poniedziałek, 30 marca 2020

"OCZAMI DZIECKA" WSPOMNIENIA OSADNICZKI. ROK 1945-1947. CZĘŚĆ SIÓDMA.



Współczesny Bolesławiec z lotu ptaka.
Dni płyną jeden za drugim, monotonne i nudne. W obawie nowej, niefortunnej przygody, nie wychodzimy z domu po zmierzchu. Obie nie czujemy się tu dobrze, przyzwyczajone do kontynentalnego klimatu Małopolski. Bolesławiec leży w głębokiej niecce, od południa zasłonięte przez masyw Karkonoszy, które zatrzymują ciepłe wiatry. Ziemie są tu bardzo bogate w złoża miedzi, lecz samo miasto leżące na bagnistym terenie, w pobliżu puszczy wodnej, nie jest zdrowe, bo brak tu jodu. Stąd często występujące choroby serca, żołądka, tarczyca i reumatyzm. Dokucza nam także bezczynność i marzymy o pozbyciu się opieki gospodyni. Stwierdziłyśmy, że znajdujemy się pod dyskretną, lecz ciągłą obserwacją. Frau W. nie spuszcza z nas oka.
Pewnego dnia mamy okazję poznać naszego sąsiada z frontowego pokoju. Oficer radziecki jest bardzo przystojny i kulturalny. Nosi się elegancko, a jego czystość jest aż przesadna. Frau W. narzeka do Mamy, że pan oficer codziennie zmienia koszule, a ona musi je prać. Rosjanin pochodzi z Leningradu z zawodu jest artystą malarzem, a z jego półsłówek domyślamy się, że jest z dobrej, inteligenckiej rodziny. Jest wykształcony i mówi biegle po niemiecku. Ponieważ nie znamy języka rosyjskiego, rozmawia z nami po niemiecku. Oficer rzadko przebywa w domu, a my cieszymy się, że mamy takiego miłego sąsiada, bo obawiałyśmy się, iż będzie to jakiś Azjata i alkoholik.
Ocalały fragment zabytkowej kamienicy w Rynku. Wyraźnie widać w środku wybuch bomby lotniczej. foto. A. Skorupa.
Na moje imieniny, przypadające 19 listopada, spotyka nas przemiła niespodzianka. Przyjechał Tatuś! Wpadł dosłownie na jeden dzień, żeby złożyć mi życzenia i wręczyć prezenty. Dostałam dużą, piękną lalkę i wózek dla niej tak obszerny, że od biedy sama mogę się w nim zmieścić. Natychmiast poczułyśmy się pewniej, tym bardziej, że Ojciec obiecał zaraz po powrocie, zająć się wyszukaniem dla nas wygodnego mieszkania. Cudownie!
- Och, jak dobrze! - zawołałam z entuzjazmem. - Zamieszkamy w jakiejś ładnej willi, prawda?
- Nawet o tym nie myśl, kochanie.  Na drugi dzień po przeprowadzce, rodacy wyprawili by wam uroczysty pogrzeb! - oświadczył Ojciec, z miejsca mnie gasząc. - Zamieszkamy w budynku obok RKU, bo tylko tam będziecie z Mamą bezpieczne.
Poczułam się strasznie rozczarowana, ale Ojciec wiedział, co mówi. Były to o tyle szczęśliwe czasy, że nikomu nie śniły się problemy z brakiem mieszkań. Zupełnie pustych domów było o wiele więcej, niż chętnych do zamieszkania. Na wieść o zbliżaniu się Armii Czerwonej, mieszkańcy Bunzlau w szalonym popłochu opuszczali miasto, pozostawiając meble, odzież w szafach i cały sprzęt gospodarski. Panicznie obawiali się także wojsk polskich. Dopiero rozkazy Hitlera i Himmlera zahamowały tę panikę, wcielając cywilnych mężczyzn do Volkssturmu i ustanawiając na terenach Górnego i Dolnego Śląska Werwolf, czyli niemiecką partyzantkę. Niemcy wiedzieli, że Rosjanie nigdy nie zapomną im potworności konającego z głodu Leningradu, dramatu Stalingradu, tragedii palonych wsi i miast rosyjskich.  Podobnie  Polacy nie darują im klęski w 1939 r, zrównanej z ziemią powstańczej Warszawy, ulicznych egzekucji i sześciu lat straszliwej okupacji. Im więcej ktoś z Niemców miał na sumieniu, w tym większym popłochu uciekał do strefy amerykańskiej. Amerykanie nie znając w Stanach realiów okupacji i wojny, chętnie ich przygarniali. Wielu zbrodniarzy, ludobójców niemieckich, ukrywało się do końca życia w USA. 
Polski osadnik mógł sobie wybrać dowolną miejscowość, dom, czy okolicę, według gustu. Tylko o losie oficerów i żołnierzy decydował rozkaz.Ale ta pozorna sielanka miała swoje bardzo ciemne strony. W tym czasie, nikt z nas nie był pewien życia. Ludzie starali się mieszkać blisko siebie, ażeby w razie potrzeby pośpieszyć sobie z pomocą. Cóż z tego, że zajmiemy jakąś willę, nawet z pełnym umeblowaniem? Będziemy z Mamą same, bo Ojciec przebywa całymi tygodniami w terenie z komisją poborową, i nie może zaopiekować się nami. Samotna młoda kobieta i dziecko, to wprost zachęta dla złoczyńców. Przyjdą w nocy, obrabują nas, zgwałcą i zabiją. Nie, nie warto upierać się przy zamieszkaniu w willi. Z żalem rezygnuję z marzenia o własnym domu.
Ulica Willowa, jedna z najpiękniejszych ulic w Bolesławcu.
Okazało się jednak, że istniała jeszcze inna możliwość urządzenia się wygodnie. Pewnego dnia, odwiedził nas urzędnik z wydziały kwaterunkowego i powiedział, że nie musimy wcale się wyprowadzać. Fakt, że w czasie wojny straciliśmy całe mienie, upoważnia nas do zajęcia poniemieckiego mieszkania z pełnym umeblowaniem. Mamy więc prawo legalnie zająć pół domu Frau W. która otrzyma mieszkanie zastępcze, aż do chwili repatriacji do Heimatu.
Mama wysłuchawszy urzędnika z uwagą, powiedziała krótko i stanowczo:
- Nie!
- Co pani robi najlepszego? - zdziwił się urzędnik. - Dlaczego nie? Przecież Niemcom nie dzieje się krzywda, tylko sprawiedliwość dziejowa. To oni rozpoczęli tę szaleńczą wojnę i dziś ponoszą jej konsekwencje. Czy pani wyobraża sobie, jak na pani miejscu zachowałby się Niemiec w czasie okupacji?
- Owszem.- powiedziała Mama z gorzkim uśmiechem. - Moja siostra w Poznaniu, posiadała duże, piękne mieszkanie, które spodobało się gestapowcowi. Otrzymała dwie godziny na usunięcie się z zajmowanego lokalu, pozostawiając w nim wszystko. Mogła wziąć z sobą jedną walizkę, nic więcej! Nasz dom runął pod bombami, a moje śliczne mieszkanie w Cytadeli Poznańskiej, zostało zrównane z ziemią. To mało?
Urzędnik upierał się twierdząc, że mieszkanie Frau W. jest komfortowe i będzie nam tu wygodniej, niż w budynku obok RKU, gdzie nie ma takich wygód. Ale Mama nie dała się przekonać.
- Nie zamierzam być w niczym podobna do Niemców, bo doskonale wiem, co czuje człowiek, tracący dorobek całego życia. Poradzimy sobie bez ludzkiej krzywdy.
Urzędnik potrząsnął z podziwem głową, a przy pożegnaniu ucałował obie ręce Mamy.
Prawdę powiedziawszy byliśmy bardzo nieżyciowi i niezaradni, bo nawet Niemcy dziwili się Mamie, że nie zamierzała skorzystać z nadarzającej się okazji. Frau W. sama namawiała nas do zajęcia mieszkania uważając, że na tym skorzysta, bo będzie mogła wynieść stamtąd cenniejsze rzeczy, odzież i pościel. Inny lokator z pewnością nie zachowa się tak wielkoduszne, ( niemądrze) i nie pozwoli jej wziąć nawet jednego garnka. Lecz Mama nawet słuchać o tym nie chciała. Inni nie mieli takich skrupułów i bez namysłu osiedlali się w luksusowych willach, mieszkając w nich, lub wywożąc do Polski centralnej, całe wagony pięknych mebli, obrazy, kryształy, porcelanę, antyki z ograbionych pałaców i zamków. Między innymi z zamku w Kliczkowie. Dorabiali się na tym szabrze majątków, sprzedając wszystko za dolary. Duże, doskonale zorganizowane bandy, buszowały po pałacach, zamkach i kościołach, w poszukiwaniu dzieł sztuki, wywożonych potem za granicę.
Jedni odbudowywali, inni szabrowali. Na zdjęciu po lewej pan Bigosiński, jeszcze w mundurze wojskowym pcha wózek z gruzem. foto. A. Skorupa.
Na przenosiny do nowego mieszkania, czekałyśmy jeszcze dosyć długo. Po wyjeździe Ojca, dni upływały jednostajnie. Ja nadal bawiłam się z synami gospodyni i uczyłam ich po polsku, a oni mnie po niemiecku. Wspólnie objadaliśmy się słodyczami przywiezionymi przez Ojca i tylko ci dwaj chłopcy byli nam życzliwi i zadowoleni z naszej obecności. Reszta mieszkańców zaledwie nas zauważała. Kobiety z rodziny Frau W. mówiły nam przy spotkaniu „Gut Morgen” i na tym kończyły się nasze wzajemne korelacje. Podobno bardzo przeżyły bombardowania miast niemieckich i samego Bunzlau, ostrzeliwanego przez ciężką artylerię i bombardowanego z samolotów.
Pewnego dnia, Mamę rozbolała głowa i powróciwszy z obiadu, położyła się do łóżka. Ja z chłopcami zabawiałam się w chowanego. Goniliśmy się po całym domu, wpadając po kolei do wszystkich pokoi. Widząc, że obaj chłopcy mnie doganiają, zbiegłam po schodach i przyczaiłam się koło drzwi mieszkania pani doktor Daum. Frau Arztin, rzadko bywała w domu i widziałyśmy ją wszystkiego coś trzy razy. Była nawet niebrzydka, tylko strasznie zarozumiała. Ledwie kiwnęła nam nosem. Za to często flirtowała z radzieckim oficerem, naszym sąsiadem i uśmiechała się do niego z kokieterią.
Słysząc, jak chłopcy na palcach schodzą po schodach, chcąc mnie przyłapać, odruchowo nacisnęłam klamkę i wpadłam do przedpokoju, a potem z rozpędu do gabinetu lekarki. To, co tam zobaczyłam sprawiło, że momentalnie zapomniałam o zabawie i nawet nie spostrzegłam, że chłopcy dogonili mnie i stali za moimi plecami nagle uciszeni. Duży biały pokój z przysłoniętymi prześcieradłem oknami, pełen był mężczyzn, przeważnie młodych i dobrze zbudowanych. Ich złe, zacięte twarze natychmiast przypomniały mi scenę widzianą w kuchni. Wszyscy rozebrani byli do połowy ciała i stali jeden za drugim w zupełnej ciszy. Lekarka robiła im jakiś zabieg pod podniesionym ramieniem. W całym pokoju unosił się mdlący, słodkawy zapach eteru, który nie wietrzał, pomimo uchylonych drzwi do kuchni i otwartego tam okna. To wszystko dostrzegłam jednym rzutem oka. Pozornie nic w tym obrazie nie było przerażającego. Ot, lekarka i pacjenci. A jednak stałam jak wmurowana i czułam wprost paraliżujący strach. Moje wtargnięcie zostało zauważone i mężczyźni zwrócili ku mnie twarze. Doktor Daum kompletnie zaskoczona, odwróciła się trzymając w dłoni jakiś przyrząd lekarski. Wzrok tych stojących bez ruchu mężczyzn, wyrażał taką nienawiść i groźbę, że nie miałam wątpliwości, iż zobaczyłam coś, czego nie powinny ujrzeć oczy żadnego Polaka. Przez moment wszyscy przypominaliśmy aktorów w zatrzymanym kadrze filmowym. Naraz jeden z Niemców uczynił taki ruch, jakby zamierzał chwycić mnie za ramię. Wrzasnęłam wniebogłosy, odepchnęłam stojących mi na drodze chłopców i dałam szalonego drapaka! Na schodach obejrzałam się, czy ktoś mnie nie goni i kątem oka dostrzegłam lekarkę, jak ująwszy obu chłopców za kołnierze, wyrzuciła ich na korytarz, zamykając za nimi z hukiem drzwi.
 Wpółprzytomna ze strachu, wpadłam do naszego pokoju, budząc Mamę z drzemki. Na wszelki wypadek zamknęłam wszystkie drzwi na klucz, błagając Mamę, żeby nikomu nie otwierała. Słuchając mego chaotycznego opowiadania, Mama przez jakiś czas nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi i czego się przelękłam. Próbowała mnie uspokoić mówiąc, że zobaczyłam u lekarza normalnych pacjentów. Akurat! Wiedziałam swoje. To nie byli chorzy ludzie. Niechcący zobaczyłam zdrowych mężczyzn, którym niemiecka lekarka wykonywała jakieś zabiegi, być może niedozwolone. Świadczyły o tym środki ostrożności, cisza, przysłonięte okna, a przede wszystkim ich miny i spojrzenia, pełne zajadłej wrogości, jakimi mnie mierzyli. Prawdopodobnie widziani przeze mnie mężczyźni w kuchni, również byli przedtem u lekarki, a dzisiaj ktoś zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Wiedzieli, że byłam córką oficera i wpadłam do gabinetu razem z synami gospodyni. Być może ta świadomość uratowała mnie przed zniknięciem. Zaraz po wojnie ginęło bez śladu mnóstwo polskich dzieci. Mój ośmioletni brat cioteczny Jędruś, wyszedł w Poznaniu z domu i nigdy więcej nie powrócił. Przepadł bez śladu, jak kamień wrzucony w wodę.
Taką odznakę Werwolfu SS, odnalazłam w gruzach, potem gdzieś ją zgubiłam.
Tego dnia nie wychyliłam już nosa z pokoju, chodząc za Mamą krok w krok. Wprawdzie nic niepokojącego nie zaszło, dopiero wieczorem zapukała Frau W. i z kwaśną miną poprosiła Mamę, aby dopilnowała, bym nie biegała po domu i nie wchodziła do gabinetu lekarskiego, bo pani doktor skarży się, że przeszkadzam jej i denerwuję chorych. Oj, żebym się tak panicznie nie bała, to parsknęłabym jej śmiechem w nos. „Chorzy” wyglądali jak banda Ali Baby! Po wyjściu gospodyni, Mama zaczęła robić mi wymówki i prawić morały na temat dobrego zachowania w obcym domu. Byłam już opanowana i ponownie, że szczegółami, opowiedziałam o całym wydarzeniu, przypominając o scenie w kuchni. Tym razem Mama mi uwierzyła, przestraszyła się bardzo i zabroniła mi oddalać się z pokoju. Wieczorem, idąc z Mamą do łazienki, przelotnie widziałam Hansa i Fritza. Mieli czerwone policzki, ze śladami mocnych uderzeń i załzawione oczy. Wyobraziłam sobie, jakie lanie dostali za mnie i bardzo im współczułam. Od tego dnia zaczęli mnie unikać, widocznie zakazano im bawić się ze mną.
Przeczulone, często budziłyśmy się w nocy, słysząc na schodach ciężkie kroki i prowadzone szeptem rozmowy. Kilka razy widziałyśmy młodych mężczyzn ukradkiem wchodzących do gabinetu lekarki, a zapach eteru po prostu nas prześladował. Mama o nic nie pytała gospodyni i obie udawałyśmy, że niczego się nie domyślamy. Było mi bardzo smutno i przykro, bo znowu nie miałam się z kim bawić. Lubiłam tych chłopców, byli tacy sympatyczni....
Ojciec powrócił na początku grudnia i natychmiast odbyła się przeprowadzka. Szalałam z radości! Wraz z pojawieniem się Ojca, tajemniczy mężczyźni zniknęli jak kamfora, a w gabinecie lekarskim siedziały zakatarzone babulki. Zastanawiałyśmy się z Mamą, dlaczego Niemcy wcale nie krępowali się oficera radzieckiego, który bywał w prywatnych pokojach Frau W. częstym gościem. Kilka razy widziałam go nawet w towarzystwie doktor Daum!
Pewnego grudniowego dnia, zajechał przed dom Frau W. wojskowy samochód i dwóch żołnierzy pomogło nam załadować nasz mizerny dobytek. Frau W, stała w drzwiach, odprowadzając nas czujnym spojrzeniem, chłopców już nie widziałam. Nasze nowe mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Polnej 8. Byliśmy pierwszymi lokatorami, bo na dole mieszkał chwilowo tylko stróż. Ze względów bezpieczeństwa, brama od strony ulicy Polnej była zamknięta na klucz, zawalone workami z piaskiem i drutami kolczastymi.
Pod tą bramą w latach 1945-47 stał zawsze uzbrojony wartownik, a dokoła chodziły patrole. foto. Polska ORG.
Wchodziliśmy przez bramę od ul. Chrobrego, dzień i noc strzeżoną przez uzbrojonych wartowników. Inny wartownik chodził po całym terenie wokół RKU. Budynek otaczały ogrody i drzewa owocowe.W pobliżu dzisiejszej Odlewni, znajdował się śliczny ogród, pełen drzew morelowych, orzechowych, wiśni, krzaczków porzeczek i agrestu. Usytuowany pomiędzy murami, zaciszny, i niewidoczny z zewnątrz, stał się potem ulubionym miejscem zabaw dzieciarni z naszej kamienicy.
Żołnierze wnieśli na piętro nasze rzeczy. Rozglądnęłam się ciekawie po naszym nowym mieszkaniu. Przedpokój był długi, a z niego wchodziło się do trzech dużych, jasnych pokoi. Z przytulnej kuchni drzwi wiodły na wielki kamienny balkon. Jest nawet spora spiżarnia. Brakuje jednak łazienki. No nieźle, choć nie jest to mój wymarzony dom, jak w Rzeszowie, stojący w dużym ogrodzie. Ale w tym budynku będziemy bezpieczne i to ma dla nas obecnie wielkie znaczenie. Mama głośno planuje, co gdzie ustawi. W pokoju od ulicy, posiadającym piękną granatową tapetę w złote kłosy, będzie gabinet Ojca. W drugim pokoju, również od ulicy, jadalnia. Trzeci pokój jest mniejszy, z oknem wychodzącym na balkon i ten będzie sypialnią.
Dzień przeprowadzki jest mroźny i pochmurny, więc mieszkanie sprawiało dosyć ponure wrażenie. Mama pociesza siebie i mnie, że kiedy w oknach zawisną koronkowe firanki, a w pokojach staną meble, będzie tu zupełnie przyjemnie. Brakuje nam wielu rzeczy pozostawionych w Katowicach. Ojciec obiecuje, że za kilka dni żołnierze wracający z urlopu, przywiozą nam resztę rzeczy. Na razie Ojciec wypożyczył z magazynu koce i składane łóżka. Po pustych pokojach kręcą się wynajęte niemieckie sprzątaczki. Mieszkanie jest bardzo zagracone i zaśmiecone i należy je dokładnie wysprzątać, wyszorować i zapastować podłogi, umyć okna i tak dalej.
Ojciec służbista, pozostawił nas na nowym gospodarstwie i poszedł do RKU. Jak większość Wielkopolanek, Mama jest wielką czyściochą i trudno jej dogodzić. Niemki nie przepracowały się zanadto i pozostało jeszcze wiele do zrobienia. Wchodzimy do pokoju, w którym ma być gabinet. Na środku widzimy dużą stertę odzieży damskiej i męskiej. Nie rozumiemy, dlaczego sprzątaczki przerwały pracę i przypatrują się nam badawczo. Wolno podchodzimy do stosu odzieży i naraz cofamy się z przerażeniem. Na samym wierzchu, celowo położona w taki sposób, żeby była widoczna na pierwszy rzut oka, leży męska biała koszula z wlotem po kuli po lewej stronie, cała zalana sczerniałą już dawno krwią. Niemki mają niewątpliwie satysfakcję – jesteśmy wstrząśnięte tym strasznym widokiem.
 Mama blada jak kreda, z trudem przełyka ślinę. Ja mam mdłości i nogi uginają się pode mną. Trwa to tylko chwilę, bo Mama prędko umie się opanować. Podniesionym głosem pyta Niemki, dlaczego nie uprzątnęły tych szmat? Jedna ze sprzątaczek, bezczelne, grube babsko, wpatruje się w nas ze złośliwym uśmieszkiem.
- To zupełnie dobre rzeczy i mogą się pani przydać. - powiada, z zaledwie ukrywaną drwiną.
Mama zaciska zęby i wyraźnie jest zdenerwowana bezczelnością sprzątaczki. Gdyby nie dobre wychowanie, uderzyłaby Niemkę w gębę. Ostrym tonem poleca sprzątaczkom wynieść z mieszkania te szmaty. Niemki celowo ociągają się z wyniesieniem tej strasznej koszuli. A gruba sprzątaczka pyta przesadnie zatroskanym tonem, czym ma wyczyścić plamy na podłodze? Rzeczywiście, podłoga pod oknem pokryta jest ciemnymi plamami. Krew wsiąkła w deski i już niczym nie można jej usunąć.
Fatalna wróżba.
Mama zwraca się do Niemek i świetną, literacką niemczyzną mówi tak szybko, że ja zrozumiałam jedynie kilka słów:
- Przez lata wojny, przyzwyczailiśmy się do widoku krwi. Nie potrzebujemy waszej odzieży, noście ją sami. Tak, jak nosiliście rzeczy ukradzione pomordowanym Polakom i Żydom! Tu są pieniądze za pracę, wynoście się stąd! Raus! Sofort1!
Gdyby to polskie sprzątaczki urządziłyby Niemce podobny „kawał”, zostałyby na miejscu rozstrzelane. Po wyjściu kobiet, Mama raz jeszcze myje źle wyczyszczone okna, a ja z niejaką trudnością rozpalam ogień w kuchni i grzeję wodę na herbatę. Na szczęście wodociągi i elektrownia już pracują pełną parą.

1Raus! - Precz! Sofort! - Natychmiast!

piątek, 27 marca 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 -1947. CZĘŚĆ SZÓSTA.



Spotkanie bolesławian na Rynku. Oficer na środku fotografii, stojący bokiem obok księdza, to Ojciec. Ja też tu stoję z Mamą, ale nie wiem gdzie. Ale nas dużo, prawda?
Natychmiast wpadłyśmy w gęstą mgłę, a wszystko dokoła nabrało nierealnych kształtów. Kompletna ciemność potęgowała jeszcze niesamowitą scenerię, jak z filmów grozy. Na nieszczęście nie był to film, lecz rzeczywistość, z której nie zdawałyśmy sobie początkowo sprawy. Było nam nieswojo, ale jakby w milczącym porozumieniu, grałyśmy wobec siebie zucha. Wiedzione raczej instynktem niż wzrokiem, szłyśmy przed siebie nieznanymi ulicami. Dziś wiem, że Opatrzność skierowała nas na ulicę Asnyka. Gdybyśmy poszły w kierunku Banku Zachodniego, wpadłybyśmy prosto do Krasnego Gorodoka, który rozciągał się wzdłuż całej ulicy Karola Miarki, Dzieci Wrześni, obejmując całe centrum miasta. Wokół nas szara ciemność, wilgotna i zimna. Pasma mgły układają się w fantastyczne kształty. Drobny deszcz mży i po chwili całe jesteśmy mokre, bo nie mamy parasola. Ulice są nie oświetlone, w żadnym mijanym domu nie widać światła, nie ma też przechodniów. Mama wyjmuje z torebki małą latarkę i przy jej słabym świetle staramy się znaleźć drogę. Idziemy szybko, potykając się o leżący na chodnikach gruz. Czasami wpadamy w jakąś dziurę. Przytulone do siebie, dzwonimy zębami, rozglądając się podejrzliwie, czy ktoś za nami nie idzie. Nie wiedząc o tym, szłyśmy ulicą Asnyka w kierunku Rynku, szukając charakterystycznego tunelu. W całkowitych ciemnościach minęłyśmy Rynek, nie trafiwszy na tunel.
W jakiejś chwili zdałyśmy sobie sprawę, że błądzimy i nie wiemy gdzie jesteśmy. Ogarnęło nas przerażenie. Pomimo chłodu miałam czoło zroszone zimnym potem i zrezygnowałam z udawania zucha.
- Mamo, ja się boję! - wyszeptałam. - Gdzie my jesteśmy?
Mama mocno ścisnęła mnie za rękę.
- Nie wiem, córuniu. Lepiej się nie odzywajmy, bo licho nie śpi.
Zdajemy sobie sprawę, że zaczynamy kręcić się w kółko, błądząc po kompletnie zrujnowanej dzielnicy. Boże, zgubiłyśmy się w gruzach, nie wiemy dokąd iść i nie mamy kogo spytać się o drogę. Przyśpieszamy kroku i staramy się iść w jednym kierunku, ale nie orientujemy się, czy zbliżamy się, czy może oddalamy od domu. Nielubiany dom Frau W. nagle wydaje mi się bezpiecznym azylem, jasną przystanią, do której uparcie zmierzamy. Z obu stron ulicy widzimy same gruzy, a raczej wydaje się nam, że widzimy, bo mgła gęstnieje, zasłaniając wszystko grubym welonem. 
Odgruzowywanie części Rynku i ul Prusa. 1947 r
 Byłyśmy prawdopodobnie na niemal całkowicie zburzonej ulicy Prusa i kręciłyśmy się w stronę ulicy Karpeckiej, nie widząc z niej wyjścia. Dokoła nas panuje cisza, ale w tej mgle wszystko jest względne. Cisza jest tylko pozorna, bo nagle słyszymy przed sobą ostry terkot broni maszynowej, a kule biją po murze nad naszymi głowami. Ktoś wrzeszczy, a zaraz ponownie rozlegają się strzały i jęk:
- Hilfe, hilfe1!....
Potem ze wszystkich stron wybuchają ochrypłe wrzaski. Strzelanina się wzmaga, nie wiemy, kto do kogo i po co strzela. Przerażone, zaczynamy uciekać, potykamy się i padamy, podnosimy się i biegniemy dalej. Kolana mam pozbijane do krwi, ale nie możemy się zatrzymać, bo to śmierć. Skręcamy w jakąś wąską uliczkę. Z jednej strony jest wysoki mur, z drugiej gruzy. Prędko orientujemy się, że jesteśmy w ślepym zaułku. Przed nami znowu wyrasta mur. Zawracamy i uciekamy z powrotem dosłownie w ostatniej chwili. Za plecami naraz potężna eksplozja. Pęd powietrza niemal zwala nas z nóg, odłamki świszczą w powietrzu, tnąc pobliskie ruiny. Mama podrywa się i ciągnie mnie za sobą. Pędzimy przed siebie, wykręcając sobie nogi na nierównościach ulicy. Zaczynam odmawiać pacierz, lecz słowa modlitwy uciekają mi z pamięci, gubię wątek i tylko bełkoczę coś bez sensu. Mama pochyla się ku mnie.
- Co mówisz? - pyta zdyszanym głosem.
- Modlę się. - odpowiadam, chwytając gwałtownie oddech.
- Co mówisz? - ponownie pyta mama.
- Cholera, modlę się! - wrzeszczę z wściekłością, zapominając o zachowaniu ciszy. Zresztą strzały nie milkną i o ciszy nie ma mowy.
Mama jest tak przerażona, że zapomina skarcić mnie surowo za przekleństwo. A jednak Opatrzność nas strzegła. Wybuch, jaki słyszałyśmy za sobą, to z pewnością  granat rzucony w zaułek. Gdybyśmy stamtąd nie uciekły, eksplozja rozdarłaby nas na kawałki. Wpadamy w jakąś uliczkę w połowie zabudowaną i nadal nie wiemy gdzie jesteśmy. Z jednej strony wysoki mur, a z drugiej, kilka domów, jakby piętrowe wille.... Za nami biegną jacyś ludzie, słyszymy ciężki tupot podkutych butów. Już nie wiemy gdzie możemy się ukryć i nie mamy siły, żeby dalej uciekać. Przysiadamy na ziemi w jakimś załomie murów, dygocząc ze zmęczenia i strachu. Serce podchodzi mi do gardła i bije tak mocno, że nie mogę przez chwilę zaczerpnąć powietrza. Ktoś przebiega koło naszej kryjówki. Rozlega się wystrzał z karabinu i człowiek z jękiem wali się na ziemię. Mama zatyka mi ręką usta, żebym nie krzyczała, ale ja nawet nie mam siły wydać z siebie głosu. Trzęsę się tylko cała, jak w ataku febry. Nie ruszamy się z miejsca i czekamy, aż się cokolwiek uspokoi. Nie rozumiemy, dlaczego ci ludzie otworzyli ogień, przecież nic nie widać w tej mgle. Oberwać można było tylko przypadkiem.
Niespodziewanie czuję lekki powiew wiatru. Skulone, siedzimy dalej w naszym kąciku, bo cały czas w pobliżu kręcą się jacyś ludzie, z pewnością w złych zamiarach. Czas wolno mija, a wiatr staje się coraz silniejszy i rwie mgłę na strzępy. Nad nami ukazuje się czyste niebo i gwiazdy. Wzrok z wolna przyzwyczaja się do ciemności. Widzimy przed sobą jakby niewielki park i wysokie drzewa. Ponad nimi wznosi się w górę jakiś smukły ciemny kształt.
Mama chwyta mnie w ramiona i całuje.
- Patrz, córuniu! - woła radośnie. - To wieża kościoła!
Kościół Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.
Kamień spada nam z serca, bo naprzeciwko kościoła stoi dom Frau W. Jesteśmy uratowane! Przez cały czas błąkałyśmy się w pobliżu kościoła, lecz ze względu na gęstą mgłę wcale go nie widziałyśmy. Chyłkiem wymykamy się z naszej kryjówki i biegniemy w kierunku zbawczego kościoła. Ale nasza radość jest przedwczesna, za nami ukazuje się grupa pijanych mężczyzn. Zobaczyli nas i wołają w jakimś nieznanym języku, chcąc pewnie żebyśmy się zatrzymały. Prędko zbiegamy po przykościelnych schodach i resztką sił dopadamy domu. Do drzwi wejściowych prowadzi kilka schodków. Pokonujemy  je i stanąwszy pod bramą, walimy pięściami w zamknięte drzwi, wołając Frau W. aby nas wpuściła do środka. Na parterze, w oknach mieszkania lekarki widać światło, choć okna przysłonięte są gęstymi kotarami. Kiedy pukamy, światło natychmiast gaśnie. Wołamy, kopiemy w drzwi, ale nikt nie otwiera. Natomiast pijani prześladowcy są już bardzo blisko i biada nam, jeśli wpadniemy im w łapy. Niemka wyraźnie nie chce nas wpuścić i cały dom robi wrażenie wymarłego, choć wiemy, że są tam ludzie.
Kolana mam pozbijane do krwi, a szalony strach podnosi nam włosy na głowach. Wrzeszczymy, całym ciężarem ciała rzucając się na te przeklęte drzwi i nagle jak wystrzelone z procy wpadamy do sieni. Stajemy zaskoczone i kompletnie oszołomione. Frau W. niewzruszenie spokojna, starannie rygluje bramę. Mama zduszonym z wściekłości głosem pyta, dlaczego tak długo musiałyśmy czekać na otwarcie bramy?
- Długo? Ależ otworzyłam zaraz, jak tylko usłyszałam pukanie. Spałam, a sen mam mocny.- odpowiada Niemka, robiąc zdumioną minę.
Stoi przed nami kompletnie ubrana, w turbanie na zaondulowanych włosach i w bucikach na nogach. Naraz robi mi się niedobrze. Mam zawroty głowy i jestem do niczego. Słabo mi ze zmęczenia i głodu, ale również z dziwnego zapachu unoszącego się w całym domu. Mama marszczy brwi i krzywi się z obrzydzeniem. Eter! Po co komuś eter? Szczęśliwie pijani mężczyźni poszli sobie dalej, zadowoliwszy się paroma kopnięciami w bramę. Może powstrzymały ich dwujęzyczne tablice głoszące, że są tu kwatery oficerów? Nie wiem. Zapach eteru dotarł aż na piętro i Mama szeroko otworzyła okno, aby porządnie wywietrzyć nasz pokój. Stoję przy niej i wdycham głęboko chłodne, czyste powietrze.
Po tylu emocjach najwyższy czas na kolację. Marzymy o gorącej herbacie i kromce chleba ze smalcem i wieprzowiną z konserwy. Biorę czajnik i idę do kuchni, żeby zagotować wodę na herbatę. Dopiero teraz czuję, jakie mam pragnienie, język suchy jak wiór i obolałe gardło. Otwieram drzwi i wchodzę do kuchni, ale na progu zatrzymuję się jak wryta. W kuchni, niewielkiej i długiej jak szuflada, jest pełno mężczyzn. Potężne chłopy stoją pod obu ścianami, cudacznie poubierani. Do mundurowej kurtki, cywilne spodnie, lub do cywilnej marynarki wojskowe spodnie. Na głowach mają czapki nasunięte na oczy, a na nogach ciężkie, z pewnością wojskowe buty, mocno zabłocone. Jest dość ciemno, bo wisząca pod sufitem lampa, zaledwie się żarzy, i nie mogę się zorientować ilu ich tu jest. Boję się im dokładnie przypatrywać, bo oni z zaskoczonymi minami obserwują mnie. Widać nie spodziewali się wejścia nikogo obcego. Ten ich złowrogi bezruch i zimny, nieruchomy wzrok sprawia, że ogarnia mnie przerażenie. Stoję między nimi, taka mała i bezbronna. Wystarczy jeden chwyt za gardło, żeby zdusić mnie jak kurczaka.
Jestem wprawdzie tylko sześcioletnim dzieckiem, ale mam za sobą okupacyjne doświadczenie. Wiem, że nie wolno mi okazać strachu i dać im do zrozumienia, że widzę coś osobliwego. Udaję więc, że wcale nie zwróciłam na nich uwagi i drżącymi wargami uśmiecham się do zmieszanej Frau W. Grzecznie dygam, jak przy gościach w saloniku Babci i mówię układnie:
- Guten Abend.
Gospodyni patrzy na mnie, jak na zjawę nie z tego świata. Podaję jej czajnik i proszę o gorącą wodę. Niemka odwzajemnia się wymuszonym grymasem, imitującym uśmiech.  
- O, Fraulein Elza! Woda zaraz zakipi.
 Czekam udając, że nic ciekawego nie widzę. Gospodyni krzywi się do mnie, a ja do niej w fałszywym uśmiechu i obie robimy dobre miny do bardzo złej zabawy. No, nareszcie! Woda kipi, więc biorę czajnik, ponownie pięknie dygam i kieruję się ku drzwiom. Mężczyźni ustawili się pod ścianami w milczący dwuszereg, muszę przejść między nimi. Idę tym szpalerem, życząc gospodyni dobrej nocy. Cały czas czuję na sobie wzrok tych mężczyzn i ciarki biegną mi po kręgosłupie. Tak dobrze wbiły mi się w pamięć niektóre ich twarze, że nawet teraz, po wielu dekadach, mogłaby je rozpoznać. Spokojnie wchodzę do pokoju i wręczam Mamie czajnik, a potem cała rozdygotana, z napiętymi jak struny nerwami, rzucam się z płaczem na łóżko i opowiadam Mamie o nowej przygodzie. Na nieszczęście, Mama przyzwyczajona do mojej zbyt wybujałej wyobraźni, nie daje mi wiary i bagatelizuje moją relację. Oburzona taką niesprawiedliwością, upieram się proponując, żeby sama poszła do kuchni i przekonała się na własne oczy, że powiedziałam prawdę. Mama patrzy na mnie przeciągle i wreszcie zgadza się iść ostrzegając mnie, że za kłamstwo zostanę ukarana. Bierze pusty już czajnik i idzie do kuchni, żeby go oddać. Czekam spokojnie, pewna tego, co widziałam. Po chwili wraca Mama, czerwona z gniewu i daje mi mocnego klapsa. Każe zjeść kolację i zaraz pójść do łóżka.
- Czy zależy ci na tym, żeby mnie denerwować? Dlaczego kłamiesz, przecież w kuchni nie ma nikogo, a Frau W. już w szlafroku idzie spać! - woła ze złością.
Jestem ogromnie rozżalona, bo mówiłam prawdę, nic nie koloryzując. Spłakana, głodna i obrażona, odmawiam zjedzenia kolacji i wypiwszy tylko herbatę, kładę się do łóżka. Ale nie mogę zapomnieć o tym, co widziałam i zastanawiam się, kim byli ci mężczyźni i co robili w mieszkaniu gospodyni? Wzdycham rozżalona stwierdzając, że ten dom doprawdy jest bardzo tajemniczy. Zasypiam w końcu dręczona lękiem i budzę się rano z dosyć wysoką gorączką na tle nerwowym. Ostatnie dramatyczne przeżycia wyraźnie szkodzą mi na zdrowie. Mama złagodniała i jest dla mnie bardzo czuła, a nawet próbuje mnie ponownie wypytać o tych mężczyzn widzianych w kuchni, ale ja zacinam się i urażona milczę.

1Hilfe! - Ratunku!

środa, 25 marca 2020

BOHATEROWIE NASZYCH CZASÓW!

 
Twarz lekarza, bo długim ciężkim dyżurze.
Pisząc w tym miejscu, zwykle wylewam żale, lub oznajmiam, ze jestem wkurzona na... Tym razem tego nie zrobię. Przyznam się szczerze i bez bicia, że nie lubię moich rodaków. Ojczyznę tak, z całego serca, ale rodaków nie lubię i nie mam o nich najlepszego zdania. Są zawistni, kłótliwi, bałaganiarze, i jeden drugiemu źle życzy. Tak myślałam, lecz ostatnio diametralnie zmieniłam zdanie. Kiedy widzę puste ulice polskich miast, bo społeczeństwo karnie wykonuje polecenie nie wychodzenia z domów. Kiedy widzę, jak mądrze zorganizowano służbę zdrowia w miastach, żebyśmy nie musieli chodzić do ośrodka i narażać się na zakażenie, wykorzystując internet i nasze telefony, jestem pod wielkim wrażeniem. Dziś potrzebowałam recepty. Zadzwoniłam do mej przychodni, tam połączono mnie z lekarzem, który na telefon przesłał mi receptę. Wypada mi jedynie zrealizować ją w aptece. Żebym nie męczyła się gotowaniem, dostarczą mi obiad do domu. Dom Seniora +, co kilka dni dzwoni i pyta jak się czuję i co porabiam. Sklepy dostarczają towar do domów. Ale największy szacunek i cześć czuję, patrząc na wycieńczone, wynędzniałe twarze naszych lekarzy i pielęgniarek, walczących uparcie o życie chorych na koronawirusa, pomimo tak skromnych środków, jakimi dysponują. Są narażeni na zakażenie, ryzykują własnym życiem, ale pełnią z honorem i poświęceniem swoją ciężką służbę. To są bohaterowie naszych czasów, strasznych czasów. Jestem pełna podziwu, czytając w prasie, czy w komputerze, propozycje pomocy dla ludzi starszych.Troskę o drugiego człowieka, bliźniego. Jestem zbudowana widząc kobiety siedzące w domach przy maszynie i szyjące maski, których Ministerstwo Zdrowia nie dostarczyło w odpowiedniej ilości do szpitali. 

Kobiety polskie wzięły sprawy w swoje ręce i szyją w domu maseczki do szpitali.

 Mówią o nas, że Polacy w chwilach zagrożenia stają się solidarni i śpieszą z pomocą jeden drugiemu. To prawda i właśnie udowodniliśmy, że jesteśmy wspaniałym narodem! Nie wspominam tu o rządzie, który nie zasługuje na to, by przewodzić takiemu społeczeństwu, jak Polacy. Który nie przewidział, że czeka nas i cały świat armagedon z Apokalipsy, że człowiek będzie się lękał dotknąć człowieka, a ulice ogromnych i małych miast, będą puste i przerażająco ciche. Nie przewidział, że będziemy potrzebowali masek, rękawiczek, płynów odkażających, respiratorów, tylko bezmyślnymi zapowiedziami wzniecił panikę i dopuścił, że apteki i półki sklepowe świecą pustkami. Rząd PiS-u, który dla własnych, egoistycznych i politycznych celów, gotów jest narazić społeczeństwo na ponowny wybuch epidemii, żeby tylko 10 maja zagnać nas do urn wyborczych. To nie rząd, lecz społeczeństwo polskie stanęło na wysokości zadania i zmaga się z pandemią. Nie wiadomo jak długo czeka nas siedzenie w domach i izolacja od świata, ale jestem pewna, że wytrwamy, wbrew zarazie, bo udowodniliśmy, że jesteśmy naprawdę solidarnym, dzielnym narodem, zjednoczonym w cierpieniu. A kiedy już skończy się epidemia? ... No cóż, wtedy znowu zaczniemy się kłócić i wzajemnie "opryszczać", jak to bywa w kochającej się rodzinie. Na zdjęciu: twarz lekarza po męczącym, długotrwałym dyżurze. Twarz bohatera naszych czasów.

poniedziałek, 23 marca 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIEMIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZEŚĆ PIĄTA.


Dzisiejsza ul. Prusa, róg z Rynkiem. foto. Młodzi duchem.
Porucznik A. dotrzymał słowa i zjawił się około dziewiątej rano. Zastał nas zmęczone, niewyspane, przestraszone i złe. Wysłuchawszy naszej jeremiady, pokiwał tylko głową.
- Codziennie zdarzają się takie awantury. To dopiero początki i trudno od razu zaprowadzić porządek w mieście. Trzeba się przyzwyczaić, bo inaczej tutaj nie wytrzymacie. W tym domu jesteście bezpieczne. Nikt niepowołany tu nie wejdzie, bo na murze wisi tablica, że kwaterują tu oficerowie polski i radziecki. To was uchroni przed napaścią.
Okazało się, że niekoniecznie groziła nam napaść z zewnątrz. Jak bardzo się porucznik mylił, dowiodły to czekające nas wydarzenia, zakończone potem głośnym procesem we Wrocławiu i kilkoma wyrokami śmierci. Frau W. przyszła powiedzieć nam: „Guten Tag.” Mama patrząc na nią surowo, spytała ostro, kto próbował wejść nocą do naszego pokoju? Niemka uniosła brwi z udanym zdumieniem.
- Ależ to niemożliwe. - oświadczyła z przekonaniem. - W tym mieszkaniu są tylko kobiety i dwoje małych dzieci. Musiała się pani przesłyszeć.
Mama z równą stanowczością stwierdza, że obie słyszałyśmy kroki i widziałyśmy poruszającą się klamkę.
- Nein, nein! Pani się myli, przecież wszyscy mocno spaliśmy. Nikt nie słyszał żadnych hałasów. Te podłogi nocami trzeszczą pod wpływem wilgoci. Często sama ulegam złudzeniu, że ktoś chodzi po domu.
Nie było sensu z nią dyskutować, więc Mama udaje, że została przekonana. Ponieważ wcale nie znamy miasta, porucznik A. służy nam za cicerone i prowadzi nas do RKU na śniadanie. Tam też codziennie miałyśmy jadać obiady w stołówce. Dzień był jasny i słoneczny, niebo niebieskie i bezchmurne. Z wielkich kasztanowców i lip oraz wysokiej brzozy, rosnących opodal domu, spadały na ziemię pożółkłe liście, tworząc brunatny kobierzec. Na ulicy jesteśmy sami, bo w pobliżu nie widać ludzi. Idziemy powoli, przypatrując się śladom wojny widocznym na każdym kroku. Na wprost naszego domu, wznosi się fasada
kościoła ewangelickiego, wyrastająca z potężnych średniowiecznych murów.
                                              foto. Zamki Rotmanka
 Kościół jest kompletnie splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi, ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
foto. Młodzi duchem.Fragment Rynku.
 Tutaj widać wyraźnie ślady rabunku. W tunelu prowadzącym na Rynek, wisi na jednym gwoździu tablica z nazwą ulicy:„Nicolai Strasse” - sylabizuję mozolnie. Domy są puste, straszą tylko czarnymi dziurami po pociskach. Sklepy mają rozbite szyby wystawowe, a na ulicy poniewierają się resztki towarów. Nieprzyjemnie zgrzyta pod nogami rozbite szkło. Na jednej z wystaw, w sklepie obok tunelu, zachował się manekin kobiecy. Stoi na poranionych kulami nogach, z jedną ręką urwana i prezentuje na sobie strzępy munduru BDM.(Związek Niemieckich Dziewcząt, pełniący często funkcje Pomocniczej Służby Kobiet) Bezmyślnie uśmiechnięta twarz manekina i staranna fryzura, sprawiają dosyć upiorne wrażenie. W innym sklepie, dostrzegam kasę pancerną rozbitą pociskiem z działa. Z jej wnętrza wysypują się banknoty już bez wartości, nikomu niepotrzebne.

Rynek i Ratusz - stan obecny. foto. Polska ORG.
Śliczny Rynek o zachowanej średniowiecznej zabudowie, niemal cały leży w gruzach. Ocalała jedynie część strony północnej i dwa domy pod zabytkowym kościołem katolickim, cudem zachowanym. W jednym z domów mieści się hotel „Piast”, w następnym, pierwsza w mieście restauracja z dansingiem „Lwowianka”, której właścicielem jest porucznik A. Ocalała także ulica Kościelna. Lecz od strony banku i nie istniejącego już przedłużenia ulicy Polnej, a dalej Tyrankiewiczów, ul. Bankowej, Opitza, Brody, wszystko zajęte jest przez wojska radzieckie. „Krasnyj Gorodok” obejmuje centrum miasta. Ta enklawa rządzi się własnymi prawami, a Polacy nie mają tam wstępu. Ludzie starannie i z daleka omijają te dzielnice.
Miasto jest prawie bezludne. Jeżeli już ktoś się pojawi, to z pewnością jest to żołnierz albo Niemiec. Ci ostatni, zwracają na siebie uwagę jakimś szczególnym zachowaniem, bo przesuwają się bojaźliwie boczkiem, jakby obawiali się kogoś potrącić. Mężczyźni noszą na sobie przeważnie resztki mundurów i część odzieży cywilnej. Na głowach mają czapki wojskowe, z zerwanym godłem. Nieliczni Polacy giną w masie żołnierzy i tubylców. Porucznik A. powiada, że w całym powiecie jest nas nie więcej niż trzystu Polaków! Oprócz Niemców, Rosjan i Polaków, są w Bolesławcu także Włosi, więźniowie filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen, znajdującej się na terenie Zakładów Chemicznych „Wizów,” i w „Hance”, byłej niemieckiej Concordii.
Na środku Rynku stoi piękny ratusz, na szczęście niewiele uszkodzony. Ponad ruinami ul. Prusa, dostrzegam wysmukłą, pseudogotycką wieżycę kościoła Ewangelickiego, nasz znak rozpoznawczy. Miasto jest straszliwie zrujnowane. Całe dzielnice leżą w gruzach,po  bombardowaniach i ostrzale z ciężkiej artylerii. Kikuty zwalonych domów sterczą w błękitne niebo, a ściany zapadły się aż do piwnic. Gdzieniegdzie potężne wybuchy bomb kruszących, wywaliły całe sterty gruzów, zasypując ulice.

Ruiny Rynku i budka z piwem!Chyba lato 1946. foto. Młodzi duchem.
Niemcom zależało na tym, żeby nie zostawić po sobie ani jednego całego domu. Wycofujące się wojska niemieckie, niszczyły i paliły za sobą wszystko, aby pozostawić nieprzyjacielowi gołą, spaloną ziemię. Takie były rozkazy dowództwa niemieckiego i samego Hitlera, który pragnął, aby całe Niemcy zginęły wraz z nim.  Przechodzimy wąskimi ścieżynkami pośród ruin, na których z trudem mogą minąć się dwie osoby. Nocą przejście tymi ścieżkami jest niemożliwe. Na rogu dzisiejszej ulicy Daszyńskiego i Tamki, naszą uwagę zwracają ruiny jakiegoś pałacu. Wspaniałe marmury pokrywają resztki ścian, a w gruzach walają się szczątki posągów i zbitych witraży, zdobiących niegdyś wielki westybul. Pałac był domem Hoffmana, właściciela ogromnej fabryki, której trzy wysokie kominy widzimy za dworcem. Pałac zajmował cały róg ulic Daszyńskiego i Tamki. Na małym skwerku przed dworcem kolejowym, widać kilka bezimiennych grobów. W budynku, gdzie mieścił się potem hotel robotniczy Zakładów Chemicznych „Wizów”, zorganizowano mały szpitalik.
Dawne RKU (WKR) dziś Prokuratura Okręgowa. Gabinet Taty z balkonem.
RKU znajduje się w dużej pięknej willi, stojącej pośród strzyżonych trawników i klombów kwiatowych, pełnych kwitnących wiosną irysów, pomarańczowych lilii, łubinów i piwonii. Latem wynosiliśmy potem tam fotele, stoliki, i całe towarzystwo zasiadało pośród ozdobnych krzewów i kwiatów. Był nawet natrysk z zimną wodą! Na klombach rosły śliczne różowe karłowate różyczki, podobnych nigdzie już póżniej nie widziałam. Przy żwirowanych alejkach kwitły nawet fiołki, kaczeńce i forsycj, pomiędzy niewielkimi szpalerami bukszpanowymi. Ogród zniszczono, stawiając w tym miejscu jakiejś ohydne budy. Ilekroć teraz przechodzę tamtędy, jest mi bardzo przykro, bo jeszcze pamiętam jak tam było pięknie.
W parku: ja, żona por. Kormana,jego synek, por. Korman, Ojciec stoi.1946 r.
 Kiedy nareszcie dochodzimy do RKU, jestem już bardzo głodna. Przed bramą stoi wartownik. Poznał nas i z uśmiechem salutuje. Stołówka znajduje się na pierwszym piętrze mieszkalnego budynku przy ul. Polnej 8. Siadamy przy długim stole przykrytym ceratą i po chwili dostajemy kawę zbożową z mlekiem, chleb ze smalcem i pastą ze śledzia, słoną jak Wieliczka. Dziś wyjątkowo otrzymujemy śniadanie, bo jeszcze nie odebrałyśmy od kwatermistrza suchego prowiantu. Od jutra będziemy tu przychodzić tylko na obiady. W dziale prowiantowym przyjmuje nas sierżant, niski i okrąglutki jak piłeczka. Ma poczciwe niebieskie oczy i pucułowatą buzię aniołka z wąsami. Z półki zdjął duże tekturowe pudło i zaczął pakować dla nas prowiant, składający się z razowego chleba, kawy zbożowej, puszki smalcu, cukru, soli, marmolady i twardego jak deska suszonego dorsza! Obładowane jak wielbłądy, podziękowałyśmy i skierowałyśmy się do drzwi, ale widocznie sierżant użalił się nade mną, bo dorzucił - tak z dobrego serca - puszkę mielonej wieprzowiny, tabliczkę czekolady i skondensowane mleko z UNRY. ( tak naprawdę wcale nie użalił się nade mną, tylko urzekła go uroda Mamy!) Cały budynek RKU jest obstawiony wartownikami, a drzwi wejściowe kamienicy. w której się stołujemy, zamknięte na klucz i zawalone workami z piaskiem. Istna twierdza!
Wracamy do stołówki na obiad. Na widok znienawidzonej zupy ziemniaczanej, wpadam w rozpacz! Przez całe lata okupacji, ta nieszczęsna zupa pojawiała się niemal codziennie na naszym stole. Przysięgłam sobie uroczyście, że po wojnie nigdy więcej nie wezmę jej do ust. Akurat! Nie oczekiwałyśmy z mamą jakichś luksusów, pulardy ze szparagami, czy innych wymyślnych dań, ale grochówka na boczku, krupnik, czy pomidorowa, byłyby mile widziane. Niestety, musimy zjeść tę ziemniaczankę. Bardzo zły prognostyk! Jesteśmy osłabione długą podróżą i przygnębione widokiem zrujnowanego miasta, w którym przyjdzie nam żyć. Z lękiem myślimy o czekającej nas nocy w domu Frau W. A tu jeszcze ta zupa ziemniaczana! Spuszczam głowę i solę łzami i tak przesoloną już zupę.... Na drugie danie był dorsz, który cuchnął podejrzanie, ziemniaki i twardawa kapusta. Po takiej diecie nie utyjemy!
 Po powrocie do domu nie miałam pojęcia, co mam zrobić ze swoją osobą. Mama z właściwą sobie energią, zabrała się do generalnych porządków w naszym pokoju, oraz do prania. Umyła okna, wywietrzyła pokój i pościele, kazała Frau W. przynieść węgla i napaliła w piecu. Ja, przeganiana z kąta w kąt, nie miałam się gdzie podziać i ciągle wpadałam Mamie pod miotłę lub ścierkę. W końcu znudzona i rozgoryczona, postanowiłam zwiedzić dom. Na tyłach budynku był niewielki ogród nadający się do zabawy i rosły drzewa. Zaczęłam biegać tam ze skakanką, jednak ta zabawa skończyła się dla mnie fatalnie, bo buszując po gęstych krzakach, natrafiłam na niemiecki hełm. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w hełmie znajdowała się czaszka! Doznałam szoku i uciekłam stamtąd z wrzaskiem, oglądając się za siebie, czy mnie ta upiorna czaszka nie goni. Nie było to wcale ostatnie takie makabryczne znalezisko. W gruzach, piwnicach, ogrodach, nawet na strychach, przez długi czas, można było znaleźć ludzkie szczątki. Pewnego razu, na strychu domu w którym mieszkaliśmy, pod kupką piasku znalazłam ludzką kość goleniową!

Spacer mi się nie udał, więc roztrzęsiona wróciłam do domu. Na parterze mieszkała wtedy doktor Brygitte Daum, a na pierwszym piętrze, właścicielka domu Frau W. zalotna wdówka, mająca dwóch synów nieco starszych ode mnie. Wbiegłam po schodach na piętro i nacisnęłam klamkę pierwszych drzwi. Nieśmiało zajrzałam do banalnie urządzonego pokoju. Stała tam serwantka, pełna naczyń z ceramiki,a obok biblioteczka. Książki uwielbiałam od dziecka, więc podeszłam i zaczęłam je przeglądać. Zaraz wpadło mi w ręce pięknie wydane „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, z portretem Wodza. Z fotografii patrzyły na mnie jego zimne, złe oczy. Rzuciłam książkę z popłochem, dziwiąc się, że Frau W. nie boi się trzymać tego śmiecia w bibliotece. Wzięłam inną książkę i natrafiłam na śliczne bajki braci Grimm. Postanowiłam pożyczyć ją sobie i obejrzeć kolorowe obrazki. Może Mama poczyta mi coś wieczorem przed spaniem i przetłumaczy na język polski?
Korciło mnie, żeby złożyć wizytę Frau Doctor. Byłam ciekawa, czy jej gabinet jest tak samo luksusowo urządzony, jak mego ciotecznego dziadka Tadeusza? Dziadek miał w gabinecie figurkę Murzynka, trzymającego popielnicę z konchy muszli perłowej. Figurka była mego wzrostu i ogromnie mi się podobała! Wielkie wrażenie zrobiło na mnie wspaniałe, antyczne biurko dziadka i komplet dopasowanych do niego, skórzanych klubowych foteli oraz kanapy. Na ścianach wisiały obrazy znanych polskich malarzy. Oryginały, nie kopie! Od dziecka uwielbiałam piękne wnętrza i nie wyobrażałam sobie, że na starość zamieszkam w maleńkiej kawalerce, na 10 piętrze wieżowca.
Dręczona niezaspokojoną ciekawością, raz jeszcze zeszłam na parter i stanęłam pod drzwiami mieszkania lekarki. Panowała tam absolutna cisza, więc chyba pani doktor nie było w domu. Ale na wszelki wypadek zapukałam i położyłam rękę na klamce. Naraz jak spod ziemi, wyrosła przede mną Frau W.
- Tam nie wolno wchodzić, Fräulein Elza! - ostrzegła, biorąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą po schodach. Łamaną niemczyzną przeprosiłam wyjaśniając, że chciałam tylko zajrzeć do gabinetu. Nie ma pacjentów, więc chyba bym jej nie przeszkodziła.
- Owszem ma pacjentów i nie wolno jej przeszkadzać.- oświadczyła oschle gospodyni i odeszła, doholowawszy mnie pod drzwi naszego pokoju. Obraziłam się na nią i postanowiłam pożalić się mamie, kiedy naraz usłyszałam czyjś szept:
- Psssyt! Elza!
Obróciłam się i w szparze drzwi następnego pokoju, dostrzegłam dwie roześmiane twarze. Byli to synowie Frau W. ośmioletni Hans i siedmioletni Fritz. Chłopcy wydali mi się bardzo sympatyczni i uśmiechali się do mnie przyjaźnie. Mimo niechęci do ich matki, prędko się zaprzyjaźniliśmy. Bajki w mojej ręce, pomogły nam nawiązać rozmowę. Obaj chłopcy na wyścigi zaczęli mi opowiadać po niemiecku treść bajki o Gęsiareczce, tak szybko, że zupełnie ich nie rozumiałam. Zatkałam palcami uszy, prosząc żeby mówili wolniej. Chłopcy śmiejąc się, tym razem wolno i dokładnie wymawiając słowa, opowiedzieli bajkę, pokazując palcem szczegóły przedstawione na obrazku i wyraźnie wymawiając nazwy. Ja powtarzałam te słowa po polsku. Korzyść była obopólna i wkrótce wypracowaliśmy sobie swoisty język, składający się ze zdań polskich, niemieckich i migowych, którym błyskawicznie się porozumiewaliśmy. Zabawa trwała do czasu, aż Mama zawołała mnie na kolację. Kazałam chłopcom poczekać, pobiegłam do pokoju i podzieliłam tabliczkę czekolady na cztery części. Dla Mamy, dla mnie i dla chłopców. Nowi przyjaciele wycałowali mnie z wdzięczności. Wiedziałam, że mnie lubią i ja także ich lubiłam. Moje poglądy nieco się zmodyfikowały, bo w Rzeszowie za samo przypuszczenie, że będę musiała bawić się z Niemcami, rozbiłam Włodkowi nos! Mama była zadowolona, że mam towarzystwo odpowiednie do mego wieku, bo skazana wyłącznie na obcowanie z dorosłymi, nudziłam się potwornie i czułam się bardzo samotna.
foto. Fotocommunity
 Najsmutniejsze są wieczory. Długie, niekończące się jesienne wieczory, kiedy wcześnie zapada zmrok, a ulewny deszcz spływa po szybach i dzwoni w rynnach. Wiatr wyje w kominach i miota nagimi konarami drzew. Takie jesienne wieczory potęgują uczucie samotności, a my byłyśmy szczególnie samotne, daleko od rodziny, w obcym, nielubianym mieście, pomiędzy wrogimi ludźmi. Siedziałyśmy w ciemnawym, nieprzytulnym pokoiku bez wygód, do których byłyśmy przyzwyczajone, a czas płynął bardzo wolno. Mama coś szyła, lub haftowała, ja gryzmoliłam nieudolne rysunki na kawałku papieru i marzyłam o powrocie do dziadków. W pokoju było chłodno, bo my węgla nie posiadamy, a Frau W. niechętnie dzieli się z nami swoim zapasem, choć otrzymała węgiel pod warunkiem, opalania wynajmowanych pokoi oficerom polski, i radzieckim. Ciszę przerywa niekiedy odległa strzelanina, albo pijackie wrzaski.
Za ścianą, siostrzenica gospodyni, Fraulein Margot, gra klasyków na pianinie. Jest dobrą pianistką i słyszymy jak ciekawie interpretuje Sonatę Patetyczną Beethovena, którą tak często grała w Rzeszowie ciocia Stasia. Margot ma również ładny głos i lubię, kiedy śpiewa „Króla Olch” i inne pieśni Schuberta. Raz nawet zagrała „Lot Walkirii” z „Pierścienia Nibelungów” Wagnera, ale w połowie przerwała. Wagner był ulubionym kompozytorem Hitlera, który uwielbiał jego potężną, ponadczasową muzykę. W związku z tym, genialny kompozytor przez długi czas znajdował się w niełasce. Delikatne dźwięki pianina dochodzą do naszych uszu, budząc tęsknotę za przeszłością.  W domu, codziennie po kolacji, cała rodzina zbierała się w saloniku przy fortepianie, a ciocia Stasia rozpoczynała wieczorny koncert polonezami Chopina. Potem chóralnie śpiewaliśmy pieśni ze „Śpiewnika domowego” Moniuszki, a kiedy Babcia miała dobry humor, sama zasiadała do fortepianu i grała kontredanse, kadryle, galopy i walce, modne za czasów swojej młodości. Potem ciocia Marynia popisywała się nieśmiertelną „Modlitwą dziewicy” Tekli Bondarzewskiej1, z którego to utworu wyśmiewali się panowie. Teraz jedynie myślami możemy wrócić do tamtych cudownych, spokojnych czasów. Na razie nie piszemy do Rzeszowa, bo poczta boryka się jeszcze z wieloma trudnościami. Zresztą prawda o warunkach, w jakich tu żyjemy, tylko zmartwiłaby rodzinę.
W Bolesławcu, Mama i ja czujemy się źle psychicznie i fizycznie. W tym mieście jest fatalny klimat i jego niemieccy mieszkańcy, po kilkunastu latach, podobno byli stąd przesiedlani na koszt państwa. Ja ostatnio miewam napady nieuzasadnionego lęku. Czegoś się boję i nie potrafię tego uczucia zwalczyć.    Piętnastego października imieniny Jadwigi. To święto Babci Jadzi, mamusi mojej Mamy. Żona porucznika A. także obchodzi dziś imieniny. Porucznik spotkał nas na obiedzie i zaprosił po południu na kawę do swego domu. Pojechałyśmy tam karetą, gdyż dzień był mglisty i mrok zapadł wcześniej niż zwykle.
Rozbieranie ostatniego starego budynku przy Łukasiewicza. Dodał Tado.
 Państwo A. mieszkali w luksusowej willi w dużym ogrodzie, na dzisiejszej ulicy Łukasiewicza.(teraz w tym miejscu stoją ośmiopiętrowe bloki) Pani Jadwiga okazała się osobą sympatyczną i przyjęła nas bardzo uprzejmie. Obok niej stała córka państwa A. dziewczynka, nieco starsza ode mnie. Panie usiadły w gabinecie i rozmawiały o trudnych warunkach bytu i obawach Polaków, że coś może się wydarzyć i na tą ziemię powrócą Niemcy, czego się wszyscy lękali.
Ja i Ala boczyłyśmy się na siebie, nieufne i zjeżone. Pani Jadwiga poleciła córce zaprowadzić mnie do dziecinnego pokoju i pokazać mi swoje zabawki. Oglądałam je ze znudzoną miną udając, że wcale mnie nie interesują. Ale w głębi ducha ogromnie Ali zazdrościłam, tych pluszowych misiów, lalek i innych zabawek, których miała mnóstwo, będąc jak ja jedynaczką. Ala patrzyła na mnie drwiąco, nie dając się nabrać na moją udawaną obojętność. Byłam  na nią za to taka wściekła, że najchętniej odebrałabym jej te zabawki, a ją sprałabym na kwaśne jabłko. Prychnęłam pogardliwie i z godnością zeszłam do gabinetu, sadowiąc się przy Mamie.
Byłam głodna i z niecierpliwością oczekiwałam na poczęstunek. Nareszcie usłyszałyśmy zaproszenie do jadalni. Natychmiast wyobraziłam sobie półmiski pełne dobrych rzeczy, może nawet parówek, czy jakiejś sałatki z ulubionym majonezem. Ale na stole stała tylko kryształowa patera, a na niej kilka kruchych ciasteczek, oraz pięć pączków, twardych jak kamień. Westchnęłam boleśnie zawiedziona. Och, z jakim apetytem zjadłybyśmy kaszę ze skwarkami, albo grubą kromkę chleba ze smalcem i z kiełbasą, ale nic z tego! Wzięłyśmy skromnie po jednym ciasteczku, chociaż ja sama mogłabym zjeść wszystkie wypieki znajdujące się na paterze.
 Byłam bardzo głodna i już wyciągnęłam rękę, żeby wziąć drugie ciastko, ale powstrzymał mnie groźny wzrok mamy i ustrzegł od poważnego naruszenia etykiety. Będąc wzorowo wychowaną, (wytresowaną) panienką, ułożyłam buzię w ciup i siedziałam jak trusia, choć kiszki skręcały mi się z głodu. Porucznik A. nie towarzyszył nam przy stole, bo wezwany pilnym telefonem, udał się do RKU, jadąc tam karetą. Miał po nas wrócić i odwieźć do domu. Czekałyśmy na tę karetę, wizyta się przeciągała, a my byłyśmy coraz bardziej głodne. Pani Jadwiga zadzwoniła do RKU i wtedy się pokazało, że porucznik musiał udać się w teren i nie wiadomo kiedy powróci. Nie miałyśmy wyboru i postanowiłyśmy same wrócić do domu.
Dopiero później, po fakcie, zdałyśmy sobie sprawę, że było to po prostu szaleństwo, lecz tłumaczyła nas nieznajomość niebezpieczeństw czyhających na nierozważnych. Pani A. postąpiła także idiotycznie, pozwalając nam odbyć samotną wędrówkę przez ciemne, obce, zrujnowane miasto. Powinnyśmy pozostać w willi do rana, bo miejsca było tak dużo, że przenocowanie nas nie sprawiłoby pani domu żadnego kłopotu. Jednak nie słysząc zaproszenia, pożegnałyśmy się i wyszłyśmy na ulicę.

1Niedawno dowiedziałam się z telewizji, że do dziś Japończycy zachwycają się tą pogardzaną i wyśmiewaną przez nas kompozytorką z XIX wieku, zupełnie u nas zapomnianą!

poniedziałek, 16 marca 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZĘŚĆ CZWARTA.


Portal historyczny miasta Legnicy Liegnitz.pl

W Liegnitz, a raczej już Lignicy, mieliśmy znowu dłuższy postój, bo nasz transport miał ruszyć w drogę dopiero następnego dnia. Ale skład pozostawał ten sam, więc nie musiałyśmy się przesiadać i rozstawać z życzliwymi nam ludźmi. Mama postanowiła wybrać się do lignickiego RKU, żeby zatelefonować do Ojca i powiadomić go, że dojechałyśmy aż do Lignicy i będziemy go oczekiwać na dworcu w tym Bunzlau. Miałam słodką nadzieję, że Tata skombinuje jakieś auto i sam po nas przyjedzie, bo podobno Bunzlau dzieli od Lignicy tylko 50 km. Prawie jesteśmy w domu, hurra!

Przeszło dwie godziny czekałyśmy na połączenie z RKU w Bunzlau. Mama była niemal przeźroczysta i uskarżała się na bóle żołądka. Na samą myśl, że może się rozchorować, ogarniał mnie obłędny strach, że w tym przypadku ja zostanę sama! W końcu otrzymałyśmy połączenie, lecz spotkał nas przykry zawód, bo zamiast pięknego głosu Ojca, usłyszałyśmy w słuchawce obcy baryton, który nas poinformował, że Tata wyjechał z komisją poborową w teren i powróci za miesiąc. Biedna Mama aż przysiadła z wrażenia. Ale pod koniec rozmowy zgłosił się znajomy oficer z Rzeszowa i zapewnił nas, że mieszkanie jest przygotowane, a na stacji oczekiwać nas będą znajomi. Cóż, dobre i to! 
Dworzec kolejowy w Legnicy. foto. Polska ORG.
 Lignica nam się zdecydowanie nie podobała. Brudna i ponura, ale bez porównania mniej zniszczona od Wrocławia, pełna była  wojsk radzieckich, które tam miały swoją główna siedzibę. Wróciłyśmy na dworzec. Mama dowiedziała się od jakiejś pasażerki, że w bufecie można kupić gorący obiad. Wprost nie do wiary! Mama pozostawiła mnie pod opieką pani Wiery i poszła przekonać się, czy to prawda. Siedziałam w wagonie z duszą na ramieniu, wyobrażając sobie, że każdej chwili pociąg ruszy, a Mama pozostanie. Postanowiłam w takim wypadku, wyskoczyć z wagonu, pozostawiając nasze bagaże. Moja wybujała wyobraźnia, jak zwykle płata mi figle, podsuwając coraz to straszniejsze obrazy. Zazdroszczę ludziom nie posiadającym wyobraźni, są o niebo szczęśliwsi ode mnie!

foto. Garnek
Oczywiście wszystko dobrze się skończyło, a Mama wróciła cała i zdrowa, niosąc na talerzu kotlet mielony z ziemniaczkami i marchewką. W termosie pachniała świeżo zaparzona kawa. Rzuciłam się na te delicje i zmiotłam wszystko, do ostatniej kruszynki. Jedynie dobre wychowanie powstrzymało mnie od wylizania talerza! Boże, gorący obiad, jakże mi smakował! Prócz krótkiej przerwy w Katowicach, podróżowałyśmy już przeszło dziesięć dni. Mama swój obiad zjadła w restauracji, była ożywiona i uśmiechnięta. Nie mogłyśmy wprost uwierzyć, że od celu podróży dzieli nas jedynie 50 kilometrów!
Lignica pozostała za nami i powoli zbliżamy się do Bunzlau. O, już najwyższy czas, bo obie jesteśmy w opłakanym stanie i u kresu sił. Te nędzne pięćdziesiąt kilometrów jechałyśmy dobę! Znudzona i chora, apatycznie przyglądam się mijanym widokom. Po obu stronach toru ciągną się pola nie tknięte pługiem. Wszędzie pustka i głucha cisza budząca niepokój. Znowu się zatrzymujemy, bo coś w lokomotywie nawaliło. Jak okiem sięgnąć, ogromna równina tchnie martwotą. 
 
foto. Zabytki.

Mijamy wsie z białymi, murowanymi domami, zbudowanymi w tak zwanym pruskim stylu, z czarnym belkowaniem na ścianach. W oknach widać firanki i doniczki ze zwiędłymi kwiatami, lecz nie ma ludzi. Niemcy uciekli. Także drogi są inne niż w Małopolsce, gładkie szosy obsadzone włoskimi topolami, wiją się jak wstęgi po sam horyzont. Och, jakże tęsknię do małopolskich wsi, chat krytych słomianą strzechą i polnych dróg z rosochatymi wierzbami, podobnymi do rozczochranych wiedźm. Czasami mijamy las lub zagajnik z połamanymi drzewami, bo na tych terenach toczyły się ciężkie boje. Dowodem na to są stojące w szczerym polu, rozbite lub spalone czołgi, zestrzelony samolot z połamanymi skrzydłami, na których widnieje budzący strach czarny krzyż, tak często widywany na polskim niebie. 
foto. Myśliwcy - Forum dyskusyjne
Pola poprzecinane są zygzakami rowów strzeleckich, a przy torach, jak złowrogie grzyby, stoją betonowe bunkry otoczone zasiekami z drutu kolczastego. Na ziemi pełno ogromnych dziur po wybuchach bomb i pocisków artyleryjskich. Dokoła mnóstwo mogił z hełmami zatkniętymi na patyku lub krzyżu. Jedne hełmy mają znak swastyki, inne białego orła. Tylko Rosjanie nie mają krzyża, lecz coś w rodzaju ula, a hełm leży na mogile.
To wszystko przypomina nam, że od zakończenia najbardziej krwawej wojny w dziejach ludzkości, minęło zaledwie pięć miesięcy. Są i takie miejsca, gdzie kopczyki mogił ciągną się jak okiem sięgnąć, tworząc ogromne cmentarze żołnierskie. Śpią na nich snem wiekuistym Niemcy, Polacy i Rosjanie, zrównani w śmierci i nareszcie pogodzeni. Bywa, że gdy pociąg zwalnia na nasypie kolejowym, dostrzegam ze zgrozą zagrzebane w pożółkłej trawie ludzkie szkielety, czekające cierpliwie na pochówek. Przykry to widok i nad wyraz ponury. Nad grobami płyną ciężkie jesienne chmury, z których mży drobny zimny deszcz.
foto. Historia.org.
Do Bunzlau dojeżdżamy późnym popołudniem. Stukot kół wagonu staje się coraz bardziej nieregularny, jakby i pociąg był zmęczony. Mijamy zrujnowane budynki przed stacją, kilka spalonych czołgów i dużą fabrykę z trzema wysokimi kominami. Widać już niewielkie miasteczko otoczone granatowym kręgiem borów. Żegnamy się czule z naszym opiekunem i panią Wierą, których zdążyłyśmy bardzo polubić. Oni jadą aż do Drezna. To naprawdę dobrzy, serdeczni ludzie i wiele im zawdzięczamy. Wysiadamy z pociągu, a obok nas na peronie wyrasta sterta bagaży.
Dworzec kolejowy w Bolesławcu. foto. zdjęcie archiwalne
Ostatnie promienie zachodzącego słońca, przebiły się przez wał brudnoszarych chmur i jaskrawo oświetlają  dworzec, z drewnianym daszkiem nad peronem. Ten pierwszy, mało zachęcający widok miasta, pozostał mi w pamięci na zawsze.
Rozglądamy się z ciekawością pomieszaną z rozpaczą. Więc to w tym mieście przyjdzie nam spędzić resztę życia? Tutaj będzie nasz nowy dom? Przy tym partykularzu, Rzeszów wydaje się metropolią. Mama jest szczególnie przygnębiona, bo miała nadzieję, że uda nam się powrócić do ukochanego rodzinnego Poznania, gdzie żyje cała rodzina Mamy. Dziadek Michał, ojciec Mamy jest powstańcem wielkopolskim z 1918 roku. Mama wychowana w wielkim mieście, bardzo za nim tęskni. Niestety, do dużych miast pchani są teraz mieszkańcy zapadłych wsi, którzy nawet za sto lat nie staną się prawdziwymi mieszczanami. I o to właśnie chodzi, żeby pozbyć się miejskiej inteligencji. Dlatego w Poznaniu dla nas miejsca  nie ma!
Udręczone, spoglądamy za odjeżdżającym wolno pociągiem. Zabiera on z sobą nasze niespełnione nadzieje. W drzwiach budynku dworca pokazują się znajome twarze żołnierzy, przeniesionych tu z rzeszowskiego RKU. Przyszli nas powitać, a razem z nimi jest porucznik A. także z Rzeszowa. Ojciec wyjeżdżając, zobowiązał go do opieki nad nami. Jesteśmy powitane entuzjastycznie, a żołnierze bez wysiłku porywają nasze bagaże. Nareszcie przestaniemy je taszczyć!
Hala dworca, współcześnie.  foto.Dolny Ślask org.pl
W hali dworca wyłożonej zielonymi kaflami, na ścianach pełno niemieckich afiszów, których nikt do tej pory nie zdarł. Jeden przedstawia atletycznie zbudowanego SS-mana, z pistoletem maszynowym na piersi, na tle ogromnej czarnej swastyki. Poniżej napis głosi: „ Wir kapitulieren nie!” (My nigdy się nie poddamy!) A nieco dalej, polski afisz przedstawia żołnierza w hełmie z orzełkiem, lecz bez korony, dzierżącego w dłoniach karabin. Poniżej napis:” Na Berlin!” Aż dziw, że obaj wojacy nie wezmą się za łby, lecz wiszą zgodnie obok siebie.
Wychodzimy z dworca na ulicę. Przed nami pusty skwerek, dalej niewielki park pełen starych drzew. Ulica wyłożona wielkimi płytami, prowadzi do centrum miasta. Czujemy się tu obco i źle. Nieliczni podróżni już przeszli, dokoła prócz nas ani żywej duszy. Rozglądam się i nagle otwieram szeroko oczy, ściskając Mamę za rękę. Przed nami zatrzymuje się czarna kareta zaprzężona w dwa konie. Autentyczna kareta z XIX wieku! Na widok naszych zdumionych min, żołnierze wybuchają śmiechem.
- No i jak się pani podoba nasz wojenny wehikuł? - odzywa się porucznik A.
- Prędzej mogłam się spodziewać, że przyjedziecie po nas czołgiem. - śmieje się Mama. - Skąd wytrzasnęliście to cudeńko?
- Trofiejne. Nasze auto zabrała komisja poborowa. A my, w nagłych wypadkach, posługujemy się tym oto reliktem przeszłości.
Porucznik szarmancko otworzył drzwiczki karety i pomógł nam wsiąść. Oszołomione, wcisnęłyśmy się do czarnego pudła i konie ruszyły. Jazda zajęła nam kilka minut, bo RKU, znajdowało się w budynku dzisiejszej prokuratury przy ul. Chrobrego. W stojącej obok trzypiętrowej kamienicy przy ul. Polnej 8, urządzane będą mieszkania dla oficerów i ich rodzin. Na razie na parterze mieszka tylko dozorca.

ul. Polna współcześnie. Nasz dom po prawej stronie. foto. Polska-org.
Przy drzwiach wita nas starszy, wąsaty jegomość z czerwonym nosem alkoholika. Zza jego pleców wyglądają twarze dwóch zaciekawionych kobiet. O tej porze stołówka żołnierska była już zamknięta, więc dozorca otrzymał bojowe zadanie poczęstowania nas kolacją. Na stole pojawiła się butelka wódki oraz miska galarety z wieprzowych nóżek. Do tego ocet, pieprz, sól i chleb, czarny jak święta ziemia. Brrr! Nasze nadzieje na gorący posiłek rozwiały się jak dym.
Do mieszkania dozorcy zaczęli schodzić się oficerowie z Rzeszowa, a Mama opowiada „biednym wygnańcom”, nowiny o ich rodzinach i miejskie ploteczki. Zagrzebani w tym niemieckim miasteczku, oficerowie spragnieni są wiadomości z „wielkiego świata”. Jesteśmy nieludzko zmęczone i nie możemy przełknąć tej zimnej galarety, której do dziś nienawidzę. Cały czas marzę o położeniu się do łóżka, w ciepłym przytulnym pokoju. Pokazało się jednak, że nie będziemy tutaj nocowały, lecz pojedziemy do nowego mieszkania.
Ogarnęło nas podniecenie. Boże, jedziemy do domu, jakie to szczęście, że mamy już własny dom! Natychmiast puściłam wodze fantazji, wyobrażając sobie różowy pokoik, z małą lampką nocną stojącą na stoliczku, przy biało zasłanym łóżeczku, z siedzącym na nim misiem. Nareszcie nie musimy się już nigdzie śpieszyć, nic nas nie goni, bo za chwilę znajdziemy się w domu! Byłam ogromnie ciekawa, jak wygląda to nasze mieszkanie. Ile ma pokoi, jakie meble i czy posiada łazienkę? Bardzo bym chciała żeby w saloniku stał fortepian, jak w domu dziadków, bo akurat zaczęłam się uczyć grać i miałam nadzieję, że gdy Ojciec wróci, będziemy wieczorami muzykowali. A gdyby tak ten dom miał jeszcze balkon jak w Rzeszowie, z widokiem na ogród i rzekę! Jednak doszłam do wniosku, że wymagam stanowczo za dużo, więc po namyśle zrezygnowałam z balkonu i rzeki. Za to już z góry cieszyłam się na kąpiel w ciepłej łazience! Posiedzę w wannie z godzinę, zmywając z siebie brud. Rano, w naszej jasnej, przestronnej kuchni, powita mnie mama i poda mi smaczne śniadanie, na stole przykrytym białym obrusem. A może będziemy mieli gosposię, taką kochaną, jak nasza rzeszowska Hania? Albo nianię? Nie, na nianię jestem już stanowczo za duża!
Fragment rynku w Bolesławcu  1945 r Facebook.
Widocznie Mama myśli o tym samym, bo widzę że oczy jej się śmieją i czule przytula mnie do siebie. Ponownie wsiadamy do karety i jedziemy ciemnymi ulicami miasta. Otacza nas nieprzenikniona noc, lecz prawdopodobnie posuwamy się wolno wąwozem z ruin. Nigdzie niemal nie widać światła wskazującego, że tu mieszkają ludzie. Tylko dwie latarnie karety rzucają na drogę słabe światełka. Porucznik A. który odwozi nas na nowe mieszkanie, wraz z dwoma uzbrojonymi po zęby żołnierzami, siedzącymi na koźle, opowiada o codziennym życiu w tym mieście. Podobno jest bardzo zniszczone. Z jego półsłówek domyślamy się, że życie tutaj nie będzie usłane różami. Przy okazji dowiadujemy się, że miasto nazywa się Bolesławiec, i ma starą piastowską historię, gdyż zostało założone przez księcia Bolesława Wysokiego.
Jedziemy wąskimi uliczkami, kareta ciągle podskakuje, trafiając na leżące na jezdni sterty gruzów.
ul Kubika dom pod nr. 20, w środku zdjęcia(szary)foto Bolesławiec
Nareszcie zatrzymujemy się przed jakimś domem.(ul. Kubika 20) Jest zupełnie ciemno, więc niewiele widzimy, lecz po lewej stronie na wzniesieniu, dostrzegam jakąś wielką budowlę z wysoką wieżycą. To chyba kościół. Dom jest jednopiętrowy i kompletnie nie oświetlony. Ani w jednym oknie nie pali się światło. Porucznik A. wchodzi po kilku schodkach na ganek i energicznie puka do masywnych drzwi. Nikt nie otwiera, a dom wygląda na niezamieszkały. W tym czasie żołnierze zdążyli wyładować z karety nasze bagaże i pomagają porucznikowi walić do drzwi. Dom dosłownie trzęsie się od potężnych uderzeń. To niemożliwe, żeby nikt tego nie słyszał, chyba że jest głuchy lub nieżywy. Porucznik zapewnia zaniepokojoną Mamę, że ktoś musi być w domu, bo powinni czekać na nas i przygotować nam pokój. Pokój?...Kiedy nasza cierpliwość się kończy, za drzwiami słychać kroki i kobiecy głos pyta po niemiecku:
- Wer da1?
- Dobry wieczór, proszę otworzyć. - odpowiada porucznik również po niemiecku, przestępując z nogi na nogę, bo wszyscy porządnie zmarzliśmy.
Znowu czekamy i powoli tracimy nadzieję, że kiedykolwiek dostaniemy się do tej twierdzy. W końcu drzwi bezszelestnie się otwierają i na progu staje pulchna Niemka po trzydziestce, w turbanie na zaondulowanych włosach. Mierzy mnie i Mamę taksującym spojrzeniem i nagle uśmiecha się uprzejmie.
- Oh, mein Gott, Herr Oberleutnant! - woła z udanym zdumieniem, zalotnie spoglądając na oficera, ale nie rusza się z miejsca.
Porucznik robi krok do przodu.
- Możemy wejść? - pyta po niemiecku.
- Bitte, kommen Sie herein. - odpowiada kobieta i nareszcie się cofa, zapraszając nas do wnętrza domu.
Porucznik A. przedstawia nas i upewnia się, czy mieszkanie dla nas jest przygotowane. Frau W. ponownie przypatruje się nam  badawczo i potakuje. W domu są dwa mieszkania; na parterze i pierwszym piętrze. Po kamiennych schodach wchodzimy na górę do długiego ciemnego przedpokoju i Niemka otwiera jakieś drzwi. Stajemy na progu pokoju i bez słowa patrzymy. Przed nami malutki, środkowy pokoik z oknem wychodzącym na ulicę. Jedno łóżko z brudną pościelą, stara szafa, okrągły stół i dwa krzesła. Na nocnym stoliczku mała lampka nocna. To całe umeblowanie. Mama ciężko siada na pierwszym z brzegu krześle i osłupiałym wzrokiem spogląda na żołnierzy, wnoszących nasze walizki. Rozgniewany porucznik A. dopytuje się, dlaczego nie przygotowano dla nas lepszego pomieszczenia, przecież w domu nie brakuje ładnych pokoi. Niemka tłumaczy, że ten pokój zajmował Ojciec, a ona nie śmiała nic zmieniać bez jego wiedzy. Tere fere! Nie ulega wątpliwości, że Frau W. stanowczo nie życzy sobie nas tutaj.

foto. Wikiwand.
Zaraz też zrzuca ugrzecznioną maskę i oświadcza, że zamieszkała u niej rodzina, uciekając z Niemiec pod koniec wojny przed bombardowaniem. Jej stara matka koniecznie potrzebuje spokoju, po przeżytych nalotach lotniczych.
Nasze marzenia o własnym mieszkaniu rozsypały się, jak domek z kart. Porucznik A. patrzy na nas pytająco. Mama z rezygnacją wzrusza ramionami. Teraz jest nam już wszystko jedno. Pragniemy tylko położyć się i spać, spać, spać!... Moją uwagę zwraca duża ilość drzwi w naszym pokoju. Frau W. wyjaśnia, że jedne prowadzą do przedpokoju, nimi weszliśmy, drugie do pokoju zajmowanego przez jej rodzinę, a trzecie do pustego w tej chwili pokoju, w którym mieszka radziecki oficer, obecnie przebywający w terenie. Jej wyjaśnienia wcale mnie nie uspokajają, bo stanowczo za dużo tych drzwi i bardzo mi się to nie podoba.
Porucznik żegna się z nami i życząc nam dobrej nocy, wychodzi razem z żołnierzami. Ale w ostatniej chwili, widząc nasze przygnębione twarze, pociesza nas, że to tylko tymczasowe mieszkanie, bo wkrótce Ojciec postara się nam o coś o wiele lepszego. W końcu odchodzi, obiecując przyjść po nas rano i zabrać nas do RKU na śniadanie.
Zostajemy same, bo Niemka poszła odprowadzić porucznika do drzwi wejściowych. Mama natychmiast podrywa się z krzesła i z zaciśniętymi ustami zabiera się do zmiany bielizny pościelowej na łóżku. Na razie musimy korzystać z pierzyny i poduszek Frau W. bo nasze kołdry i duże poduchy pozostały u cioci w Katowicach. Przywiozłyśmy tylko jaśki i bieliznę pościelową, bardzo piękną, z koronkowymi wstawkami. Pomagam Mamie jak mogę i rozwieszam w szafie nasze ubiory. Przez cały czas nie odzywamy się do siebie, a ja udaję, że nie widzę, jak po twarzy mamy spływają łzy. Chce nam się pić i marzymy o gorącej herbacie. Przy łóżku wisi elektryczny dzwonek. Przyciskam guzik i po chwili zjawia się pani domu. Jest mile uśmiechnięta, lecz jej oczy patrzą na nas zimno i z niechęcią. Mama pyta, gdzie można zagrzać wodę na herbatę? Niemka zaskoczona doskonałą niemczyzną Mamy, błyskawicznie zmienia sposób bycia i uprzejmie sama przynosi nam czajnik pełen wrzącej wody. Nagle robi się bardzo rozmowna, wypytując nas o podróż i dziwi się, że Ojciec nie zajął dla nas jakiejś willi, których tyle stoi opuszczonych przez właścicieli. Niezbyt taktownie dopytuje się, czy zamierzamy zatrzymać się tu na dłużej, bo o niej tłoczno, a my z pewnością potrzebujemy wygód. Mama odpowiada chłodno, że tylko chwilowo korzystamy z jej gościny, bo po powrocie Ojca, zaraz się wyprowadzimy.
Całą rozmowę rozumiem niemal dosłownie, bo w czasie okupacji osłuchałam się z językiem „rasy panów”. Czasami bawiłam się z moją imienniczką Gizelą, córką austriackiego aptekarza, który uratował mi życie, dając szczepionkę, kiedy zachorowałam na dyfteryt i odmówił przyjęcia zapłaty. Widać Niemce spadł kamień z serca i zaraz nabrała lepszego humoru. Zaczęła się zachwycać naszą pościelą i współczuła nam, że nie zastałyśmy Ojca. Nieustannie zadawała nam jakieś pytania. Ta jej ciekawość zdenerwowała Mamę, gdyż kobieta nie powodowała się sympatią, lecz miała jakiś inny, ukryty cel. Mama, z natury bardzo życzliwa, potrafiła zachować się wyniośle i oficjalnie, dając tym Niemce do zrozumienia, że pragniemy być same. Nareszcie zrozumiała i się wyniosła, życząc nam dobrej nocy.
Rzucam się na łóżko i tłumiąc głos rogiem pierzyny, duszę się łkaniem.
- Mamusiu, wracajmy do Rzeszowa! Ja nie chcę tu zostać! Chcę do domu! Do domu!
Rozczarowanie, jakie mnie spotkało, w zetknięciu się moich pogodnych marzeń z ponurą rzeczywistością, przeradza się w agresję. Biję pięściami w poduszki i coraz gwałtowniej zalewam się łzami, tarzając się po łóżku w ataku histerii. Mama, choć tak samo zawiedziona jak ja, nie pozwala sobie na słabość. Surowo obiecuje dać mi klapsa i poleca umyć się w miednicy. Z dzbanka stojącego na umywalce, nalewam wody i muskam palcami twarz, imitując mycie. Mama spostrzega tę moją oszczędną toaletę i uśmiecha się kącikiem ust, ale nic nie mówi. W tym mieszkaniu z pewnością jest łazienka, lecz wolimy jej nie szukać, żeby znowu nie natknąć się na Frau W.
ul. marszałka Kutuzowa, lata pięćdziesiąte. foto. Bolec.Info.
Kładziemy się obie do zimnego łóżka. W pokoju jest bardzo chłodno, a przecież przy bramie widziałam sporą stertę węgla. Jednak nikomu nie chciało się zapalić w piecu, czy posprzątać w pokoju na nasz przyjazd. Jest to taka mała demonstracja niezadowolenia z naszego przybycia. Mama gasi lampkę i pokój pogrąża się w ciemności. Leżymy mocno przytulone do siebie i nadsłuchujemy. W całym domu panuje grobowa cisza, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Z sąsiedniego, nie zajętego pokoju, dolatuje tykanie wielkiego zegara, a jego dźwięczne uderzenia odmierzają godziny nocy. Nie jestem już śpiąca, senność uleciała, pozostało tylko zmęczenie i ból głowy. Wraz z ciemnością narasta we mnie strach. Boję się tego obcego, nieprzyjaznego domu i jego gospodyni. Niepokoją mnie te drzwi prowadzące do frontowego, pustego pokoju. Drzwi od przedpokoju i mieszkania rodziny Frau W. Mama zamknęła na klucz, lecz te klucza nie posiadają. Lękam się coraz więcej i szeptem proszę Mamę, żeby zaświeciła lampkę. Znajdujemy się w obcym domu, a czasy są niebezpieczne, zewsząd grozi śmierć.
Przemieszczanie się setek tysięcy ludzi, to raj dla zbrodniarzy, szukających bezpiecznego schronienia. Poza tym, włóczy się mnóstwo ludzi szalonych, psychopatów i zboczeńców, zbiegłych ze szpitali i więzień. Porucznik A. wspominał, że w pobliżu znajduje się tak zwany „Krasnyj Gorod”, zajęty przez stacjonujące w mieście wojsko radzieckie. W duchu czuję do Ojca pretensje. Mógł przecież zająć jakąś willę lub większe mieszkanie, sam lub z kolegą z RKU. Głośno zadaję Mamie pytanie, dlaczego tak nie postąpił?
- Przecież znasz ojca. Nigdy nie lubił zajmować się sprawami domowymi. W czasie okupacji zajęty był konspiracją, a teraz w wojsku ciągle przebywa w terenie.
Niestety, Mama również nie jest osobą chciwą dóbr doczesnych i zadowala się małym. Dzięki tym szlachetnym, lecz niepraktycznym cechom charakteru, rodzice nigdy niczego się nie dorobili, chociaż inni wywozili stąd fortuny i opływali w dostatki. Nie pamiętam, jak długo leżałyśmy w milczeniu, może godzinę lub dwie. Nocna lampka słabo rozjaśniała mroki pokoju. Naraz sztywnieję i szeroko otwartymi oczami wpatruję się w niepokojące mnie drzwi. Widzę wyraźnie, jak duża ozdobna klamka wolno się porusza. Jednocześnie słyszymy obie delikatne trzaśnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Zrywamy się z łóżka. Mama mocno obejmuje mnie ramieniem i zdławionym głosem pyta: „Kto tam?” Cisza. Klamka przestaje się poruszać i słychać czyjeś lekkie kroki szybko się oddalające.
Chwytamy krzesła, stolik i barykadujemy drzwi. Ale nie jest to żadna przeszkoda dla tego, kto chciałby te drzwi sforsować. Jednak ta nędzna osłona dodaje nam nieco otuchy Zapalam górną lampę, bo i tak nie zamierzamy spać tej nocy. Siedząc na łóżku zastanawiamy się, kto próbował wejść do naszego pokoju i po co? Dla zamożnej Niemki, to co posiadamy, nie przedstawia dużej wartości. Dla maminego płaszcza z lisem, nie zaryzykuje bliższej znajomości z milicją, a nawet z Urzędem Bezpieczeństwa, bo zamach na rodzinę oficera polskiego, skończyłby się dla niej fatalnie. Mama zapewnia mnie, że jest to dalsza demonstracja niechęci i próba wypłoszenia nas z tego mieszkania. Tylko dlaczego? Przecież nasza obecność zapewnia Niemcom bezpieczeństwo i spokój, a także użytkowanie mieszkania, bo władze miejskie mogłyby natychmiast kogoś jej dokwaterować. W mieście brakuje żywności, opału, dosłownie wszystkiego, a Polacy mają miękkie serca i można z nimi pohandlować, czy wyprosić coś dla dziecka. Widocznie Frau W. ma poważne powody, żeby tutaj nas sobie nie życzyć.
W myślach przenoszę się do naszego cichego, pogodnego domu w Rzeszowie, gdzie było mi tak dobrze, chociaż nie był to dom moich rodziców, tylko dziadków.

Tak wyglądała Cytadela w 1945 r  .foto. Poznań Wyborcza.pl
Z początkiem 1945 roku, wojska radzieckie, razem z ochotnikami poznańskimi, przypuściły szturm na Cytadelę Poznańską, zaciekle broniącą przez elitarne jednostki niemieckie. Twierdza bombardowana z powietrza i ostrzeliwana z najcięższych dział, płonęła i rozsypywała się w gruzy. Wraz z nią obracało się w popiół nasze mieszkanie tak piękne, że nazywane było przez gości ”bombonierką”! Palił się mój biało-niebieski pokój dziecinny, wypieszczony przez Mamę, gdzie miałam spędzać lata radosnego dzieciństwa. W rzeczywistości spałam w nim zaledwie kilkanaście godzin przed tułaczką, zakończoną dziś w małym, ponurym Bolesławcu. Po klęsce wrześniowej, na dziedziniec Cytadeli spędzono polskich oficerów i żołnierzy z pułków poznańskich, uczestniczących  w obronie Warszawy, i wziętych tam do niewoli. Wśród nich znajdował się Dziadek Michał i wuj Władysław. Obaj wpatrywali się w okno naszego mieszkania i stojącego w nim niemieckiego dowódcę Cytadeli. Stał wyprostowany, na tle koronkowych firan i różowych jedwabnych zasłon, patrząc z wyniosłą miną na zabiedzonych polskich jeńców.
Pociągam nosem, bo znowu zbiera mi się na płacz. A tak marzyłam o spokojnym wypoczynku. Mama pociesza mnie mówiąc, że to tylko chwilowa przykrość, bo prędko się stąd wyprowadzimy i urządzimy sobie prawdziwy rodzinny dom. Chcę w to wierzyć, ale jakoś nie mogę. Dokoła panuje cisza, lecz już nie dajemy się zwieść pozorom. Postanawiam, że w razie napaści, wychylę się przez okno i będę wzywała głośno pomocy. Mama uśmiecha się sceptycznie. Przecież Polaków w pobliżu nie ma, a Niemcy nie kiwną palcem w naszej obronie.
Niespodziewanie wybucha strzelanina. Pod oknami słuchać krzyki, tupot nóg, hałas się zbliża, a po murze bije seria z automatu. Do bramy ktoś zaczyna się uporczywie dobijać. O Jezu! Mama gasi natychmiast światło i obie przyklękamy, aby uniknąć zranienia. Słyszymy krzyki, potem jęki, ktoś wyje, nie wiadomo w jakim języku. Znowu słychać strzały, z przeraźliwym brzękiem wylatuje jakaś szyba, rozbijając się na chodniku. Kulimy się pod ścianą, odmawiając szeptem pacierz. Powoli się ucisza. Mama ostrożnie podchodzi do okna, idę za nią jak cień. Ale w tych egipskich ciemnościach niczego nie widzimy. Przez chwile nadsłuchujemy, potem zmarznięte kładziemy się do łóżka.
Boże, kiedy ta koszmarna noc się skończy? Zegar wybija trzecią nad ranem, a czas wlecze się w żółwim tempie. Tej nocy czekały nas jeszcze dwie podobne awantury. Pomimo piekielnego hałasu, Niemcy zachowywali się cicho, jak mysz pod miotłą. „Dziki Zachód” przestał mi się podobać. Okazało się, że naprawdę zasługuje na swoją nazwę, ale mnie to już wcale nie bawiło. Obawiałyśmy się zasnąć przekonane, że może to być ostatni sen w naszym życiu. Dopiero gdy zaczęło świtać, trochę się zdrzemnęłyśmy.

1Wer da? - Kto tam? Oh,mein Gott.. - O mój Boże, pan porucznik! Bitte, kommen... - Proszę, wejdźcie.