poniedziałek, 15 lutego 2021

BYł JAK MŁODY GRECKI BÓG – PAMIĘCI PAWŁA.

Grecki młodzieńczy bóg Hermes z Dionizosem.
  

Mój ojciec chrzestny Stanisław był rodowitym lwowianinem. Człowiekiem energicznym, odważnym i przedsiębiorczym. Po zakończeniu I wojny światowej, wystąpił z polskiego wojska i pojechał ze Lwowa do Stanów Zjednoczonych, a tam dorobił się majątku. Wrócił do Polski i wybudował sobie dom, w sąsiedztwie domu Dziadka, który zdecydował w 1932 roku, że warto mieć jakąś siedzibę w mieście, jakby przeczuwał, iż sielanka życia w kresowym dworze dobiega końca.

Mego chrzestnego ojca kochałam ogromnie i często stawałam w jego obronie, gdy żona, pani Jadwiga, dawała mu na obiad mleczną zupkę. Wtedy robiłam się zadziorna i napastliwym tonem pytałam ją, dlaczego głodzi mego ojca chrzestnego? Uśmiechała się i kiwała z politowaniem głową. Nie wiedziałam, że ojciec chrzestny, miał raka żołądka, co doprowadziło do jego rychłej śmierci.

Ale dopóki żył, bardzośmy się kochali. Rano wołał mnie przez ogrodzenie: - Dziwczę, idę plić. - to znaczyło, że idzie łowić ryby.

Zawsze byłam gotowa pójść z nim, dokąd mnie zaprowadzi. Szliśmy na Lisią Górę i tam ojciec siadał na brzegu rzeki i zarzucał wędkę. Zachowywałam się cichutko, bo nauczył mnie, że ryby są chytre i mają dobry słuch. Kiedy usłyszą rozmowę, uciekają. Zwykle udało się ojcu złowić kilka niezłych sztuk, bo rzeka była rybna. Wracaliśmy do domu, śpiewając lwowskie piosenki, których mnie ojciec chrzestny nauczył. Obiecywał, że jak się zaręczę, to dostanę od niego piękny amerykański pierścionek. Opowiadał mi też dużo o Ameryce, ale już tego nie pamiętam.

Mama, Dziadzio i ja w naszym ogrodzie.
 Ojciec chrzestny miał dwoje dzieci, starszego syna Pawła i młodszą o trzy lata córkę. Kiedy miałam pięć lat, Pola była szesnastoletnią pannicą, a Paweł właśnie skończył dziewiętnaście lat. Widzę go, kiedy tylko przymknę oczy. Był niepospolicie przystojny, przypominał mi posąg młodzieńczego greckiego boga Hermesa, jaki widziałam kiedyś w malarskich szpargałach Dziadka. Idealnie zbudowany, wysoki, miał chyba z 1,90 cm wzrostu, szerokie ramiona, wspaniale umięśniony tułów i wąskie biodra przechodzące w długie, zgrabne nogi. Faliste złotorude włosy spadały mu na czoło, a spod gęstych i długich złotawych rzęs patrzyły, zielone oczy, wiecznie roześmiane, bo Paweł lubił się śmiać nawet wtedy, gdy innym do śmiechu nie było.

Kuzynka Basia w środku z koleżankami z AK.
 Jako młody chłopiec należał do harcerstwa, a w czasie okupacji, jak większość chłopców z sąsiedztwa wstąpił do Armii Krajowej. Był bardzo odważny i miał na swoim koncie kilka spektakularnych akcji bojowych. Naturalnie wtedy nic o tym nie wiedziałam, bo byłam smarkatym dzieciakiem. Kochałam Pawła jak starszego, ukochanego brata i pomimo różnicy wieku, byliśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Z Polą nigdy nie miałam tak bliskiego kontaktu, jak z nim.

W sadzie ojca chrzestnego była wyjątkowa jabłoń papierówka, o przepięknym zapachu i niebiańskim smaku. Kiedy się owoc ugryzło, rozpływał się w ustach. Jak tylko nadszedł sezon na papierówki, biegłam przez ogród do sąsiedniego domu ojca chrzestnego. Mijałam sień i wchodziłam do kuchni, pełnej zapachu jabłek leżących w wielkich misach na stole.

Chodziłam bardzo cicho, bo na nogach miałam paputki uszyte przez Mamę. W czasie okupacji zdobycie dziecinnych sandałków było prawdziwym cudem. W tym czasie ratowały mnie ciocie z Poznania. Ale latem biegałam po ogrodzie w paputkach. Pewnego dnia, zwabiona upajającym zapachem jabłek, wybrałam się do domu ojca chrzestnego. Weszłam bardzo cicho, ale w kuchni nikogo nie było, więc postanowiłam zajrzeć do pokoju i spytać, czy wolno mi wziąć kilka jabłek.

Tata ja i akordeon.
 Nacisnęłam klamkę i bezszelestnie weszłam do dużego pokoju z oknami wychodzącymi na ogród. No i nakryłam Pawła, który siedział przy stole i czyścił rozłożony pistolet. Byłam dzieckiem wojny i pistolety widziałam bardzo często u Niemców, którzy lubili straszyć Polaków bronią.

Stanęłam przy drzwiach i przypatrywałam się z uwagą, jak Paweł starannie czyści broń jakimś smarem, czy olejem, każdą część pedantycznie odkładając na bok.

- Będziesz strzelał do Szwabów? - zagadnęłam z ciekawością.

Paweł wrzasnął i błyskawicznie porwał się z krzesła, odwracając się w moją stronę. Stając, zasłonił sobą stół z rozłożoną bronią.

- Ela, ja kiedyś spuszczę ci takie lanie, że przez tydzień nie siądziesz na pupie! - zawołał, ochłonąwszy nieco z przerażenia. - Po coś tu przyszła?

Poczułam się urażona. Mój przyjaciel zachował się wobec mnie niegrzecznie. Dygnęłam i powiedziałam uprzejmie:

- Chciałam tylko wziąć kilka jabłek i szukałam ojca chrzestnego, aby go spytać, czy mi pozwoli. A gdzie ojciec i pani Jadwiga?

- Pojechali dorożką do miasta. - odpowiedział Paweł, zgarniając prędko części broni do płóciennego woreczka. - Od dziś, jak wchodzisz do pokoju, masz pukać do drzwi, jasne? Mama cię tego nie nauczyła?

- No, czego się złościsz? Nie zrobiłam nic złego. A ty, jak się z czymś kryłeś, to trzeba było zamknąć drzwi na klucz. Aha! - spojrzałam na niego z tryumfem.

-Jesteś małą, rozpieszczoną smarkulą i powiadam, że cię spiorę! - mruknął groźnie. - Co widziałaś?

- Widziałam, jak czyściłeś broń. Ale, Pawełku, bądź spokojny. Ja o tym nikomu nie powiem. - podniosłam dwa palce do góry.

- Oho, jak tylko pójdziesz do domu, to z miejsca wypaplasz.

- Nie. Jak Boga kocham i jak ciebie kocham. Nikomu o tym nie powiem. Przysięgam. - powiedziałam uroczyście.

Paweł wziął mnie na ręce i ucałował w policzek.

- No, pamiętaj, bo się strasznie pogniewamy.

Dotrzymałam słowa. Nikomu nie wspomniałam o tym incydencie. Dopiero po latach zwierzyłam się Mamie. Bałam się, że mój przyjaciel gniewa się na mnie i jak tylko postawił mnie na podłodze, chwyciłam go za kolana, bo wyżej nie sięgałam i szepnęłam:

- Nie gniewasz się? Dalej jesteś moim przyjacielem?

Roześmiał się, pokazując rząd białych zębów.

- Oczywiście, że jestem twoim przyjacielem i zawsze możesz na mnie liczyć.

Pomyślałam, to się dobrze składa, że ktoś obroni mnie przed klapsami Mamy i wtrącaniem się ciotek i babci. Posłałam mu serdeczny uśmiech i już wychodziłam, kiedy posłyszałam jego mruknięcie:

- Przemądrzały szczeniak!

Stanęłam jak wryta.

- Co powiedziałeś? - syknęłam przez zaciśnięte ze złości zęby.

– Ja? Nic. No, idź do domu.

Wyszłam godnie, z wysoko podniesioną głową.


 Tego lata spotkał mnie bardzo bolesny cios, zmarł ojciec chrzestny. Pomimo choroby chodził niemal do końca. Odwiedzałam go jak tylko mogłam w nadziei, że może znowu pójdziemy na ryby. Pewnego dnia Mama obudziła mnie rano i ze łzami w oczach powiedziała, że ojciec chrzestny, zmarł tej nocy. To był dla mnie wstrząs, nie chciałam wierzyć, że już jego nie ma. Niestety, to była prawda. Poprzedniego dnia bawiłam się w ogrodzie, było chłodno i się przeziębiłam. Miałam silną anginę i wysoką temperaturę. Nie byłam na pogrzebie, tylko patrzyłam z okna pokoju, jak wynoszono z domu trumnę do karawanu. Strasznie płakałam przez kilka dni.

Zbliżał się koniec wojny. Nastał wrzesień, ale tak upalny, jak w środku lata. Niemcy uciekli w popłochu, przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Byliśmy wolni! My, dzieci i młodzież, szaleliśmy z radości, uganiając się po łące nad rzeką. Kuzynka Basia zrzuciła sukienkę i wskoczyła z rozpędu do rzeki. Zanurkowała, ale za moment pojawiła się i szybko popłynęła do brzegu. Była biada z przerażenia.

- Tam na dnie, leży zabity Niemiec! - krzyknęła, otrząsając się z wody.

- Gdzie, gdzie? - dopytywali się chłopcy z sąsiedztwa.

- Tam, pod krzakami, chyba płaszcz mu się zaczepił i nie wypłynął. - mówiła Basia bardzo przejęta, rozcierając gęsią skórkę na ramionach.

Z pomocą dorosłych, wydobyto Niemca i położono na trawie. Mama rozsądnie chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą do domu. Obejrzałam się i dostrzegłam leżącego na trawie niemieckiego oficera w skórzanym płaszczu. Ten obraz utkwił mi w pamięci i długo straszył po nocach.

Ciocia Marynia, kuzynka Danusia i ja na rękach cioci.
 Przez następne tygodnie wolności trwała euforia, ale coraz bardziej umiarkowana. Na Zamku, na miejscu gestapo, pojawił się Urząd Bezpieczeństwa i zaczął energicznie działać. Dochodziły do nas słuchy, że znajomi chłopcy z AK znikają, a także ci, którym nie podobał się nowo wprowadzany ustrój. Pojawili się przybysze ze wschodu, a w domu ojca chrzestnego zamieszkała na jakiś czas rodzina lekarza ze Lwowa, starszego pana, mającego młodą i ładną żonę. Zauważyłam, że żona lekarza jakimś szczególnym wzrokiem obserwuje Pawła, a i on zerkał na nią wyobrażając sobie, że nikt tego nie widzi. Udawałam, że nie zauważyłam, iż często, niby przypadkiem, spotykają się w ogrodzie. Byłam lojalna wobec przyjaciela. Po pewnym czasie lekarz wyjechał, zabierając z sobą żonę i tak się skończył krótki romans Pawła.

Zresztą zaraz nastąpiły wydarzenia, wobec których tamten flirt był błahostką. Będąc dzieckiem niewiele jeszcze rozumiałam, ale rodzina rozmawiała przy mnie o aktualnych sprawach i coś niecoś trafiało do mojej świadomości. Ojciec przychodził bardzo zdenerwowany i pewnego dnia głośno krzyknął, że nigdy nie ujawni, że należał do AK, bo jego koledzy już siedzą na Zamku w łapach UB! Faktycznie, zaczęły się aresztowania, a aparat bezpieczeństwa szczególnie zawzięcie polował na młodzież.

Zamek w Rzeszowie,
 Pewnego dnia bomba pękła. Aresztowano kilku kolegów Pawła, należących do Armii Krajowej, która dopiero w styczniu następnego roku została rozwiązana. Chłopcy brali udział w jakiejś nielegalnej akcji i bezpieka ich przy tym nakryła. Więziono ich na Zamku, gdzie jeszcze od czasów okupacji AK miało swoich ludzi między strażnikami. Z Zamku AK dostało cynk, że więźniowie zostaną przewiezieni w nocy do Krakowa. Wtedy podjęto ryzykowną decyzję, że więźniów należy odbić! W tej akcji brali także udział chłopcy z sąsiedztwa i Paweł.

Dziś już nie pamiętam, czy zamach się udał i czy ktoś został odbity. Za to pamiętam doskonale, że w tej akcji został zabity syn naszej sąsiadki z naprzeciwka. Był jedynakiem i rozpacz matki nie miała granic. Ale o tym potem. Po akcji chłopcy uciekali przepływając przez rzekę. Woda była już zimna i na drugi dzień Paweł bardzo kaszlał. Zbierałyśmy z Mamą owoce spadłe z drzewa jabłoni i zobaczyłyśmy, jak Paweł ubrany tylko w kąpielówki szedł w kierunku rzeki. Mama przechyliła się przez płotek i zawołała:

- Panie Pawełku, za chłodno dzisiaj na kąpiel.

Odwrócił się do nas roześmiany.

- Idę utopić grypę, pani Lusiu. - zawołał ze śmiechem i skinął nam ręką.

Wołałam za nim, ale się nie odwrócił. Widziałam jak zbiega z brzegu i skacze do wody. Poszłyśmy z Mamą do domu. Rano przybiegła do nas zapłakana pani Jadwiga i powiedziała, że Paweł jest ciężko chory. Mama i babcia wzięły jakieś zioła przeciwgorączkowe i poszły go odwiedzić, ja pobiegłam za nimi. Leżał rozpalony, wpół przytomny i ledwie nas poznał. Złotorude włosy spadły mu na czoło i ciężko dyszał. Chwyciłam go za rękę i przeraziłam się, taka była gorąca i mokra od potu. Zaczęłam płakać, Mama kazała mi natychmiast wyjść. Nie chciałam, próbowałam się wyrwać, ale Pola wyprowadziła mnie z pokoju.

Wezwany ponownie lekarz postawił straszną diagnozę. Tyfus! Natychmiast do szpitala. Przyjechała dorożka i sąsiedzi pomogli pani Jadwidze przenieść do niej Pawła. Uciekłam z domu i biegłam za dorożką, głośno płacząc. Ojciec i Mama poszli na drugi dzień do szpitala odwiedzić go, ale mnie nie zabrali. Ich zresztą także nie wpuszczono na oddział zakaźny. Próbowałam się o niego dopytać, ale nie chciano mi nic powiedzieć. Babcia kazała mi zmówić pacierz na jego intencję. Zmówiłam, ale nie wierzyłam, że to coś pomoże, bo nie miałam pojęcia jak ciężko chory był mój przyjaciel. Wyobrażałam sobie, że się przeziębił i ma grypę. Przecież sam mówił, że idzie ją utopić! Przez kilka dni jego życie wisiało na włosku, młody, mocny organizm nie chciał się poddać… Pocieszałam się myśląc, że niedługo wróci i razem pójdziemy zrywać jabłka w ogrodzie.

Mama i ja przy patefonie.
 Była niedziela i jak zwykle, całą rodziną poszliśmy na mszę do bernardynów. Wracając po nabożeństwie do domu, usłyszeliśmy straszne krzyki z domu sąsiadki. Pani Jadwiga siedziała na kamiennych schodkach domu i chwyciwszy się za głowę, przeraźliwie krzyczała i głośno szlochała. Pola usiłowała ją uspokoić, ale bez rezultatu. Byliśmy przerażeni tym strasznym widokiem. Babcia prędko do niej podbiegła.

- Jezus Maria, co się stało? Czemu pani Jadzia tak krzyczy?

- Paweł nie żyje! - powiedziała Pela, ocierając łzy.

Wszyscy osłupieli z przerażenia, ja nawet nie zrozumiałam co się stało. Okazało się, że Paweł zmarł w nocy będąc sam w sali, bo lekarze nie pozwolili czuwać przy nim matce, obawiając się zakażenia. Babcia, Mama i ciocie zaczęły płakać. Nie wiedziałam dlaczego i pytałam, co się stało, ale nikt mi nie odpowiedział. Paweł był ogromnie lubiany przez wszystkich sąsiadów za swoją urodę, świetny humor i odwagę Jego śmierć była taka nagła i niepotrzebna.

Nikt mi nic nie powiedział, obawiając się mojej reakcji. Wiedziałam, że stało się coś złego, ale nawet nie podejrzewałam tak strasznego nieszczęścia. Widząc, że w domu niczego się nie dowiem, chyłkiem pobiegłam do Poli. Panią Jadwigę wniesiono już do domu i położono na łóżku, była nieprzytomna z rozpaczy. Pola siedziała sama w kuchni i zalewała się łzami. Widząc mnie, machnęła ręką dając mi do zrozumienia, żebym sobie poszła, ale ja byłam uparta.

- Dlaczego płaczesz? - spytałam, podchodząc do niej. - A kiedy Paweł wróci do domu?

Pola wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.

- Idź stąd! - krzyknęła z pasją. - Jesteś głupia. On nie wróci, bo umarł!

Wtedy zrozumiałam. Nie wiem jak znalazłam się w domu, i kto mnie przyprowadził. Niewiele pamiętam co się wtedy ze mną działo. Wieczorem dostałam wysokiej gorączki i wezwano lekarza. To był nasz znajomy doktor, który leczył całą rodzinę od czasów przedwojennych. Obejrzał mnie i orzekł, że jestem w szoku. Nie mówiłam, nie jadłam, nie spałam, nie reagowałam na nic, tylko patrzyłam przed siebie. Na pogrzebie Pawła nie byłam, bo lekarz zabronił. Przez kilka dni zachowywałam się w ten sam sposób, i nie wiadomo co by się ze mną stało, lecz na szczęście pani Jadwiga wpadła na pomysł, żeby dać mi fotografię Pawła. Powiedziała mi, że to on mi ją przysyła z nieba. Nagle, jakby mnie ktoś odczarował, zaczęłam mówić, płakać i zachowywać się normalnie.

Ja z Mamą na promie. Tę rzekę przepływali chłopcy z AK.
 

Ale na tym nie koniec. Dosłownie w trzy dni po pogrzebie Pawła, do pani Jadwigi przyszło dwóch mężczyzn. Weszli do mieszkania, rozejrzeli się i powiedzieli, że chcą mówić z Pawłem S. Pani Jadwiga powiedziała, że to niemożliwe, bo syn nie żyje. Nie uwierzyli, kazali sobie pokazać świadectwo zgonu, poszli do szpitala dowiedzieć się na co zmarł Paweł i na cmentarz, zobaczyć jego grób. To byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Gdyby Paweł nie zmarł, zostałby aresztowany, bo ktoś sypnął. Zapewne by go zamordowano, jak tylu innych aresztowanych chłopców z AK. Umierając, uniknął UB-owskich tortur. Jakby tego nie było dosyć, UB-owcy zaczęli szukać kolegi Pawła, z którym odbijali więźniów z Zamku. Ostrzeżony chłopak próbował uciekać, ale zastrzelono go, gdy przepływał rzekę. To był syn naszej sąsiadki, jedyny syn. Matka kupiła trumnę i ułożyła w niej jego zwłoki. Przyszli UB-owcy i rozkazali, żeby trumna stała przy drzwiach, nie pozwalając jej pochować zabitego chłopca.

Miała to być kara dla matki za to, że źle wychowała swojego syna!

Trumna z zabitym chłopcem stała pod drzwiami przez kilka dni. Biedna matka była już na wpół obłąkana z rozpaczy. Dopiero na interwencję wyższego oficera, który wziął dużą łapówkę, wydano matce pozwolenie na pochowanie syna. Widziałam tę trumnę stojącą pod progiem. Ojciec mi ją pokazał i powiedział, żebym nigdy o tym nie zapomniała! Nie zapomniałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz