niedziela, 1 marca 2020

"Wyklęty”! Wspomnienie z przeszłości.





 Ostatnio byłam we Wrocławiu i wróciłam do domu bardzo wkurzona, stojącymi w parkach i na skwerkach tablicami ku czci Żołnierzy Wyklętych. Przyszło mi na myśl wydarzenie z dawnych lat, związane z tą nazwą .
Rok 1945 i koniec II wojny światowej, przyniósł państwom zachodnim pokój, ale nam, Polakom, zamiast poczucia dobrze spełnionego obowiązku i spokoju, dał zmianę ustroju z kapitalistycznego na socjalistyczny. Współcześni historycy polscy, szczególnie z IPN-u, przekonują, że cały naród był przeciwny zmianie ustroju, protestował i buntował się, przeciwko wprowadzanym zmianom ustrojowym.
To twierdzenie jest może wiarygodne dla ludzi urodzonych w latach 1970-tych, 80-tych i 90-tych, czy 2000, ale nie dla osób, które były świadkami tych przemian. Przedwojenna Polska, podnosząca się po 126 latach niewoli, pomimo spektakularnych sukcesów gospodarczych i przemysłowych, była państwem na dorobku i duża część społeczeństwa żyła w biedzie, a czasem w skrajnej nędzy. Brakowało pracy, żywność i towary przemysłowe były drogie, a wieś z wielkimi majątkami i dziedzicami, tkwiła jeszcze w XIX wieku. Miliony Polaków żyły na skraju ubóstwa. Wrześniowa klęska i straszne lata okupacji, zmieniły orientację polityczną wielu Polaków. Ludzie nie życzyli sobie powrotu przedwojennych czasów.
Toteż w 1945 r. reformy nowego ustroju, przynoszące tym najbiedniejszym; pracę, darmową naukę, opiekę lekarską, porządne mieszkania, oraz ziemię małorolnym i bezrolnym chłopom, były przez dużą część społeczeństwa przyjęte, jeśli nie z entuzjazmem, to z dużym zadowoleniem. Dawały dorosłym i ich dzieciom szansę na lepsze, godniejsze życie, otwierając im drogę do miast i na wyższe uczelnie.
Oczywiście, nie wszystkie klasy społeczeństwo polskiego zgadzały się na zmianę ustroju. Arystokracja i ziemiaństwo polskie, wyrzucane z rodowych siedzib, pozbawiane majątków, więzione i prześladowane, nienawidziły socjalistycznego państwa. Dwory zamieniano na ośrodki zdrowia i szkoły.


Inteligencja polska także w większości nie akceptowała nowej władzy i nie godziła się na obecność na terenie Polski wojsk radzieckich, uważają, że fakt ten wskazuje iż Polska nie jest państwem suwerennym, lecz uległym Kremlowi.
Młodzi ludzie, będący w czasie wojny w szeregach Armii Krajowej, również nie odnajdywali się w nowej rzeczywistości stalinowskiego terroru. Byli więzieni i torturowani, a nawet skazywani na śmierć i traceni. Okupacyjna konieczność konspiracji, skłaniała niektórych do walki z nową władzą z bronią w ręku, choć już w styczniu 1945 roku generał Okulicki, wydanym rozkazem rozwiązał Armię Krajową. Młodzi ludzie nie zdawali sobie sprawy z faktu, iż byli ofiarami komeraży politycznych, okłamywani i przekonywani, że III wojna światowa lada dzień wybuchnie przynosząc Polsce prawdziwą wolność. Wierzyli w to, pozwalając sobą manipulować, pomimo jawnej zdrady sprzymierzeńców, którzy oddali Polskę w ręce zwycięskiego Stalina. Byli i tacy, co szli do lasu, przystając do oddziałów pseudopartyzanckich, band, rabujących i mordujących ludność w małych miasteczkach i wsiach, rzekomo w celu ukarania ich za członkostwo w partii, popieranie reformy rolnej, wstąpienia do milicji. O ile zamach na UB-owca, torturującego patriotów, miał jakiś sens, o tyle zabicie chłopa i jego rodziny, za przyjęcie ziemi od państwa, czy zwykłego milicjanta, nie mającego nic wspólnego z polityką, było zwykłą zbrodnią.
 Podłością i nikczemnością, było nakłanianie młodych ludzi, do wstępowania do tajnych organizacji paramilitarnych. Szukano takich ludzi w sferach inteligenckich i na uniwersytetach, wmawiając im, iż tylko oni mogą poderwać naród do walki z komunistycznym okupantem Polski. Zwykle byli to naiwni i ideowi młodzi mężczyźni, którzy uwierzyli w tą agitację. Nie zdawali sobie sprawy, że w przeciwieństwie do czasów wojny, społeczeństwo umęczone sześcioletnią okupacją, pragnie spokoju i stabilizacji. Nie rozumieli, że tym razem naród ich nie poprze. Kraj jest w odbudowie i społeczeństwo zajęte jest problemami dnia dzisiejszego. Będą osamotnieni walczyć z wiatrakami, do tragicznego końca.
Warszawiacy odbudowują swoje miasto.
 Nasz bliski krewny Marek, wychowany w krakowskiej, bardzo zamożnej profesorskiej rodzinie, wybitnie uzdolniony matematycznie, nagle zaczął interesować się polityką. Rodzice byli temu przeciwni, obawiając się, że zaniedba studia. Zresztą w czasie stalinowskiego terroru, zajmowanie się polityką było ryzykowne i niebezpieczne. Ale Marek zlekceważył ostrzeżenia rodziców i zaczął znikać na całe dnie z domu, spotykając się potajemnie z jakimiś osobami, o których nie chciał mówić.
Twierdził tylko, że studenci są przeciwni komunistycznemu reżimowi, ale mają nadzieję, że wkrótce wybuchnie wojna Stanów Zjednoczonych Ameryki, ze Związkiem Radzieckim, i wymiecie komunistów z Polski. Wtedy rząd emigracyjny z Londynu wróci do kraju i nastaną demokratyczne rządy.
- Musimy zrobić wszystko, żeby zniszczyć tę czerwona komunistyczną zarazę. - dowodził Marek z zapałem.
W 1948 r. Jesienią Mama miała  w klinice we Wrocławiu ciężką operację trepanacji czaszki, i co pewien czas jeździła do Wrocławia na badania. Tego dnia byłyśmy w klinice dłużej i dopiero późnym styczniowym popołudniem, udałyśmy się do mieszkającej na Sępolnie cioci. Tramwaj stanął na przystanku i wysiadłyśmy. Przytulone do siebie, trzymając się za ręce, szłyśmy piękną ulicą willową po chrupiącym pod nogami śniegu. 
 Było już widać willę, gdzie mieszkała ciotka. Stały przed nią trzy wysokie świerki kanadyjskie. Byłam zmęczona i głodna, a mama z pewnością źle się czuła po męczącym badaniu.. Obie cieszyłyśmy się już z góry na szklankę gorącej herbaty.
- Stójcie! - razem z głosem, oślepił nas ostry błysk światła z dużej latarki.
Stanęłyśmy osłupiałe ze zdumienia. Dopiero teraz w cieniu drzew ogrodowych eleganckich willi, dostrzegłyśmy stojące samochody i przyczajonych ludzi. Podeszło do nas dwóch mężczyzn po cywilnemu, świecąc nam w oczy latarkami.
- Pokażcie dokumenty, obywatelko. - powiedział jeden z nich.
- Nie wiem, komu mam je pokazać. - odparła odważnie Mama, mocno ściskając mi rękę.
- Urząd Bezpieczeństwa! - usłyszałyśmy w odpowiedzi. - Dokumenty. Co o tej porze robicie? Mieszkacie tu?
Mama wyjaśniła, że przyjechała do kliniki na badanie, a teraz idziemy do krewnej, żeby przenocować. Czułam, jak drży jej ręka i wiedziałam dlaczego. Wtedy nawet dzieci wiedziały, co znaczyło słowo: Urząd Bezpieczeństwa Publicznego - owiane straszną sławą UB! Zastanawiałyśmy się, co UB-wcy robią na tej cichej, willowej uliczce, zamieszkanej przez sławy naukowe.
- Gdzie mieszka wasza krewna? - zadał następne pytanie jeden z UB-owców.
- O, w tamtej willi. - mama wskazała ręką dom ciotki.
Zauważyłyśmy, że obaj mężczyźni wymienili między sobą znaczące spojrzenia.
- Chcecie tam zanocować?
- Tak, bo jutro muszę zrobić w klinice zdjęcie głowy. - odparła Mama. - Możemy już iść?
Mężczyźni ponownie wymienili spojrzenia, a jeden z nich skinął głową.
- Idźcie.
 Pośpiesznie ruszyłyśmy przed siebie, wstrzymując się, żeby nie biegnąć. Dopadłyśmy zadyszane furtki i zatrzasnęłyśmy ją za sobą. No, nareszcie! Mama nacisnęła guzik dzwonka i przestępując z nogi na nogę, czekałyśmy, aż ciocia nam otworzy. Długo to trwało, zanim usłyszałyśmy zgrzyt przekręcanej zasuwki i drzwi się uchyliły. Stała w nich śmiertelne blada ciotka i na nasz widok chwyciła się za głowę.
- Rany boskie! - jęknęła. - Po co przyjechałyście?
Stałyśmy osłupiałe tak dziwnym przyjęciem. Ciotka uchyliła szerzej drzwi, wpuszczając nas do hallu. Za nią stał barczysty mężczyzna po cywilnemu.
- Nie stójcie na progu. Wejdźcie, a wy, zgaście światło! - polecił rozkazującym tonem.
Zauważyłyśmy, że wszystkie drzwi do pokojów były otwarte, ale światła w nich pogaszone. Ciotka zaprowadziła nas do kuchni, gdzie paliła się słaba żarówka. Mama, nie zdejmując płaszcza usiadła na krześle i załamała ręce.
- Co tu się dzieje? - spytała szeptem.
Ciotka położyła palec na ustach.
- Dom jest otoczony, Szukają Marka!
Mama o mało nie zemdlała z przerażenia.
- Jezus Maria, u ciebie?
- Bo z Krakowa donieśli, że jedzie do Wrocławia.
- Dlaczego go szukają? - wyszeptała mama, oglądając się na mnie ze strachem.
- Podobno zastrzelił milicjanta, - ciotka przyłożyła usta do ucha mamy. - Dwóch jest w mieszkaniu, więc nic nie mówcie, bo podsłuchują.
- A gdzie Wandzia? - spytała Mama o córkę cioci, już normalnym tonem.
- W Zakopanem, na wczasach. Oczywiście o niczym nie wie. Oni już tak trzy godziny czekają na niego. Mają dokładne wiadomości o naszej rodzinie. W Rzeszowie także byli u dziadków. Dam wam coś zjeść i zaraz się połóżcie do łóżka. Oni nie pozwalają nam rozmawiać.
To była długa noc. Żadna z nas nie spała i czekałyśmy, kiedy do drzwi ktoś zadzwoni i wtedy zacznie się piekło. UB-owcy także całą noc nie spali, każąc sobie parzyć prawdziwą kawę i paląc smrodliwe papierosy. Rano z ulicy zniknęły auta i tylko w ogródku i w domu czyhali jeszcze UB-owcy, mając nadzieję, że Marek jednak się zjawi. Ale nie przyjechał, podobno ktoś go ostrzegł i wysiadł na trasie, wracając do Krakowa. 
Tam został aresztowany!
 Nam nie pozwolono wyjść z domu przez dwa dni. Ojciec szalał z niepokoju, telefonując do ciotki i dopytując się, dlaczego nie wracamy. Mama odpowiadała, że musi robić w klinice dodatkowe badania. Dopiero po trzech dniach i zrobieniu Mamie zdjęć rentgenowskich głowy, mogłyśmy wrócić do domu. Ta straszna noc na długo pozostała w mojej pamięci. Proces Marka i jego kolegów był utajniony. Prokurator zażądał kary śmierci przez powieszenie. Marek i drugi spiskowiec zostali straceni, jeden dostał dożywocie. Rodzinie nie pozwolono pożegnać się z Markiem.
- Bandyci nie zasługują na łaskę. - oświadczył funkcjonariusz UB, zrozpaczonej matce.
Niecały tydzień po opisywanych wypadkach, aresztowano w Rzeszowie, siostrę ojca, łączniczkę AK, pod zarzutem obrazy towarzysza Stalina i kontaktów z nielegalnym podziemiem. W czasie rewizji, UB-owcy, zdarli ze ściany nasze drzewo genealogiczne i podeptali je, razem z fotografiami rodzinnymi pradziadka, powstańca styczniowego. Tak dla ostrzeżenia, żeby się nam odechciało jaśniepańskich wygłupów! 

Dama w powstańczej żałobie.
Ciotka zniknęła, jak kamień w wodę. Biedna babcia niemal na kolanach błagała w Urzędzie Bezpieczeństwa o jakąś informację o córce. Niczego się nie dowiedziała. Ciotka wyszła dopiero po dwóch latach z Fordonu, prosto do szpitala dla nerwowo chorych. Miała połamane palce dłoni, a z zawodu była pianistką! Nigdy nie zwierzyła się nikomu z tego, co wycierpiała.
 Patrząc na tablice poświęcone Żołnierzom Wyklętym, pomyślałam z gniewem, że gdyby nie kłamliwa propaganda polityczna, zachęcająca polską młodzież do uczestniczenia w nielegalnych organizacjach, Marek byłby pewnie słynnym naukowcem, przynoszącym zaszczyt swojej ojczyźnie. Nie ma nawet grobu.

3 komentarze:

  1. Współczuję Twojej rodzinie, a co ma powiedzieć rodzina milicjanta, którego zastrzelił?

    OdpowiedzUsuń
  2. Patrząc dzisiejszym chłodnym okiem można powiedzieć bardzo skrotowo, że walka szła o to, kto komu palce będzie łamać. Gdyby opcja Marka zwyciężyła łamałaby palce tym, co sięgnęli po ziemię dworską. Wojna ma swoje wilcze oblicze...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale najważniejsze: dobry tekst:)

    OdpowiedzUsuń