poniedziałek, 30 marca 2020

"OCZAMI DZIECKA" WSPOMNIENIA OSADNICZKI. ROK 1945-1947. CZĘŚĆ SIÓDMA.



Współczesny Bolesławiec z lotu ptaka.
Dni płyną jeden za drugim, monotonne i nudne. W obawie nowej, niefortunnej przygody, nie wychodzimy z domu po zmierzchu. Obie nie czujemy się tu dobrze, przyzwyczajone do kontynentalnego klimatu Małopolski. Bolesławiec leży w głębokiej niecce, od południa zasłonięte przez masyw Karkonoszy, które zatrzymują ciepłe wiatry. Ziemie są tu bardzo bogate w złoża miedzi, lecz samo miasto leżące na bagnistym terenie, w pobliżu puszczy wodnej, nie jest zdrowe, bo brak tu jodu. Stąd często występujące choroby serca, żołądka, tarczyca i reumatyzm. Dokucza nam także bezczynność i marzymy o pozbyciu się opieki gospodyni. Stwierdziłyśmy, że znajdujemy się pod dyskretną, lecz ciągłą obserwacją. Frau W. nie spuszcza z nas oka.
Pewnego dnia mamy okazję poznać naszego sąsiada z frontowego pokoju. Oficer radziecki jest bardzo przystojny i kulturalny. Nosi się elegancko, a jego czystość jest aż przesadna. Frau W. narzeka do Mamy, że pan oficer codziennie zmienia koszule, a ona musi je prać. Rosjanin pochodzi z Leningradu z zawodu jest artystą malarzem, a z jego półsłówek domyślamy się, że jest z dobrej, inteligenckiej rodziny. Jest wykształcony i mówi biegle po niemiecku. Ponieważ nie znamy języka rosyjskiego, rozmawia z nami po niemiecku. Oficer rzadko przebywa w domu, a my cieszymy się, że mamy takiego miłego sąsiada, bo obawiałyśmy się, iż będzie to jakiś Azjata i alkoholik.
Ocalały fragment zabytkowej kamienicy w Rynku. Wyraźnie widać w środku wybuch bomby lotniczej. foto. A. Skorupa.
Na moje imieniny, przypadające 19 listopada, spotyka nas przemiła niespodzianka. Przyjechał Tatuś! Wpadł dosłownie na jeden dzień, żeby złożyć mi życzenia i wręczyć prezenty. Dostałam dużą, piękną lalkę i wózek dla niej tak obszerny, że od biedy sama mogę się w nim zmieścić. Natychmiast poczułyśmy się pewniej, tym bardziej, że Ojciec obiecał zaraz po powrocie, zająć się wyszukaniem dla nas wygodnego mieszkania. Cudownie!
- Och, jak dobrze! - zawołałam z entuzjazmem. - Zamieszkamy w jakiejś ładnej willi, prawda?
- Nawet o tym nie myśl, kochanie.  Na drugi dzień po przeprowadzce, rodacy wyprawili by wam uroczysty pogrzeb! - oświadczył Ojciec, z miejsca mnie gasząc. - Zamieszkamy w budynku obok RKU, bo tylko tam będziecie z Mamą bezpieczne.
Poczułam się strasznie rozczarowana, ale Ojciec wiedział, co mówi. Były to o tyle szczęśliwe czasy, że nikomu nie śniły się problemy z brakiem mieszkań. Zupełnie pustych domów było o wiele więcej, niż chętnych do zamieszkania. Na wieść o zbliżaniu się Armii Czerwonej, mieszkańcy Bunzlau w szalonym popłochu opuszczali miasto, pozostawiając meble, odzież w szafach i cały sprzęt gospodarski. Panicznie obawiali się także wojsk polskich. Dopiero rozkazy Hitlera i Himmlera zahamowały tę panikę, wcielając cywilnych mężczyzn do Volkssturmu i ustanawiając na terenach Górnego i Dolnego Śląska Werwolf, czyli niemiecką partyzantkę. Niemcy wiedzieli, że Rosjanie nigdy nie zapomną im potworności konającego z głodu Leningradu, dramatu Stalingradu, tragedii palonych wsi i miast rosyjskich.  Podobnie  Polacy nie darują im klęski w 1939 r, zrównanej z ziemią powstańczej Warszawy, ulicznych egzekucji i sześciu lat straszliwej okupacji. Im więcej ktoś z Niemców miał na sumieniu, w tym większym popłochu uciekał do strefy amerykańskiej. Amerykanie nie znając w Stanach realiów okupacji i wojny, chętnie ich przygarniali. Wielu zbrodniarzy, ludobójców niemieckich, ukrywało się do końca życia w USA. 
Polski osadnik mógł sobie wybrać dowolną miejscowość, dom, czy okolicę, według gustu. Tylko o losie oficerów i żołnierzy decydował rozkaz.Ale ta pozorna sielanka miała swoje bardzo ciemne strony. W tym czasie, nikt z nas nie był pewien życia. Ludzie starali się mieszkać blisko siebie, ażeby w razie potrzeby pośpieszyć sobie z pomocą. Cóż z tego, że zajmiemy jakąś willę, nawet z pełnym umeblowaniem? Będziemy z Mamą same, bo Ojciec przebywa całymi tygodniami w terenie z komisją poborową, i nie może zaopiekować się nami. Samotna młoda kobieta i dziecko, to wprost zachęta dla złoczyńców. Przyjdą w nocy, obrabują nas, zgwałcą i zabiją. Nie, nie warto upierać się przy zamieszkaniu w willi. Z żalem rezygnuję z marzenia o własnym domu.
Ulica Willowa, jedna z najpiękniejszych ulic w Bolesławcu.
Okazało się jednak, że istniała jeszcze inna możliwość urządzenia się wygodnie. Pewnego dnia, odwiedził nas urzędnik z wydziały kwaterunkowego i powiedział, że nie musimy wcale się wyprowadzać. Fakt, że w czasie wojny straciliśmy całe mienie, upoważnia nas do zajęcia poniemieckiego mieszkania z pełnym umeblowaniem. Mamy więc prawo legalnie zająć pół domu Frau W. która otrzyma mieszkanie zastępcze, aż do chwili repatriacji do Heimatu.
Mama wysłuchawszy urzędnika z uwagą, powiedziała krótko i stanowczo:
- Nie!
- Co pani robi najlepszego? - zdziwił się urzędnik. - Dlaczego nie? Przecież Niemcom nie dzieje się krzywda, tylko sprawiedliwość dziejowa. To oni rozpoczęli tę szaleńczą wojnę i dziś ponoszą jej konsekwencje. Czy pani wyobraża sobie, jak na pani miejscu zachowałby się Niemiec w czasie okupacji?
- Owszem.- powiedziała Mama z gorzkim uśmiechem. - Moja siostra w Poznaniu, posiadała duże, piękne mieszkanie, które spodobało się gestapowcowi. Otrzymała dwie godziny na usunięcie się z zajmowanego lokalu, pozostawiając w nim wszystko. Mogła wziąć z sobą jedną walizkę, nic więcej! Nasz dom runął pod bombami, a moje śliczne mieszkanie w Cytadeli Poznańskiej, zostało zrównane z ziemią. To mało?
Urzędnik upierał się twierdząc, że mieszkanie Frau W. jest komfortowe i będzie nam tu wygodniej, niż w budynku obok RKU, gdzie nie ma takich wygód. Ale Mama nie dała się przekonać.
- Nie zamierzam być w niczym podobna do Niemców, bo doskonale wiem, co czuje człowiek, tracący dorobek całego życia. Poradzimy sobie bez ludzkiej krzywdy.
Urzędnik potrząsnął z podziwem głową, a przy pożegnaniu ucałował obie ręce Mamy.
Prawdę powiedziawszy byliśmy bardzo nieżyciowi i niezaradni, bo nawet Niemcy dziwili się Mamie, że nie zamierzała skorzystać z nadarzającej się okazji. Frau W. sama namawiała nas do zajęcia mieszkania uważając, że na tym skorzysta, bo będzie mogła wynieść stamtąd cenniejsze rzeczy, odzież i pościel. Inny lokator z pewnością nie zachowa się tak wielkoduszne, ( niemądrze) i nie pozwoli jej wziąć nawet jednego garnka. Lecz Mama nawet słuchać o tym nie chciała. Inni nie mieli takich skrupułów i bez namysłu osiedlali się w luksusowych willach, mieszkając w nich, lub wywożąc do Polski centralnej, całe wagony pięknych mebli, obrazy, kryształy, porcelanę, antyki z ograbionych pałaców i zamków. Między innymi z zamku w Kliczkowie. Dorabiali się na tym szabrze majątków, sprzedając wszystko za dolary. Duże, doskonale zorganizowane bandy, buszowały po pałacach, zamkach i kościołach, w poszukiwaniu dzieł sztuki, wywożonych potem za granicę.
Jedni odbudowywali, inni szabrowali. Na zdjęciu po lewej pan Bigosiński, jeszcze w mundurze wojskowym pcha wózek z gruzem. foto. A. Skorupa.
