Dzisiejsza ul. Prusa, róg z Rynkiem. foto. Młodzi duchem. |
-
Codziennie zdarzają się takie awantury. To dopiero początki i
trudno od razu zaprowadzić porządek w mieście. Trzeba się
przyzwyczaić, bo inaczej tutaj nie wytrzymacie. W tym domu jesteście
bezpieczne. Nikt niepowołany tu nie wejdzie, bo na murze wisi tablica, że
kwaterują tu oficerowie polski i radziecki. To was uchroni przed
napaścią.
Okazało
się, że niekoniecznie groziła nam napaść z zewnątrz. Jak bardzo
się porucznik mylił, dowiodły to czekające nas wydarzenia,
zakończone potem głośnym procesem we Wrocławiu i kilkoma wyrokami
śmierci. Frau W. przyszła powiedzieć nam: „Guten Tag.” Mama
patrząc na nią surowo, spytała ostro, kto próbował wejść nocą
do naszego pokoju? Niemka uniosła brwi z udanym zdumieniem.
- Ależ
to niemożliwe. - oświadczyła z przekonaniem. - W tym mieszkaniu
są tylko kobiety i dwoje małych dzieci. Musiała się pani
przesłyszeć.
Mama z
równą stanowczością stwierdza, że obie słyszałyśmy kroki i
widziałyśmy poruszającą się klamkę.
-
Nein, nein! Pani się myli, przecież wszyscy mocno spaliśmy. Nikt
nie słyszał żadnych hałasów. Te podłogi nocami trzeszczą pod
wpływem wilgoci. Często sama ulegam złudzeniu, że ktoś chodzi po domu.
Nie
było sensu z nią dyskutować, więc Mama udaje, że została
przekonana. Ponieważ wcale nie znamy miasta, porucznik A. służy
nam za cicerone i prowadzi nas do RKU na śniadanie. Tam też codziennie
miałyśmy jadać obiady w stołówce. Dzień był jasny
i słoneczny, niebo niebieskie i bezchmurne. Z wielkich kasztanowców
i lip oraz wysokiej brzozy, rosnących opodal domu, spadały na
ziemię pożółkłe liście, tworząc brunatny kobierzec. Na ulicy
jesteśmy sami, bo w pobliżu nie widać ludzi. Idziemy powoli,
przypatrując się śladom wojny widocznym na każdym kroku. Na
wprost naszego domu, wznosi się fasada
kościoła ewangelickiego, wyrastająca z potężnych średniowiecznych murów.
foto. Zamki Rotmanka
Kościół jest kompletnie splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi, ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
kościoła ewangelickiego, wyrastająca z potężnych średniowiecznych murów.
foto. Zamki Rotmanka
Kościół jest kompletnie splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi, ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
foto. Młodzi duchem.Fragment Rynku. |
Rynek i Ratusz - stan obecny. foto. Polska ORG. |
Miasto
jest prawie bezludne. Jeżeli już ktoś się pojawi, to z pewnością
jest to żołnierz albo Niemiec. Ci ostatni, zwracają na siebie
uwagę jakimś szczególnym zachowaniem, bo przesuwają się
bojaźliwie boczkiem, jakby obawiali się kogoś potrącić.
Mężczyźni noszą na sobie przeważnie resztki mundurów i część
odzieży cywilnej. Na głowach mają czapki wojskowe, z zerwanym
godłem. Nieliczni Polacy giną w masie żołnierzy i tubylców.
Porucznik A. powiada, że w całym powiecie jest nas nie więcej niż
trzystu Polaków! Oprócz Niemców, Rosjan i Polaków, są w
Bolesławcu także Włosi, więźniowie filii obozu koncentracyjnego
Gross Rosen, znajdującej się na terenie Zakładów Chemicznych
„Wizów,” i w „Hance”, byłej niemieckiej Concordii.
Na
środku Rynku stoi piękny ratusz, na szczęście niewiele
uszkodzony. Ponad ruinami ul. Prusa, dostrzegam wysmukłą,
pseudogotycką wieżycę kościoła Ewangelickiego, nasz znak
rozpoznawczy. Miasto jest straszliwie zrujnowane. Całe dzielnice
leżą w gruzach,po bombardowaniach i ostrzale z ciężkiej artylerii. Kikuty zwalonych domów sterczą w błękitne niebo, a ściany zapadły się
aż do piwnic. Gdzieniegdzie potężne wybuchy bomb kruszących,
wywaliły całe sterty gruzów, zasypując ulice.
Ruiny Rynku i budka z piwem!Chyba lato 1946. foto. Młodzi duchem. |
Dawne RKU (WKR) dziś Prokuratura Okręgowa. Gabinet Taty z balkonem. |
W parku: ja, żona por. Kormana,jego synek, por. Korman, Ojciec stoi.1946 r. |
Wracamy
do stołówki na obiad. Na widok znienawidzonej zupy ziemniaczanej,
wpadam w rozpacz! Przez całe lata okupacji, ta nieszczęsna
zupa pojawiała się niemal codziennie na naszym stole. Przysięgłam
sobie uroczyście, że po wojnie nigdy więcej nie wezmę jej do ust.
Akurat! Nie oczekiwałyśmy z mamą jakichś luksusów, pulardy ze
szparagami, czy innych wymyślnych dań, ale grochówka na boczku,
krupnik, czy pomidorowa, byłyby mile widziane. Niestety, musimy zjeść
tę ziemniaczankę. Bardzo zły prognostyk! Jesteśmy osłabione
długą podróżą i przygnębione widokiem zrujnowanego miasta, w
którym przyjdzie nam żyć. Z lękiem myślimy o czekającej nas
nocy w domu Frau W. A tu jeszcze ta zupa ziemniaczana! Spuszczam głowę
i solę łzami i tak przesoloną już zupę.... Na drugie danie był
dorsz, który cuchnął podejrzanie, ziemniaki i twardawa kapusta. Po takiej diecie nie utyjemy!
Po
powrocie do domu nie miałam pojęcia, co mam zrobić ze swoją
osobą. Mama z właściwą sobie energią, zabrała się do
generalnych porządków w naszym pokoju, oraz do prania. Umyła okna,
wywietrzyła pokój i pościele, kazała Frau W. przynieść węgla i
napaliła w piecu. Ja, przeganiana z kąta w kąt, nie miałam się
gdzie podziać i ciągle wpadałam Mamie pod miotłę lub ścierkę.
W końcu znudzona i rozgoryczona, postanowiłam zwiedzić dom. Na
tyłach budynku był niewielki ogród nadający się do zabawy i
rosły drzewa. Zaczęłam biegać tam ze skakanką, jednak ta zabawa
skończyła się dla mnie fatalnie, bo buszując po gęstych
krzakach, natrafiłam na niemiecki hełm. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie to, że w hełmie znajdowała się czaszka!
Doznałam szoku i uciekłam stamtąd z wrzaskiem, oglądając się za siebie, czy mnie ta upiorna czaszka nie goni. Nie było to wcale
ostatnie takie makabryczne znalezisko. W gruzach, piwnicach,
ogrodach, nawet na strychach, przez długi czas, można było znaleźć
ludzkie szczątki. Pewnego razu, na strychu domu w którym
mieszkaliśmy, pod kupką piasku znalazłam ludzką kość
goleniową!
Spacer mi się nie udał, więc roztrzęsiona wróciłam do domu. Na parterze mieszkała wtedy doktor Brygitte Daum, a na pierwszym piętrze, właścicielka domu Frau W. zalotna wdówka, mająca dwóch synów nieco starszych ode mnie. Wbiegłam po schodach na piętro i nacisnęłam klamkę pierwszych drzwi. Nieśmiało zajrzałam do banalnie urządzonego pokoju. Stała tam serwantka, pełna naczyń z ceramiki,a obok biblioteczka. Książki uwielbiałam od dziecka, więc podeszłam i zaczęłam je przeglądać. Zaraz wpadło mi w ręce pięknie wydane „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, z portretem Wodza. Z fotografii patrzyły na mnie jego zimne, złe oczy. Rzuciłam książkę z popłochem, dziwiąc się, że Frau W. nie boi się trzymać tego śmiecia w bibliotece. Wzięłam inną książkę i natrafiłam na śliczne bajki braci Grimm. Postanowiłam pożyczyć ją sobie i obejrzeć kolorowe obrazki. Może Mama poczyta mi coś wieczorem przed spaniem i przetłumaczy na język polski?
Korciło
mnie, żeby złożyć wizytę Frau Doctor. Byłam ciekawa, czy jej
gabinet jest tak samo luksusowo urządzony, jak mego ciotecznego
dziadka Tadeusza? Dziadek miał w gabinecie figurkę Murzynka,
trzymającego popielnicę z konchy muszli perłowej. Figurka była
mego wzrostu i ogromnie mi się podobała! Wielkie wrażenie zrobiło
na mnie wspaniałe, antyczne biurko dziadka i komplet dopasowanych do
niego, skórzanych klubowych foteli oraz kanapy. Na ścianach wisiały
obrazy znanych polskich malarzy. Oryginały, nie kopie! Od dziecka
uwielbiałam piękne wnętrza i nie wyobrażałam sobie, że na starość
zamieszkam w maleńkiej kawalerce, na 10 piętrze wieżowca.
Dręczona niezaspokojoną ciekawością, raz jeszcze zeszłam na
parter i stanęłam pod drzwiami mieszkania lekarki. Panowała tam
absolutna cisza, więc chyba pani doktor nie było w domu. Ale na
wszelki wypadek zapukałam i położyłam rękę na klamce. Naraz jak
spod ziemi, wyrosła przede mną Frau W.
- Tam nie wolno wchodzić, Fräulein
Elza! - ostrzegła, biorąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą po
schodach. Łamaną niemczyzną przeprosiłam wyjaśniając, że
chciałam tylko zajrzeć do gabinetu. Nie ma pacjentów, więc chyba
bym jej nie przeszkodziła.
-
Owszem ma pacjentów i nie wolno jej przeszkadzać.- oświadczyła
oschle gospodyni i odeszła, doholowawszy mnie pod drzwi naszego
pokoju. Obraziłam się na nią i postanowiłam pożalić się mamie,
kiedy naraz usłyszałam czyjś szept:
-
Psssyt! Elza!
Obróciłam
się i w szparze drzwi następnego pokoju, dostrzegłam dwie
roześmiane twarze. Byli to synowie Frau W. ośmioletni Hans i
siedmioletni Fritz. Chłopcy wydali mi się bardzo sympatyczni i
uśmiechali się do mnie przyjaźnie. Mimo niechęci do ich matki,
prędko się zaprzyjaźniliśmy. Bajki w mojej ręce,
pomogły nam nawiązać rozmowę. Obaj chłopcy na wyścigi zaczęli
mi opowiadać po niemiecku treść bajki o Gęsiareczce, tak szybko,
że zupełnie ich nie rozumiałam. Zatkałam palcami uszy, prosząc
żeby mówili wolniej. Chłopcy śmiejąc się, tym razem wolno i
dokładnie wymawiając słowa, opowiedzieli bajkę, pokazując palcem
szczegóły przedstawione na obrazku i wyraźnie wymawiając nazwy.
Ja powtarzałam te słowa po polsku. Korzyść była obopólna i
wkrótce wypracowaliśmy sobie swoisty język, składający się ze
zdań polskich, niemieckich i migowych, którym błyskawicznie się
porozumiewaliśmy. Zabawa trwała do czasu, aż Mama zawołała mnie
na kolację. Kazałam chłopcom poczekać, pobiegłam do pokoju i
podzieliłam tabliczkę czekolady na cztery części. Dla Mamy, dla
mnie i dla chłopców. Nowi przyjaciele wycałowali mnie z
wdzięczności. Wiedziałam, że mnie lubią i ja także ich lubiłam.
Moje poglądy nieco się zmodyfikowały, bo w Rzeszowie za samo
przypuszczenie, że będę musiała bawić się z Niemcami, rozbiłam
Włodkowi nos! Mama była zadowolona, że mam towarzystwo odpowiednie
do mego wieku, bo skazana wyłącznie na obcowanie z dorosłymi,
nudziłam się potwornie i czułam się bardzo samotna.
foto. Fotocommunity |
Za ścianą, siostrzenica gospodyni, Fraulein
Margot, gra klasyków na pianinie. Jest dobrą pianistką i słyszymy
jak ciekawie interpretuje Sonatę Patetyczną Beethovena, którą tak
często grała w Rzeszowie ciocia Stasia. Margot ma również ładny
głos i lubię, kiedy śpiewa „Króla Olch” i inne pieśni
Schuberta. Raz nawet zagrała „Lot Walkirii” z „Pierścienia
Nibelungów” Wagnera, ale w połowie przerwała. Wagner był
ulubionym kompozytorem Hitlera, który uwielbiał jego potężną,
ponadczasową muzykę. W związku z tym, genialny kompozytor przez
długi czas znajdował się w niełasce. Delikatne dźwięki
pianina dochodzą do naszych uszu, budząc tęsknotę za
przeszłością. W domu, codziennie po kolacji, cała rodzina zbierała się
w saloniku przy fortepianie, a ciocia Stasia rozpoczynała wieczorny
koncert polonezami Chopina. Potem chóralnie śpiewaliśmy pieśni ze
„Śpiewnika domowego” Moniuszki, a kiedy Babcia miała dobry
humor, sama zasiadała do fortepianu i grała kontredanse, kadryle,
galopy i walce, modne za czasów swojej młodości. Potem ciocia
Marynia popisywała się nieśmiertelną „Modlitwą dziewicy”
Tekli Bondarzewskiej1,
z którego to utworu wyśmiewali się panowie. Teraz jedynie myślami
możemy wrócić do tamtych cudownych, spokojnych czasów. Na razie
nie piszemy do Rzeszowa, bo poczta boryka się jeszcze z wieloma
trudnościami. Zresztą prawda o warunkach, w jakich tu żyjemy,
tylko zmartwiłaby rodzinę.
W
Bolesławcu, Mama i ja czujemy się źle psychicznie i fizycznie. W
tym mieście jest fatalny klimat i jego niemieccy mieszkańcy, po kilkunastu latach,
podobno byli stąd przesiedlani na koszt państwa. Ja ostatnio miewam
napady nieuzasadnionego lęku. Czegoś się boję i nie potrafię
tego uczucia zwalczyć. Piętnastego października imieniny Jadwigi. To święto
Babci Jadzi, mamusi mojej Mamy. Żona porucznika A. także
obchodzi dziś imieniny. Porucznik spotkał nas na obiedzie i
zaprosił po południu na kawę do swego domu. Pojechałyśmy tam
karetą, gdyż dzień był mglisty i mrok zapadł wcześniej niż
zwykle.
Rozbieranie ostatniego starego budynku przy Łukasiewicza. Dodał Tado. |
Ja i
Ala boczyłyśmy się na siebie, nieufne i zjeżone. Pani Jadwiga
poleciła córce zaprowadzić mnie do dziecinnego pokoju i pokazać
mi swoje zabawki. Oglądałam je ze znudzoną miną udając, że
wcale mnie nie interesują. Ale w głębi ducha ogromnie Ali
zazdrościłam, tych pluszowych misiów, lalek i innych zabawek,
których miała mnóstwo, będąc jak ja jedynaczką. Ala patrzyła
na mnie drwiąco, nie dając się nabrać na moją udawaną
obojętność. Byłam na nią za to taka wściekła, że najchętniej
odebrałabym jej te zabawki, a ją sprałabym na kwaśne
jabłko. Prychnęłam pogardliwie i z godnością zeszłam do
gabinetu, sadowiąc się przy Mamie.
Byłam
głodna i z niecierpliwością oczekiwałam na poczęstunek.
Nareszcie usłyszałyśmy zaproszenie do jadalni. Natychmiast
wyobraziłam sobie półmiski pełne dobrych rzeczy, może nawet
parówek, czy jakiejś sałatki z ulubionym majonezem. Ale na stole
stała tylko kryształowa patera, a na niej kilka kruchych
ciasteczek, oraz pięć pączków, twardych jak kamień. Westchnęłam boleśnie zawiedziona. Och, z jakim
apetytem zjadłybyśmy kaszę ze skwarkami, albo grubą kromkę
chleba ze smalcem i z kiełbasą, ale nic z tego! Wzięłyśmy
skromnie po jednym ciasteczku, chociaż ja sama mogłabym zjeść
wszystkie wypieki znajdujące się na paterze.
Byłam bardzo głodna i już wyciągnęłam rękę, żeby wziąć drugie ciastko, ale powstrzymał mnie groźny wzrok mamy i ustrzegł od poważnego naruszenia etykiety. Będąc wzorowo wychowaną, (wytresowaną) panienką, ułożyłam buzię w ciup i siedziałam jak trusia, choć kiszki skręcały mi się z głodu. Porucznik A. nie towarzyszył nam przy stole, bo wezwany pilnym telefonem, udał się do RKU, jadąc tam karetą. Miał po nas wrócić i odwieźć do domu. Czekałyśmy na tę karetę, wizyta się przeciągała, a my byłyśmy coraz bardziej głodne. Pani Jadwiga zadzwoniła do RKU i wtedy się pokazało, że porucznik musiał udać się w teren i nie wiadomo kiedy powróci. Nie miałyśmy wyboru i postanowiłyśmy same wrócić do domu.
Byłam bardzo głodna i już wyciągnęłam rękę, żeby wziąć drugie ciastko, ale powstrzymał mnie groźny wzrok mamy i ustrzegł od poważnego naruszenia etykiety. Będąc wzorowo wychowaną, (wytresowaną) panienką, ułożyłam buzię w ciup i siedziałam jak trusia, choć kiszki skręcały mi się z głodu. Porucznik A. nie towarzyszył nam przy stole, bo wezwany pilnym telefonem, udał się do RKU, jadąc tam karetą. Miał po nas wrócić i odwieźć do domu. Czekałyśmy na tę karetę, wizyta się przeciągała, a my byłyśmy coraz bardziej głodne. Pani Jadwiga zadzwoniła do RKU i wtedy się pokazało, że porucznik musiał udać się w teren i nie wiadomo kiedy powróci. Nie miałyśmy wyboru i postanowiłyśmy same wrócić do domu.
Dopiero
później, po fakcie, zdałyśmy sobie sprawę, że było to po
prostu szaleństwo, lecz tłumaczyła nas nieznajomość
niebezpieczeństw czyhających na nierozważnych. Pani A. postąpiła także idiotycznie, pozwalając nam odbyć samotną
wędrówkę przez ciemne, obce, zrujnowane miasto. Powinnyśmy
pozostać w willi do rana, bo miejsca było tak dużo, że
przenocowanie nas nie sprawiłoby pani domu żadnego kłopotu. Jednak
nie słysząc zaproszenia, pożegnałyśmy się i wyszłyśmy na
ulicę.
1Niedawno
dowiedziałam się z telewizji, że do dziś Japończycy zachwycają
się tą pogardzaną i wyśmiewaną przez nas kompozytorką z XIX
wieku, zupełnie u nas zapomnianą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz