapewne by go zamordowano, jak tylu innych aresztowanych chłopców z AK. Umierając, uniknął UB-owskich tortur. Jakby tego nie było dosyć, UB-owcy zaczęli szukać kolegi Pawła, z którym odbijali więźniów z Zamku. Ostrzeżony chłopak próbował uciekać, ale zastrzelono go, gdy przepływał rzekę. To był syn naszej sąsiadki, jedyny syn. Matka kupiła trumnę i ułożyła w niej jego zwłoki. Przyszli UB-owcy i rozkazali, żeby trumna stała przy drzwiach, nie pozwalając jej pochować zabitego chłopca.

Miała to być kara dla matki za to, że źle wychowała swojego syna!

Trumna z zabitym chłopcem stała pod drzwiami przez kilka dni. Biedna matka była już na wpół obłąkana z rozpaczy. Dopiero na interwencję wyższego oficera, który wziął dużą łapówkę, wydano matce pozwolenie na pochowanie syna. Widziałam tę trumnę stojącą pod progiem. Ojciec mi ją pokazał i powiedział, żebym nigdy o tym nie zapomniała! Nie zapomniałam.

czwartek, 11 lutego 2021

Protest - ciemny ekran telewizora!

 

 

Dziś
w telewizji TVN i TVN 24, Polsat i innych ciemność głucha. Włączyłam rano telewizor i miałam wrażenie, że mi nawalił. Dopiero po chwili przeczytałam napisy. Chciałam sobie obejrzeć pogodę i musiałam z musu wejść na kurwizję! Ale się nasłuchałam! Okazało się, że to doskonale, iż prywatne stacje TV się wyłączyły, gdyż nareszcie ten ogłupiały elektorat, który nie chce oglądać polskiej telewizji ( polskiej, to znaczy pana Kurskiego) nareszcie obejrzy prawdziwe wiadomości, nie zakłamane przez wrogą prywatną telewizję, która tylko nabija sobie kieszenie kosztem tego okłamywanego przez nie telewidza. Dowiedziałam się, ku memu zdumieniu, że prywatne stacje telewizyjne zrobiły sobie z Polski kolonię!!! A część pieniędzy przekazywana jest do Niemiec! Więc TVP I bardzo się cieszy, że ten niedoinformowany telewidz z TVN24 , Polsatu i innych stacji prywatnych, które żerują na jego pieniądzach, usłyszy rzetelną i uczciwą informację, nie zakłamaną i nie oszukańczą, tylko samą prawdę.
Uderzyłam się w piersi i powtarzając głośno: Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa! - wyłączyłam telewizor, chroniąc go przez rozbiciem.

 

czwartek, 4 lutego 2021

ROK 1944 - IMIENINY Taty.

 



Stałam przed lustrem i podziwiałam swoją nową sukienkę, granatową, w drobniutkie białe groszki. Miała koronkowy biały kołnierzy i koronkowe mankieciki przy krótkich rękawkach. To była letnia sukienka, ale dziewiętnasty marca tego roku był bardzo ciepły, prawie upalny, więc mama pozwoliła mi ubrać tę sukienkę na imieniny Taty, a także białe skarpetki i sandałki. Na dworze było tak ciepło, że Ojciec z Dziadziem Tadziem wynieśli do ogrodu krzesła i stół, aby przyjęcie odbyło się na świeżym powietrzu. Wprawdzie drzewa w ogrodzie jeszcze nie miały liści, ale już otaczała je seledynowa mgiełka.

Z tajnych audycji radiowych BBC wiedzieliśmy, że Niemcom źle się dzieje i powoli przegrywają wojnę. Ta nadzieja budziła u wszystkich szaloną radość. Późnym wieczorem, Dziadek wyciągał ze skrytki w szafie radioodbiornik i wtedy rozlegał się rytmiczny, znajomy sygnał: Bum. Bum. Bum. Bum! rozgłośni polskiej w BBC. To dzięki radiu dowiedzieliśmy się o klęsce Niemiec w Afryce w 1943 r, gdzie marszałek Rommel, przegrał bitwę pod El Alamein z gen. Montgomerym, a na Sycylii wylądowali alianci, aby jeszcze tego samego roku postawić nogę we Włoszech. Tymczasem Armia Czerwona znajdowała się już na stepach Ukrainy, staczając ciężkie walki w pobliżu dawnych polskich miast Buczacza i Kamieńca Podolskiego.

Miałam wtedy pięć lat i rodzice nie pozwalali mi słuchać radia, wysyłając mnie wcześniej do łóżka. Zresztą nawet nie zrozumiałabym tych wiadomości, wiedziałam jednak, że dorośli cieszyli się, iż Niemcy dostają wszędzie w kość i koniec wojny zbliża się szybko do naszych granic. Tego również nie pojmowałam, gdyż od pieluch, żyłam w czasie terroru okupacji niemieckiej, i nie wiedziałam co oznacza koniec wojny i pokój. Mama tłumaczyła mi zawile, że odzyskamy wolność i Niemców już wtedy w mieście nie będzie. O, to rozumiałam doskonale i cieszyła mnie świadomość, że nie trzeba się będzie bać gestapo, bo tę straszną nazwę znało w tym czasie każde polskie dziecko.

Z powodu wojennych niepowodzeń Niemców, ludzie zaczęli swobodniej oddychać, a Tata postanowił urządzić na Józefa, w swoje imieniny, przyjęcie dla sąsiadów i kolegów z pracy. Po brawurowej ucieczce z niewoli w Norymberdze i ukrywaniu się przez dwa lata, Tata znalazł pracę na kolei. Miał tam wspaniałe pole do obserwacji niemieckich transportów wojskowych, a także do robienia z kolegami AK-cami akcji sabotażowych. Ojciec ze swoim przyjacielem, panem Kostkiem, także przedwojennym wojskowym, wchodzili cichaczem na platformy z czołgami i ciężkim przedmiotem rozbijali celowniki w czołgach, które stawały się nieużyteczne. Meldunki o niemieckich transportach idących na wschód i ze wschodu na zachód z rannymi żołnierzami, przekazywane były do dowódcy okręgu AK i dalej, aż do Warszawy.

 

Rozbawieni kolejarze 1943 r. Miedzy nimi jest pan Kostek.

W dzień imienin, już od samego rana w kuchni panował gorączkowy ruch. Krążyłam po domu, pociągając nosem i oblizywałam się, czując apetyczne zapachy. Ciasta już były upieczone, ciocie robiły sałatkę jarzynową, a Mama z Babcią gotowały bigos i piekły dużą kurę przyniesioną poprzedniego dnia ze wsi przez Hanię, przedwojenną służącą dziadków, razem ze śmietaną, serem i masłem. Pracując u dziadków, Hania miała dobrze i nie zapomniała w tym w czasie okupacyjnej biedy, przynosząc nam wiejskie przysmaki. Koledzy ojca, kolejarze, dostarczyli pachnące czosnkiem kiełbasy z nielegalnego uboju, a były to znakomite wyroby, bo miasto słynęło dawniej z wędlin w całej Polsce.

W ogrodzie, na stole przykrytym białą serwetą, stały butelki bimbru, a także wina i koniaku, ukradzione przez kolejarzy z niemieckiego transportu. Z tego transportu pochodziły także dwie puszki sardynek i butelki dobrego ciemnego piwa. Ja dostałam nawet tabliczkę czekolady i jedną pomarańczę, z którymi obnosiłam się przez całe rano, nie ośmielając się skosztować tych pyszności. Po południu panie zastawiły stół i zaczęli schodzić się goście. Z domu wyniesiono patefon i po ogrodzie rozlegał się głos pana Fogga, śpiewającego: „Jesienne róże” i „Już nigdy”. Przystojny pan Poldek, tańczył z Mamą, a Ojciec rozmawiał na osobności ze swoim przyjacielem panem Kostkiem. Mówili coś ściszonymi głosami, ale zdążyłam usłyszeć, jak pan Kostek powiedział do Ojca:

- Józek, żebyś ty wiedział, jaki ja jestem szczęśliwy!

Zapamiętałam jego słowa. Dopiero po wielu latach, będąc już dorosłą kobietą, dowiedziałam się od Ojca, że tego dnia pan Kostek był po miłosnej nocy ze swoją ukochaną. Zanim zasiedliśmy do stołu, do ogrodu wpadła Pani Józia, nasza praczka, zalana łzami radości. Opowiedziała nam, że jej jedyny syn, wywieziony na roboty do Niemiec, gdzieś aż pod francuską granicę, zdołał uciec od bauera i przez Francję i Hiszpanię, dostał się do Wielkiej Brytanii i wstąpił do polskiej armii. Pani Józia właśnie dostała od niego kartkę z Czerwonego Krzyża. Opowiadając nam o tym, śmiała się i płakała z radości. Ponieważ tego dnia była również solenizantką, Mama zaprosiła ją do stołu.

Wszyscy komentowali głośno przygody dzielnego chłopaka, a ja przysiadłam się do kiełbasy, bardzo rzadko pojawiającej się na naszym stole. Skosztowałam wszystkiego po trochu i solidnie najedzona biegałam po ogrodzie, oglądając pączki na krzewach forsycji i wschodzące wczesnowiosenne kwiaty. Przychodzili się coraz to nowi goście, sąsiedzi i koledzy Ojca. Zrobiło się bardzo wesoło. Tata poprosił mnie do tańca, pan Poldek zakładał coraz to nowe płyty, a przy muzyce, po zielonym już trawniku tańczyły pary.

Zachciało mi się siusiu, więc pobiegłam do łazienki w domu, a potem wyszłam na balkon wznoszący się nad ogrodem. Z wysokości pierwszego piętra, przypatrywałam się rozbawionemu towarzystwu, słuchałam wznoszonych toastów i śpiewów „Sto lat” dla solenizanta. Było tak wesoło, tak beztrosko, jakby nie było okupacji i czającego się w pobliżu niebezpieczeństwa. Obraz tych bawiących się wesoło ludzi, po prostu wrył mi się w pamięć na zawsze. Kiedy przymknę oczy, widzę siebie, taką dumną, w granatowej sukience, zerkającą boczkiem na pana Poldka, który bardzo mi się wtedy podobał. Wydawałam się sobie zupełnie dorosłą osobą i byłam oburzona, że rodzina nie traktowała mnie poważnie.

Ja z Mamą na promie na Wisłoku.
 Wstawieni goście zaczęli śpiewać piosenki wojskowe i modne wtedy „Serce w plecaku”. Tę piosenkę dobrze znałam, bo śpiewali ją nasi znajomi z AK, dwaj bracia, grając na harmonii w letnie wieczory, kiedy siedzieliśmy na brzegu rzeki. Zeszłam z balkonu do ogrodu, Tata poczęstował mnie odrobiną wina, a Mama stanowczo zapędziła mnie do łóżka, choć było jeszcze jasno. Płakałam, nie chciałam iść spać, ale z Mamą dyskusji nie było. Za chwilę znalazłam się w swoim pokoju, w łóżku pod kołdrą. Jeszcze się targowałam, jeszcze na siłę otwierałam powieki, słysząc dochodzące z ogrodu śpiewy i muzykę, ale powoli zapadałam z spokojny sen.

Nazajutrz zbudziłam się późno, a raczej obudził mnie Tata, wołając:

- Wstawaj, pikusiu, dostaniesz na śniadanie kiełbaskę!

Na myśl o smacznej wędlinie, wyskoczyłam z łóżka i w koszuli nocnej pobiegłam do kuchni. Ojciec tego dnia miał dopiero wieczorem dyżur na kolei i siedział w jadalni, jedząc śniadanie. Ucałowałam go, mając nadzieje, że pojedziemy na rowerze na dalszy spacer. To były wspaniałe chwile swobody spędzone razem z Ojcem. Ale zanim otworzyłam usta, weszła Mama i kazała mi iść ubrać się i zejść na śniadanie. Dziś już nie pamiętam, co dalej robiłam; chyba nie udało mi się namówić Taty na spacer, bo był w domu i dyskutował o czymś z Dziadkiem.

Siedziałam przy stole coś sobie rysując, kiedy nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł pan Poldek. Był śmiertelnie blady i cały się trząsł ze zdenerwowania.

- Kostek aresztowany! - krzyknął do Ojca. - Dziś w nocy przyszli po niego. Wsypa!

Ojciec zmienił się na twarzy. Widziałam, jak zacisnął z całej siły szczęki, aż zbielały mu policzki. Popatrzył na Dziadka, także wstrząśniętego tą wiadomością.

- Musisz się ukryć. - powiedział Dziadek do Taty, podsuwając krzesło panu Poldkowi.

Ojciec zastanawiał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

- Nie mogę. - powiedział zmienionym głosem. - Tym samym przyznałbym się do winy. Zresztą trzeba się dowiedzieć, za co Kostek został aresztowany. Pójdę do pana Simonsena i poproszę, żeby się dowiedział, o co Kostek został oskarżony.

- Słuchaj, - odezwał się pan Poldek, ochłonąwszy nieco ze zdenerwowania. - Obawiam się, że to poważna sprawa, bo razem z Kostkiem gestapo aresztowało kilku innych chłopców. Siedzą w Zamku.

- Tym bardziej trzeba się koniecznie dowiedzieć, czy możliwy jest jakiś ratunek dla Kostka. Idę do Simonsena.

Pan Simonsen, Austriak, bardzo dobry człowiek, był dyspozytorem na kolei. Ojca bardzo lubił i można mu było zaufać. Ojciec natychmiast poszedł się przebrać i wyszli z panem Poldkiem, odprowadzani płaczem Mamy i Babci. To była prawdziwa tragedia, bo pan Kostek był w tym samym oddziale AK, co Ojciec i wiedział, że Tata jest przedwojennym oficerem i jego dowódcą. Życie Ojca zależało od tego, co pan Kostek zezna na przesłuchaniu.

Byłam przerażona, bo jako dziecko wojny, wiedziałam co znaczyło aresztowanie człowieka przez gestapo. Przez kilka następnych dni w domu panowała złowroga, napięta atmosfera, Ojca prawie nie widywałam. Mogłam się tylko domyślać, że dzieje się coś bardzo niedobrego.

O całej tragedii dowiedziałam się ze szczegółami wiele lat później.

W oddziele AK dobrze zakonspirowanym na kolei, służyli w większości przedwojenni podoficerowie i żołnierze. Znali się i mogli sobie wzajemnie zaufać. Akcje przeprowadzano według zasad konspiracji i wiedzieli o niej tylko ci, którzy brali w niej udział. W czasie jednej z akcji, poległ AK-owiec i na jego miejsce przyjęto młodego chłopca, poleconego przez kogoś z konspiracji. Ze względu na zbliżającą się akcję sabotażu transportu niemieckiego, włączono nowo przyjętego chłopaka do oddziału. To była fatalna decyzja.

Zaraz po akcji, chłopak poszedł do jakiejś oberży, upił się i zaczął chwalić się do kolegów, że jest AK-owcem i brał udział w akcji. Jednym z gości w lokalu był niemiecki agent. Natychmiast zadzwonił do gestapo. Zjawili się błyskawicznie i chłopak został aresztowany. W czasie przesłuchania na Zamku, nie wytrzymał bicia i zaczął sypać. Powiedział o panu Kostku, ale na szczęście o Ojcu nie wiedział, bo Ojciec nie brał udziału w tej akcji. Wszyscy, o których chłopak wiedział, zostali aresztowani, a między nimi i pan Kostek.

Jeszcze w dniu aresztowana przyjaciela, Ojciec poszedł do pana Simonsena i powiedział mu o uwięzieniu pana Kostka. Okazało się, że dyspozytor już wiedział o tym i był bardzo niespokojny o jego los. Na prośbę Ojca, po długim namyśle, zgodził się zatelefonować do znajomego gestapowca i dowiedzieć się, o co pan Kostek został oskarżony. Ojciec był obecny przy tej rozmowie. Simonsen był zdenerwowany i po prostu bał się, a jednak zadzwonił do gestapo. Rozmawiał bardzo krótko. Nagle zbladł i odłożył słuchawkę. Ojciec zauważył, że drżała mu ręka. Spojrzał Ojcu w oczy i powiedział szeptem:

- Her Erban, niech się pan tą sprawą nie interesuje. Nic więcej nie mogę zrobić.

Rozpaczliwe próby uratowania pana Kostka, nie zdały się na nic. Niemcy byli przekupni i czasami udawało się jakiegoś więźnia wykupić. Za pana Kostka ofiarowano gestapowcom milion złotych, olbrzymią sumę na owe czasy. Pieniędzy nie przyjęto, więźniów nie wypuszczono, poddając ich torturom. Przypominam sobie, że w tamte dni chodziłyśmy z Mamą Aleją Kasztanową, biegnącą równolegle do murów Zamku i patrzyłyśmy w małe, zakratowane okienka cel, zastanawiając się w której siedzi pan Kostek? 

Aleja Pod Kasztanami.
 


Ojciec strasznie przeżywał aresztowanie przyjaciela. Nie ukrywał się, choć każdej chwili groziło mu aresztowanie. Mama płakała i modliła się, błagając Boga o ratunek dla tych nieszczęsnych więźniów. Na intencję uwięzionych odprawiano nabożeństwa błagalne, ale Bóg był głuchy na nasze prośby. Przez pracujących na Zamku strażników, wiedziano, że więźniów poddano strasznym torturom, szczególnie pana Kostka, bo ten przeklęty gówniarz, wskazał go jako dowódcę akcji. Jednak pomimo bicia i łamania kości, pan Kostek nikogo nie wydał. Był prawdziwym bohaterem.

Po jakimś czasie z Zamku nadeszła wiadomość, że więźniowie zostaną rozstrzelani i jeszcze tej samej nocy pogrzebani na cmentarzu. Wprowadzono więźniów do długiego korytarza, i ustawiono rzędem przy ścianie. Strzelano im kolejno w głowę, a ten biedak stojący na ostatku musiał czekać na swoją kolej… Trupy wrzucono do ciężarowego samochodu i zawieziono na cmentarz na Pobitnem. Z jadącego samochodu spływała krew na jezdnię. O świcie spędzeni ludzie musieli zmywać tę krew z ulicy.

Zwłoki rozstrzelanych, Niemcy wrzucili do głębokiego dołu i zasypali ziemią. Jednak nie wiedzieli, że mieli świadków zbrodni. Gryps wysłany z Zamku, powiadomił rodziny rozstrzelanych. Młoda kobieta w ciąży, wraz z matką, ukryła się na cmentarzu i zobaczyła, jak Niemcy wrzucają ciało zabitego męża do dołu. Wydała okrzyk, ale matka zakryła jej usta ręką i uchroniła od śmierci. Kobieta potem poroniła i do końca życia była psychicznie chora.

 


Grób rozstrzelanych długi czas pilnowany był przez Niemców, dopiero jesienią kiedy miasto zostało wyzwolone przez Armię Czerwoną, ludzie pokryli mogiłę kwiatami, a potem na tym miejscu stanął piękny grobowiec. Chodziliśmy tam całą rodziną, modlić się i dziękować panu Kostkowi za życie Ojca.

Pomimo upływu lat pamiętam tamten dzień i widzę jego twarz, gdy rozpromieniony i wzruszony zwierzał się Ojcu, że jest taki szczęśliwy….. Od tamtego dnia, Ojciec nigdy więcej nie wyprawiał swoich imienin.