Na przenosiny do nowego mieszkania, czekałyśmy jeszcze dosyć długo. Po wyjeździe Ojca, dni upływały jednostajnie. Ja nadal bawiłam się z synami gospodyni i uczyłam ich po polsku, a oni mnie po niemiecku. Wspólnie objadaliśmy się słodyczami przywiezionymi przez Ojca i tylko ci dwaj chłopcy byli nam życzliwi i zadowoleni z naszej obecności. Reszta mieszkańców zaledwie nas zauważała. Kobiety z rodziny Frau W. mówiły nam przy spotkaniu „Gut Morgen” i na tym kończyły się nasze wzajemne korelacje. Podobno bardzo przeżyły bombardowania miast niemieckich i samego Bunzlau, ostrzeliwanego przez ciężką artylerię i bombardowanego z samolotów.
Pewnego dnia, Mamę rozbolała głowa i powróciwszy z obiadu, położyła się do łóżka. Ja z chłopcami zabawiałam się w chowanego. Goniliśmy się po całym domu, wpadając po kolei do wszystkich pokoi. Widząc, że obaj chłopcy mnie doganiają, zbiegłam po schodach i przyczaiłam się koło drzwi mieszkania pani doktor Daum. Frau Arztin, rzadko bywała w domu i widziałyśmy ją wszystkiego coś trzy razy. Była nawet niebrzydka, tylko strasznie zarozumiała. Ledwie kiwnęła nam nosem. Za to często flirtowała z radzieckim oficerem, naszym sąsiadem i uśmiechała się do niego z kokieterią.
Słysząc, jak chłopcy na palcach schodzą po schodach, chcąc mnie przyłapać, odruchowo nacisnęłam klamkę i wpadłam do przedpokoju, a potem z rozpędu do gabinetu lekarki. To, co tam zobaczyłam sprawiło, że momentalnie zapomniałam o zabawie i nawet nie spostrzegłam, że chłopcy dogonili mnie i stali za moimi plecami nagle uciszeni. Duży biały pokój z przysłoniętymi prześcieradłem oknami, pełen był mężczyzn, przeważnie młodych i dobrze zbudowanych. Ich złe, zacięte twarze natychmiast przypomniały mi scenę widzianą w kuchni. Wszyscy rozebrani byli do połowy ciała i stali jeden za drugim w zupełnej ciszy. Lekarka robiła im jakiś zabieg pod podniesionym ramieniem. W całym pokoju unosił się mdlący, słodkawy zapach eteru, który nie wietrzał, pomimo uchylonych drzwi do kuchni i otwartego tam okna. To wszystko dostrzegłam jednym rzutem oka. Pozornie nic w tym obrazie nie było przerażającego. Ot, lekarka i pacjenci. A jednak stałam jak wmurowana i czułam wprost paraliżujący strach. Moje wtargnięcie zostało zauważone i mężczyźni zwrócili ku mnie twarze. Doktor Daum kompletnie zaskoczona, odwróciła się trzymając w dłoni jakiś przyrząd lekarski. Wzrok tych stojących bez ruchu mężczyzn, wyrażał taką nienawiść i groźbę, że nie miałam wątpliwości, iż zobaczyłam coś, czego nie powinny ujrzeć oczy żadnego Polaka. Przez moment wszyscy przypominaliśmy aktorów w zatrzymanym kadrze filmowym. Naraz jeden z Niemców uczynił taki ruch, jakby zamierzał chwycić mnie za ramię. Wrzasnęłam wniebogłosy, odepchnęłam stojących mi na drodze chłopców i dałam szalonego drapaka! Na schodach obejrzałam się, czy ktoś mnie nie goni i kątem oka dostrzegłam lekarkę, jak ująwszy obu chłopców za kołnierze, wyrzuciła ich na korytarz, zamykając za nimi z hukiem drzwi.
 Wpółprzytomna ze strachu, wpadłam do naszego pokoju, budząc Mamę z drzemki. Na wszelki wypadek zamknęłam wszystkie drzwi na klucz, błagając Mamę, żeby nikomu nie otwierała. Słuchając mego chaotycznego opowiadania, Mama przez jakiś czas nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi i czego się przelękłam. Próbowała mnie uspokoić mówiąc, że zobaczyłam u lekarza normalnych pacjentów. Akurat! Wiedziałam swoje. To nie byli chorzy ludzie. Niechcący zobaczyłam zdrowych mężczyzn, którym niemiecka lekarka wykonywała jakieś zabiegi, być może niedozwolone. Świadczyły o tym środki ostrożności, cisza, przysłonięte okna, a przede wszystkim ich miny i spojrzenia, pełne zajadłej wrogości, jakimi mnie mierzyli. Prawdopodobnie widziani przeze mnie mężczyźni w kuchni, również byli przedtem u lekarki, a dzisiaj ktoś zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Wiedzieli, że byłam córką oficera i wpadłam do gabinetu razem z synami gospodyni. Być może ta świadomość uratowała mnie przed zniknięciem. Zaraz po wojnie ginęło bez śladu mnóstwo polskich dzieci. Mój ośmioletni brat cioteczny Jędruś, wyszedł w Poznaniu z domu i nigdy więcej nie powrócił. Przepadł bez śladu, jak kamień wrzucony w wodę.
Taką odznakę Werwolfu SS, odnalazłam w gruzach, potem gdzieś ją zgubiłam.
Tego dnia nie wychyliłam już nosa z pokoju, chodząc za Mamą krok w krok. Wprawdzie nic niepokojącego nie zaszło, dopiero wieczorem zapukała Frau W. i z kwaśną miną poprosiła Mamę, aby dopilnowała, bym nie biegała po domu i nie wchodziła do gabinetu lekarskiego, bo pani doktor skarży się, że przeszkadzam jej i denerwuję chorych. Oj, żebym się tak panicznie nie bała, to parsknęłabym jej śmiechem w nos. „Chorzy” wyglądali jak banda Ali Baby! Po wyjściu gospodyni, Mama zaczęła robić mi wymówki i prawić morały na temat dobrego zachowania w obcym domu. Byłam już opanowana i ponownie, że szczegółami, opowiedziałam o całym wydarzeniu, przypominając o scenie w kuchni. Tym razem Mama mi uwierzyła, przestraszyła się bardzo i zabroniła mi oddalać się z pokoju. Wieczorem, idąc z Mamą do łazienki, przelotnie widziałam Hansa i Fritza. Mieli czerwone policzki, ze śladami mocnych uderzeń i załzawione oczy. Wyobraziłam sobie, jakie lanie dostali za mnie i bardzo im współczułam. Od tego dnia zaczęli mnie unikać, widocznie zakazano im bawić się ze mną.
Przeczulone, często budziłyśmy się w nocy, słysząc na schodach ciężkie kroki i prowadzone szeptem rozmowy. Kilka razy widziałyśmy młodych mężczyzn ukradkiem wchodzących do gabinetu lekarki, a zapach eteru po prostu nas prześladował. Mama o nic nie pytała gospodyni i obie udawałyśmy, że niczego się nie domyślamy. Było mi bardzo smutno i przykro, bo znowu nie miałam się z kim bawić. Lubiłam tych chłopców, byli tacy sympatyczni....
Ojciec powrócił na początku grudnia i natychmiast odbyła się przeprowadzka. Szalałam z radości! Wraz z pojawieniem się Ojca, tajemniczy mężczyźni zniknęli jak kamfora, a w gabinecie lekarskim siedziały zakatarzone babulki. Zastanawiałyśmy się z Mamą, dlaczego Niemcy wcale nie krępowali się oficera radzieckiego, który bywał w prywatnych pokojach Frau W. częstym gościem. Kilka razy widziałam go nawet w towarzystwie doktor Daum!
Pewnego grudniowego dnia, zajechał przed dom Frau W. wojskowy samochód i dwóch żołnierzy pomogło nam załadować nasz mizerny dobytek. Frau W, stała w drzwiach, odprowadzając nas czujnym spojrzeniem, chłopców już nie widziałam. Nasze nowe mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Polnej 8. Byliśmy pierwszymi lokatorami, bo na dole mieszkał chwilowo tylko stróż. Ze względów bezpieczeństwa, brama od strony ulicy Polnej była zamknięta na klucz, zawalone workami z piaskiem i drutami kolczastymi.
Pod tą bramą w latach 1945-47 stał zawsze uzbrojony wartownik, a dokoła chodziły patrole. foto. Polska ORG.
Wchodziliśmy przez bramę od ul. Chrobrego, dzień i noc strzeżoną przez uzbrojonych wartowników. Inny wartownik chodził po całym terenie wokół RKU. Budynek otaczały ogrody i drzewa owocowe.W pobliżu dzisiejszej Odlewni, znajdował się śliczny ogród, pełen drzew morelowych, orzechowych, wiśni, krzaczków porzeczek i agrestu. Usytuowany pomiędzy murami, zaciszny, i niewidoczny z zewnątrz, stał się potem ulubionym miejscem zabaw dzieciarni z naszej kamienicy.
Żołnierze wnieśli na piętro nasze rzeczy. Rozglądnęłam się ciekawie po naszym nowym mieszkaniu. Przedpokój był długi, a z niego wchodziło się do trzech dużych, jasnych pokoi. Z przytulnej kuchni drzwi wiodły na wielki kamienny balkon. Jest nawet spora spiżarnia. Brakuje jednak łazienki. No nieźle, choć nie jest to mój wymarzony dom, jak w Rzeszowie, stojący w dużym ogrodzie. Ale w tym budynku będziemy bezpieczne i to ma dla nas obecnie wielkie znaczenie. Mama głośno planuje, co gdzie ustawi. W pokoju od ulicy, posiadającym piękną granatową tapetę w złote kłosy, będzie gabinet Ojca. W drugim pokoju, również od ulicy, jadalnia. Trzeci pokój jest mniejszy, z oknem wychodzącym na balkon i ten będzie sypialnią.
Dzień przeprowadzki jest mroźny i pochmurny, więc mieszkanie sprawiało dosyć ponure wrażenie. Mama pociesza siebie i mnie, że kiedy w oknach zawisną koronkowe firanki, a w pokojach staną meble, będzie tu zupełnie przyjemnie. Brakuje nam wielu rzeczy pozostawionych w Katowicach. Ojciec obiecuje, że za kilka dni żołnierze wracający z urlopu, przywiozą nam resztę rzeczy. Na razie Ojciec wypożyczył z magazynu koce i składane łóżka. Po pustych pokojach kręcą się wynajęte niemieckie sprzątaczki. Mieszkanie jest bardzo zagracone i zaśmiecone i należy je dokładnie wysprzątać, wyszorować i zapastować podłogi, umyć okna i tak dalej.
Ojciec służbista, pozostawił nas na nowym gospodarstwie i poszedł do RKU. Jak większość Wielkopolanek, Mama jest wielką czyściochą i trudno jej dogodzić. Niemki nie przepracowały się zanadto i pozostało jeszcze wiele do zrobienia. Wchodzimy do pokoju, w którym ma być gabinet. Na środku widzimy dużą stertę odzieży damskiej i męskiej. Nie rozumiemy, dlaczego sprzątaczki przerwały pracę i przypatrują się nam badawczo. Wolno podchodzimy do stosu odzieży i naraz cofamy się z przerażeniem. Na samym wierzchu, celowo położona w taki sposób, żeby była widoczna na pierwszy rzut oka, leży męska biała koszula z wlotem po kuli po lewej stronie, cała zalana sczerniałą już dawno krwią. Niemki mają niewątpliwie satysfakcję – jesteśmy wstrząśnięte tym strasznym widokiem.
 Mama blada jak kreda, z trudem przełyka ślinę. Ja mam mdłości i nogi uginają się pode mną. Trwa to tylko chwilę, bo Mama prędko umie się opanować. Podniesionym głosem pyta Niemki, dlaczego nie uprzątnęły tych szmat? Jedna ze sprzątaczek, bezczelne, grube babsko, wpatruje się w nas ze złośliwym uśmieszkiem.
- To zupełnie dobre rzeczy i mogą się pani przydać. - powiada, z zaledwie ukrywaną drwiną.
Mama zaciska zęby i wyraźnie jest zdenerwowana bezczelnością sprzątaczki. Gdyby nie dobre wychowanie, uderzyłaby Niemkę w gębę. Ostrym tonem poleca sprzątaczkom wynieść z mieszkania te szmaty. Niemki celowo ociągają się z wyniesieniem tej strasznej koszuli. A gruba sprzątaczka pyta przesadnie zatroskanym tonem, czym ma wyczyścić plamy na podłodze? Rzeczywiście, podłoga pod oknem pokryta jest ciemnymi plamami. Krew wsiąkła w deski i już niczym nie można jej usunąć.
Fatalna wróżba.
Mama zwraca się do Niemek i świetną, literacką niemczyzną mówi tak szybko, że ja zrozumiałam jedynie kilka słów:
- Przez lata wojny, przyzwyczailiśmy się do widoku krwi. Nie potrzebujemy waszej odzieży, noście ją sami. Tak, jak nosiliście rzeczy ukradzione pomordowanym Polakom i Żydom! Tu są pieniądze za pracę, wynoście się stąd! Raus! Sofort1!
Gdyby to polskie sprzątaczki urządziłyby Niemce podobny „kawał”, zostałyby na miejscu rozstrzelane. Po wyjściu kobiet, Mama raz jeszcze myje źle wyczyszczone okna, a ja z niejaką trudnością rozpalam ogień w kuchni i grzeję wodę na herbatę. Na szczęście wodociągi i elektrownia już pracują pełną parą.

1Raus! - Precz! Sofort! - Natychmiast!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz