poniedziałek, 23 marca 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIEMIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZEŚĆ PIĄTA.


Dzisiejsza ul. Prusa, róg z Rynkiem. foto. Młodzi duchem.
Porucznik A. dotrzymał słowa i zjawił się około dziewiątej rano. Zastał nas zmęczone, niewyspane, przestraszone i złe. Wysłuchawszy naszej jeremiady, pokiwał tylko głową.
- Codziennie zdarzają się takie awantury. To dopiero początki i trudno od razu zaprowadzić porządek w mieście. Trzeba się przyzwyczaić, bo inaczej tutaj nie wytrzymacie. W tym domu jesteście bezpieczne. Nikt niepowołany tu nie wejdzie, bo na murze wisi tablica, że kwaterują tu oficerowie polski i radziecki. To was uchroni przed napaścią.
Okazało się, że niekoniecznie groziła nam napaść z zewnątrz. Jak bardzo się porucznik mylił, dowiodły to czekające nas wydarzenia, zakończone potem głośnym procesem we Wrocławiu i kilkoma wyrokami śmierci. Frau W. przyszła powiedzieć nam: „Guten Tag.” Mama patrząc na nią surowo, spytała ostro, kto próbował wejść nocą do naszego pokoju? Niemka uniosła brwi z udanym zdumieniem.
- Ależ to niemożliwe. - oświadczyła z przekonaniem. - W tym mieszkaniu są tylko kobiety i dwoje małych dzieci. Musiała się pani przesłyszeć.
Mama z równą stanowczością stwierdza, że obie słyszałyśmy kroki i widziałyśmy poruszającą się klamkę.
- Nein, nein! Pani się myli, przecież wszyscy mocno spaliśmy. Nikt nie słyszał żadnych hałasów. Te podłogi nocami trzeszczą pod wpływem wilgoci. Często sama ulegam złudzeniu, że ktoś chodzi po domu.
Nie było sensu z nią dyskutować, więc Mama udaje, że została przekonana. Ponieważ wcale nie znamy miasta, porucznik A. służy nam za cicerone i prowadzi nas do RKU na śniadanie. Tam też codziennie miałyśmy jadać obiady w stołówce. Dzień był jasny i słoneczny, niebo niebieskie i bezchmurne. Z wielkich kasztanowców i lip oraz wysokiej brzozy, rosnących opodal domu, spadały na ziemię pożółkłe liście, tworząc brunatny kobierzec. Na ulicy jesteśmy sami, bo w pobliżu nie widać ludzi. Idziemy powoli, przypatrując się śladom wojny widocznym na każdym kroku. Na wprost naszego domu, wznosi się fasada
kościoła ewangelickiego, wyrastająca z potężnych średniowiecznych murów.
                                              foto. Zamki Rotmanka
 Kościół jest kompletnie splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi, ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
foto. Młodzi duchem.Fragment Rynku.
 Tutaj widać wyraźnie ślady rabunku. W tunelu prowadzącym na Rynek, wisi na jednym gwoździu tablica z nazwą ulicy:„Nicolai Strasse” - sylabizuję mozolnie. Domy są puste, straszą tylko czarnymi dziurami po pociskach. Sklepy mają rozbite szyby wystawowe, a na ulicy poniewierają się resztki towarów. Nieprzyjemnie zgrzyta pod nogami rozbite szkło. Na jednej z wystaw, w sklepie obok tunelu, zachował się manekin kobiecy. Stoi na poranionych kulami nogach, z jedną ręką urwana i prezentuje na sobie strzępy munduru BDM.(Związek Niemieckich Dziewcząt, pełniący często funkcje Pomocniczej Służby Kobiet) Bezmyślnie uśmiechnięta twarz manekina i staranna fryzura, sprawiają dosyć upiorne wrażenie. W innym sklepie, dostrzegam kasę pancerną rozbitą pociskiem z działa. Z jej wnętrza wysypują się banknoty już bez wartości, nikomu niepotrzebne.

Rynek i Ratusz - stan obecny. foto. Polska ORG.
Śliczny Rynek o zachowanej średniowiecznej zabudowie, niemal cały leży w gruzach. Ocalała jedynie część strony północnej i dwa domy pod zabytkowym kościołem katolickim, cudem zachowanym. W jednym z domów mieści się hotel „Piast”, w następnym, pierwsza w mieście restauracja z dansingiem „Lwowianka”, której właścicielem jest porucznik A. Ocalała także ulica Kościelna. Lecz od strony banku i nie istniejącego już przedłużenia ulicy Polnej, a dalej Tyrankiewiczów, ul. Bankowej, Opitza, Brody, wszystko zajęte jest przez wojska radzieckie. „Krasnyj Gorodok” obejmuje centrum miasta. Ta enklawa rządzi się własnymi prawami, a Polacy nie mają tam wstępu. Ludzie starannie i z daleka omijają te dzielnice.
Miasto jest prawie bezludne. Jeżeli już ktoś się pojawi, to z pewnością jest to żołnierz albo Niemiec. Ci ostatni, zwracają na siebie uwagę jakimś szczególnym zachowaniem, bo przesuwają się bojaźliwie boczkiem, jakby obawiali się kogoś potrącić. Mężczyźni noszą na sobie przeważnie resztki mundurów i część odzieży cywilnej. Na głowach mają czapki wojskowe, z zerwanym godłem. Nieliczni Polacy giną w masie żołnierzy i tubylców. Porucznik A. powiada, że w całym powiecie jest nas nie więcej niż trzystu Polaków! Oprócz Niemców, Rosjan i Polaków, są w Bolesławcu także Włosi, więźniowie filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen, znajdującej się na terenie Zakładów Chemicznych „Wizów,” i w „Hance”, byłej niemieckiej Concordii.
Na środku Rynku stoi piękny ratusz, na szczęście niewiele uszkodzony. Ponad ruinami ul. Prusa, dostrzegam wysmukłą, pseudogotycką wieżycę kościoła Ewangelickiego, nasz znak rozpoznawczy. Miasto jest straszliwie zrujnowane. Całe dzielnice leżą w gruzach,po  bombardowaniach i ostrzale z ciężkiej artylerii. Kikuty zwalonych domów sterczą w błękitne niebo, a ściany zapadły się aż do piwnic. Gdzieniegdzie potężne wybuchy bomb kruszących, wywaliły całe sterty gruzów, zasypując ulice.

Ruiny Rynku i budka z piwem!Chyba lato 1946. foto. Młodzi duchem.
Niemcom zależało na tym, żeby nie zostawić po sobie ani jednego całego domu. Wycofujące się wojska niemieckie, niszczyły i paliły za sobą wszystko, aby pozostawić nieprzyjacielowi gołą, spaloną ziemię. Takie były rozkazy dowództwa niemieckiego i samego Hitlera, który pragnął, aby całe Niemcy zginęły wraz z nim.  Przechodzimy wąskimi ścieżynkami pośród ruin, na których z trudem mogą minąć się dwie osoby. Nocą przejście tymi ścieżkami jest niemożliwe. Na rogu dzisiejszej ulicy Daszyńskiego i Tamki, naszą uwagę zwracają ruiny jakiegoś pałacu. Wspaniałe marmury pokrywają resztki ścian, a w gruzach walają się szczątki posągów i zbitych witraży, zdobiących niegdyś wielki westybul. Pałac był domem Hoffmana, właściciela ogromnej fabryki, której trzy wysokie kominy widzimy za dworcem. Pałac zajmował cały róg ulic Daszyńskiego i Tamki. Na małym skwerku przed dworcem kolejowym, widać kilka bezimiennych grobów. W budynku, gdzie mieścił się potem hotel robotniczy Zakładów Chemicznych „Wizów”, zorganizowano mały szpitalik.
Dawne RKU (WKR) dziś Prokuratura Okręgowa. Gabinet Taty z balkonem.
RKU znajduje się w dużej pięknej willi, stojącej pośród strzyżonych trawników i klombów kwiatowych, pełnych kwitnących wiosną irysów, pomarańczowych lilii, łubinów i piwonii. Latem wynosiliśmy potem tam fotele, stoliki, i całe towarzystwo zasiadało pośród ozdobnych krzewów i kwiatów. Był nawet natrysk z zimną wodą! Na klombach rosły śliczne różowe karłowate różyczki, podobnych nigdzie już póżniej nie widziałam. Przy żwirowanych alejkach kwitły nawet fiołki, kaczeńce i forsycj, pomiędzy niewielkimi szpalerami bukszpanowymi. Ogród zniszczono, stawiając w tym miejscu jakiejś ohydne budy. Ilekroć teraz przechodzę tamtędy, jest mi bardzo przykro, bo jeszcze pamiętam jak tam było pięknie.
W parku: ja, żona por. Kormana,jego synek, por. Korman, Ojciec stoi.1946 r.
 Kiedy nareszcie dochodzimy do RKU, jestem już bardzo głodna. Przed bramą stoi wartownik. Poznał nas i z uśmiechem salutuje. Stołówka znajduje się na pierwszym piętrze mieszkalnego budynku przy ul. Polnej 8. Siadamy przy długim stole przykrytym ceratą i po chwili dostajemy kawę zbożową z mlekiem, chleb ze smalcem i pastą ze śledzia, słoną jak Wieliczka. Dziś wyjątkowo otrzymujemy śniadanie, bo jeszcze nie odebrałyśmy od kwatermistrza suchego prowiantu. Od jutra będziemy tu przychodzić tylko na obiady. W dziale prowiantowym przyjmuje nas sierżant, niski i okrąglutki jak piłeczka. Ma poczciwe niebieskie oczy i pucułowatą buzię aniołka z wąsami. Z półki zdjął duże tekturowe pudło i zaczął pakować dla nas prowiant, składający się z razowego chleba, kawy zbożowej, puszki smalcu, cukru, soli, marmolady i twardego jak deska suszonego dorsza! Obładowane jak wielbłądy, podziękowałyśmy i skierowałyśmy się do drzwi, ale widocznie sierżant użalił się nade mną, bo dorzucił - tak z dobrego serca - puszkę mielonej wieprzowiny, tabliczkę czekolady i skondensowane mleko z UNRY. ( tak naprawdę wcale nie użalił się nade mną, tylko urzekła go uroda Mamy!) Cały budynek RKU jest obstawiony wartownikami, a drzwi wejściowe kamienicy. w której się stołujemy, zamknięte na klucz i zawalone workami z piaskiem. Istna twierdza!
Wracamy do stołówki na obiad. Na widok znienawidzonej zupy ziemniaczanej, wpadam w rozpacz! Przez całe lata okupacji, ta nieszczęsna zupa pojawiała się niemal codziennie na naszym stole. Przysięgłam sobie uroczyście, że po wojnie nigdy więcej nie wezmę jej do ust. Akurat! Nie oczekiwałyśmy z mamą jakichś luksusów, pulardy ze szparagami, czy innych wymyślnych dań, ale grochówka na boczku, krupnik, czy pomidorowa, byłyby mile widziane. Niestety, musimy zjeść tę ziemniaczankę. Bardzo zły prognostyk! Jesteśmy osłabione długą podróżą i przygnębione widokiem zrujnowanego miasta, w którym przyjdzie nam żyć. Z lękiem myślimy o czekającej nas nocy w domu Frau W. A tu jeszcze ta zupa ziemniaczana! Spuszczam głowę i solę łzami i tak przesoloną już zupę.... Na drugie danie był dorsz, który cuchnął podejrzanie, ziemniaki i twardawa kapusta. Po takiej diecie nie utyjemy!
 Po powrocie do domu nie miałam pojęcia, co mam zrobić ze swoją osobą. Mama z właściwą sobie energią, zabrała się do generalnych porządków w naszym pokoju, oraz do prania. Umyła okna, wywietrzyła pokój i pościele, kazała Frau W. przynieść węgla i napaliła w piecu. Ja, przeganiana z kąta w kąt, nie miałam się gdzie podziać i ciągle wpadałam Mamie pod miotłę lub ścierkę. W końcu znudzona i rozgoryczona, postanowiłam zwiedzić dom. Na tyłach budynku był niewielki ogród nadający się do zabawy i rosły drzewa. Zaczęłam biegać tam ze skakanką, jednak ta zabawa skończyła się dla mnie fatalnie, bo buszując po gęstych krzakach, natrafiłam na niemiecki hełm. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w hełmie znajdowała się czaszka! Doznałam szoku i uciekłam stamtąd z wrzaskiem, oglądając się za siebie, czy mnie ta upiorna czaszka nie goni. Nie było to wcale ostatnie takie makabryczne znalezisko. W gruzach, piwnicach, ogrodach, nawet na strychach, przez długi czas, można było znaleźć ludzkie szczątki. Pewnego razu, na strychu domu w którym mieszkaliśmy, pod kupką piasku znalazłam ludzką kość goleniową!

Spacer mi się nie udał, więc roztrzęsiona wróciłam do domu. Na parterze mieszkała wtedy doktor Brygitte Daum, a na pierwszym piętrze, właścicielka domu Frau W. zalotna wdówka, mająca dwóch synów nieco starszych ode mnie. Wbiegłam po schodach na piętro i nacisnęłam klamkę pierwszych drzwi. Nieśmiało zajrzałam do banalnie urządzonego pokoju. Stała tam serwantka, pełna naczyń z ceramiki,a obok biblioteczka. Książki uwielbiałam od dziecka, więc podeszłam i zaczęłam je przeglądać. Zaraz wpadło mi w ręce pięknie wydane „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, z portretem Wodza. Z fotografii patrzyły na mnie jego zimne, złe oczy. Rzuciłam książkę z popłochem, dziwiąc się, że Frau W. nie boi się trzymać tego śmiecia w bibliotece. Wzięłam inną książkę i natrafiłam na śliczne bajki braci Grimm. Postanowiłam pożyczyć ją sobie i obejrzeć kolorowe obrazki. Może Mama poczyta mi coś wieczorem przed spaniem i przetłumaczy na język polski?
Korciło mnie, żeby złożyć wizytę Frau Doctor. Byłam ciekawa, czy jej gabinet jest tak samo luksusowo urządzony, jak mego ciotecznego dziadka Tadeusza? Dziadek miał w gabinecie figurkę Murzynka, trzymającego popielnicę z konchy muszli perłowej. Figurka była mego wzrostu i ogromnie mi się podobała! Wielkie wrażenie zrobiło na mnie wspaniałe, antyczne biurko dziadka i komplet dopasowanych do niego, skórzanych klubowych foteli oraz kanapy. Na ścianach wisiały obrazy znanych polskich malarzy. Oryginały, nie kopie! Od dziecka uwielbiałam piękne wnętrza i nie wyobrażałam sobie, że na starość zamieszkam w maleńkiej kawalerce, na 10 piętrze wieżowca.
Dręczona niezaspokojoną ciekawością, raz jeszcze zeszłam na parter i stanęłam pod drzwiami mieszkania lekarki. Panowała tam absolutna cisza, więc chyba pani doktor nie było w domu. Ale na wszelki wypadek zapukałam i położyłam rękę na klamce. Naraz jak spod ziemi, wyrosła przede mną Frau W.
- Tam nie wolno wchodzić, Fräulein Elza! - ostrzegła, biorąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą po schodach. Łamaną niemczyzną przeprosiłam wyjaśniając, że chciałam tylko zajrzeć do gabinetu. Nie ma pacjentów, więc chyba bym jej nie przeszkodziła.
- Owszem ma pacjentów i nie wolno jej przeszkadzać.- oświadczyła oschle gospodyni i odeszła, doholowawszy mnie pod drzwi naszego pokoju. Obraziłam się na nią i postanowiłam pożalić się mamie, kiedy naraz usłyszałam czyjś szept:
- Psssyt! Elza!
Obróciłam się i w szparze drzwi następnego pokoju, dostrzegłam dwie roześmiane twarze. Byli to synowie Frau W. ośmioletni Hans i siedmioletni Fritz. Chłopcy wydali mi się bardzo sympatyczni i uśmiechali się do mnie przyjaźnie. Mimo niechęci do ich matki, prędko się zaprzyjaźniliśmy. Bajki w mojej ręce, pomogły nam nawiązać rozmowę. Obaj chłopcy na wyścigi zaczęli mi opowiadać po niemiecku treść bajki o Gęsiareczce, tak szybko, że zupełnie ich nie rozumiałam. Zatkałam palcami uszy, prosząc żeby mówili wolniej. Chłopcy śmiejąc się, tym razem wolno i dokładnie wymawiając słowa, opowiedzieli bajkę, pokazując palcem szczegóły przedstawione na obrazku i wyraźnie wymawiając nazwy. Ja powtarzałam te słowa po polsku. Korzyść była obopólna i wkrótce wypracowaliśmy sobie swoisty język, składający się ze zdań polskich, niemieckich i migowych, którym błyskawicznie się porozumiewaliśmy. Zabawa trwała do czasu, aż Mama zawołała mnie na kolację. Kazałam chłopcom poczekać, pobiegłam do pokoju i podzieliłam tabliczkę czekolady na cztery części. Dla Mamy, dla mnie i dla chłopców. Nowi przyjaciele wycałowali mnie z wdzięczności. Wiedziałam, że mnie lubią i ja także ich lubiłam. Moje poglądy nieco się zmodyfikowały, bo w Rzeszowie za samo przypuszczenie, że będę musiała bawić się z Niemcami, rozbiłam Włodkowi nos! Mama była zadowolona, że mam towarzystwo odpowiednie do mego wieku, bo skazana wyłącznie na obcowanie z dorosłymi, nudziłam się potwornie i czułam się bardzo samotna.
foto. Fotocommunity
 Najsmutniejsze są wieczory. Długie, niekończące się jesienne wieczory, kiedy wcześnie zapada zmrok, a ulewny deszcz spływa po szybach i dzwoni w rynnach. Wiatr wyje w kominach i miota nagimi konarami drzew. Takie jesienne wieczory potęgują uczucie samotności, a my byłyśmy szczególnie samotne, daleko od rodziny, w obcym, nielubianym mieście, pomiędzy wrogimi ludźmi. Siedziałyśmy w ciemnawym, nieprzytulnym pokoiku bez wygód, do których byłyśmy przyzwyczajone, a czas płynął bardzo wolno. Mama coś szyła, lub haftowała, ja gryzmoliłam nieudolne rysunki na kawałku papieru i marzyłam o powrocie do dziadków. W pokoju było chłodno, bo my węgla nie posiadamy, a Frau W. niechętnie dzieli się z nami swoim zapasem, choć otrzymała węgiel pod warunkiem, opalania wynajmowanych pokoi oficerom polski, i radzieckim. Ciszę przerywa niekiedy odległa strzelanina, albo pijackie wrzaski.
Za ścianą, siostrzenica gospodyni, Fraulein Margot, gra klasyków na pianinie. Jest dobrą pianistką i słyszymy jak ciekawie interpretuje Sonatę Patetyczną Beethovena, którą tak często grała w Rzeszowie ciocia Stasia. Margot ma również ładny głos i lubię, kiedy śpiewa „Króla Olch” i inne pieśni Schuberta. Raz nawet zagrała „Lot Walkirii” z „Pierścienia Nibelungów” Wagnera, ale w połowie przerwała. Wagner był ulubionym kompozytorem Hitlera, który uwielbiał jego potężną, ponadczasową muzykę. W związku z tym, genialny kompozytor przez długi czas znajdował się w niełasce. Delikatne dźwięki pianina dochodzą do naszych uszu, budząc tęsknotę za przeszłością.  W domu, codziennie po kolacji, cała rodzina zbierała się w saloniku przy fortepianie, a ciocia Stasia rozpoczynała wieczorny koncert polonezami Chopina. Potem chóralnie śpiewaliśmy pieśni ze „Śpiewnika domowego” Moniuszki, a kiedy Babcia miała dobry humor, sama zasiadała do fortepianu i grała kontredanse, kadryle, galopy i walce, modne za czasów swojej młodości. Potem ciocia Marynia popisywała się nieśmiertelną „Modlitwą dziewicy” Tekli Bondarzewskiej1, z którego to utworu wyśmiewali się panowie. Teraz jedynie myślami możemy wrócić do tamtych cudownych, spokojnych czasów. Na razie nie piszemy do Rzeszowa, bo poczta boryka się jeszcze z wieloma trudnościami. Zresztą prawda o warunkach, w jakich tu żyjemy, tylko zmartwiłaby rodzinę.
W Bolesławcu, Mama i ja czujemy się źle psychicznie i fizycznie. W tym mieście jest fatalny klimat i jego niemieccy mieszkańcy, po kilkunastu latach, podobno byli stąd przesiedlani na koszt państwa. Ja ostatnio miewam napady nieuzasadnionego lęku. Czegoś się boję i nie potrafię tego uczucia zwalczyć.    Piętnastego października imieniny Jadwigi. To święto Babci Jadzi, mamusi mojej Mamy. Żona porucznika A. także obchodzi dziś imieniny. Porucznik spotkał nas na obiedzie i zaprosił po południu na kawę do swego domu. Pojechałyśmy tam karetą, gdyż dzień był mglisty i mrok zapadł wcześniej niż zwykle.
Rozbieranie ostatniego starego budynku przy Łukasiewicza. Dodał Tado.
 Państwo A. mieszkali w luksusowej willi w dużym ogrodzie, na dzisiejszej ulicy Łukasiewicza.(teraz w tym miejscu stoją ośmiopiętrowe bloki) Pani Jadwiga okazała się osobą sympatyczną i przyjęła nas bardzo uprzejmie. Obok niej stała córka państwa A. dziewczynka, nieco starsza ode mnie. Panie usiadły w gabinecie i rozmawiały o trudnych warunkach bytu i obawach Polaków, że coś może się wydarzyć i na tą ziemię powrócą Niemcy, czego się wszyscy lękali.
Ja i Ala boczyłyśmy się na siebie, nieufne i zjeżone. Pani Jadwiga poleciła córce zaprowadzić mnie do dziecinnego pokoju i pokazać mi swoje zabawki. Oglądałam je ze znudzoną miną udając, że wcale mnie nie interesują. Ale w głębi ducha ogromnie Ali zazdrościłam, tych pluszowych misiów, lalek i innych zabawek, których miała mnóstwo, będąc jak ja jedynaczką. Ala patrzyła na mnie drwiąco, nie dając się nabrać na moją udawaną obojętność. Byłam  na nią za to taka wściekła, że najchętniej odebrałabym jej te zabawki, a ją sprałabym na kwaśne jabłko. Prychnęłam pogardliwie i z godnością zeszłam do gabinetu, sadowiąc się przy Mamie.
Byłam głodna i z niecierpliwością oczekiwałam na poczęstunek. Nareszcie usłyszałyśmy zaproszenie do jadalni. Natychmiast wyobraziłam sobie półmiski pełne dobrych rzeczy, może nawet parówek, czy jakiejś sałatki z ulubionym majonezem. Ale na stole stała tylko kryształowa patera, a na niej kilka kruchych ciasteczek, oraz pięć pączków, twardych jak kamień. Westchnęłam boleśnie zawiedziona. Och, z jakim apetytem zjadłybyśmy kaszę ze skwarkami, albo grubą kromkę chleba ze smalcem i z kiełbasą, ale nic z tego! Wzięłyśmy skromnie po jednym ciasteczku, chociaż ja sama mogłabym zjeść wszystkie wypieki znajdujące się na paterze.
 Byłam bardzo głodna i już wyciągnęłam rękę, żeby wziąć drugie ciastko, ale powstrzymał mnie groźny wzrok mamy i ustrzegł od poważnego naruszenia etykiety. Będąc wzorowo wychowaną, (wytresowaną) panienką, ułożyłam buzię w ciup i siedziałam jak trusia, choć kiszki skręcały mi się z głodu. Porucznik A. nie towarzyszył nam przy stole, bo wezwany pilnym telefonem, udał się do RKU, jadąc tam karetą. Miał po nas wrócić i odwieźć do domu. Czekałyśmy na tę karetę, wizyta się przeciągała, a my byłyśmy coraz bardziej głodne. Pani Jadwiga zadzwoniła do RKU i wtedy się pokazało, że porucznik musiał udać się w teren i nie wiadomo kiedy powróci. Nie miałyśmy wyboru i postanowiłyśmy same wrócić do domu.
Dopiero później, po fakcie, zdałyśmy sobie sprawę, że było to po prostu szaleństwo, lecz tłumaczyła nas nieznajomość niebezpieczeństw czyhających na nierozważnych. Pani A. postąpiła także idiotycznie, pozwalając nam odbyć samotną wędrówkę przez ciemne, obce, zrujnowane miasto. Powinnyśmy pozostać w willi do rana, bo miejsca było tak dużo, że przenocowanie nas nie sprawiłoby pani domu żadnego kłopotu. Jednak nie słysząc zaproszenia, pożegnałyśmy się i wyszłyśmy na ulicę.

1Niedawno dowiedziałam się z telewizji, że do dziś Japończycy zachwycają się tą pogardzaną i wyśmiewaną przez nas kompozytorką z XIX wieku, zupełnie u nas zapomnianą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz