środa, 28 października 2020

KOBIETY POLSKIE NIE CHCĄ BYĆ INKUBATORAMI!

 


Coraz częściej odnoszę dziwne wrażenie, że żyję w obcym kraju, nie w mojej ojczyźnie. Ludzie niby ci sami, mowa również polska, a jednak, czuję się tu obco. Ktoś spyta dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie jest całkiem prosta. Według mnie, są w tym państwie dwa obozy ludzi kompletnie sobie obcych. Z jednej strony, normalni zwykli obywatele, bardzo zapracowani i starający się zapewnić byt swoim rodzinom. Żyją z dnia na dzień, zaabsorbowani codziennymi zajęciami, a ostatnio przerażeni rosnącą w lawinowym tempie pandemią. Martwią się o dzieciaki pozostawione w domach i o te, które muszą chodzić do szkoły, pomimo szalejącej zarazy. Z tego samego powodu z dnia na dzień, tracą pracę i szansę na życie. Pomimo to, zachowują spokój i unikają paniki.

Drugi obóz, to ludzie z tak zwanych elit rządowych, nie mających pojęcia o kłopotach tych zwykłych ludzi i nie przejmujących się nimi. Podobno zostali wybrani w wolnych i demokratycznych wyborach, lecz błąd polega na tym, że głosujący nie tak wyobrażali sobie swoich wybranych przedstawicieli. Mieli nadzieję zmiany na lepsze, ale wiadomo, że nadzieja jest matką głupich! Ten drugi obóz, całkowicie odmienny od pierwszego, jeżdżący pancernymi limuzynami, otoczony uzbrojonymi ochroniarzami, mieszkający w luksusowych rezydencjach, utrzymuje się z podatków zwykłych ludzi, choć nie interesuje się ich życiem.

Jednak od czasu do czasu wydaje zarządzenia i ustawy, godzące w spokój i normalne życie zwykłych obywateli. Zarządzenia te i ustawy nie są z nikim konsultowane, bo o jakimś referendum nawet nie ma co wspominać w tym kraju. Po prostu rząd wydaje ustawy, które sam spłodził i każe ludziom stosować się do nich, bo w przeciwnym razie grożą im surowe kary.


 

Ten drugi obóz posiada dwa filary, na których się wspiera, Jednym jest Kościół, nawołujący do posłuszeństwa rządowi, za cenę ogromnych ustępstw i posłuszeństwa. A także wyłonione z niczego imperium tak zwanego „ojczulka dyrektora”, szalbierza Rydzyka i sekty, jaką stworzył. Dzięki niemu i jego sekciarzom, rząd może spodziewać się poparcia w wyborach, za cenę milionów złotych płynących do Rydzykowego imperium z kieszeni podatnika. Drugi filar, to część społeczeństwa, kupiona populistycznymi hasłami, oraz pieniędzmi na cele socjalne, wyjętymi z kieszeni tegoż podatnika, ponieważ żaden rząd swoich pieniędzy nie ma – jak słusznie zauważyła premier pani M.Thatcher.

Nad całym tym obcym nam obozem władzy, czuwa jak pająk w sieci, pewien poseł, który ostatnio awansował do roli wicekróla… pardon, do roli wicepremiera, którego boi się sam premier i jego ministrowie. Nic dziwnego, bo pan wicepremier postanowił nadzorować szczególnie ważny resort – bezpieczeństwo państwa! Ma pod swoją kontrolą policję, wojsko, żandarmerię, służby specjalne, oraz posłuszne mu urzędy państwowe między innymi Trybunał Konstytucyjny, obsadzony sędziami, jakich on sobie zażyczył, oraz żarliwie mu oddaną znakomitą kucharkę, w osobie prezesa Trybunału pani Przyłęckiej, goszczącej pana wiceministra na pysznych obiadkach.


 

Pan wicepremier jest starym kawalerem, zrzędliwym, mściwym i nie lubiącym ludzi, nad którymi panuje. Co jakiś czas podsuwa swoim podwładnym pomysł do zrealizowanie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Bał się uderzyć w górników, i nie chciał zrażać rolników, już wkurzonych jego projektem ochrony zwierząt futerkowych. Wobec tego postanowił uderzyć w polskie kobiety – matki! Ponieważ od dawna marzył o dogodzeniu Kościołowi, walczącemu o tak zwane prawo do życia od poczęcia, pan prezes uznał, że nareszcie warto taką ustawą pokazać kobietom, kto tu rządzi. W tym celu, pomijając parlament, polecił wydać ustawę Trybunałowi Konstytucyjnemu, zabraniającą aborcji eugenicznej, gdy badanie potwierdzi u płodu wady organiczne, nie rokujące przetrwania po porodzie, czy w łonie matki.

Na podstawie tej ustawy, kobieta przed długie miesiące będzie nosić w łonie płód, nie bójmy się nazwać go potworkiem, który musi donosić i urodzić, choćby miało zaraz umrzeć. Ale może się zdarzyć, że na jej nieszczęście takie dziecko przeżyje. Ustawa ta jest tak restrykcyjna, przerażająca i nieludzko okrutna, że wprost trudno wyobrazić sobie, co taka kobieta musiałaby przeżyć. Ale pan wicepremier nie lubi się przejmować tym, co ludzie czują.

Miał satysfakcję, że z jednej strony dogodzi Kościołowi, z którym musi się liczyć, a z drugiej, dołoży kobietom, których jako stary kawaler o odmiennej orientacji seksualnej, raczej nie znosi. Naiwnie sadził, że Polki pokornie zgodzą się na role żywych inkubatorów, nie dając im prawa do decydowania o najważniejszej sprawie życia, jaką jest urodzenie dziecka.

Ta pomyłka w ocenie polskich kobiet może bardzo drogo kosztować Prawo i Sprawiedliwość z panem wicepremierem na czele.

 


Naród, dotąd leniwie drzemiący, nagle się obudził, a rozwścieczone Polki wyszły na ulice wszystkich miast i miasteczek, głośno manifestując swój sprzeciw wobec odebrania im prawa do samostanowienia. Protesty nie słabną, a raczej nasilają się, i z każdym dniem więcej miast zaczyna manifestować. Pomimo pandemii i możliwości zakażenia, tysiące ludzi wyszło na ulice, tysiące samochodów trąbi na znak poparcia dla kobiet. Dzisiaj w moim mieście przeszły dwie manifestacje, wołając głośno: - Chodźcie z nami! Pomyślałam sobie, czyżby wróciły lata 1980? Wtedy także szliśmy ulicami, krzycząc „chodźcie z nami”! Przyjemnie widzieć, jak w otwartych oknach domów, stoją ludzie oklaskując manifestantów. Być może, wybaczcie kolokwializm, wkurwione Polki wywalczą swoje prawa, a także inne żądania stawiane rządowi PiS-u.

Nie sądzę jednak żeby Kaczyński się cofnął. Podejrzewam, że ukrywa asa w kieszeni. Dowodzi tego jego groźna wczorajsza wypowiedź, wprost wzywająca PiS i jej zwolenników, do tworzenia bojówek, w obronie podobno znieważanego Kościoła i zagrożonego państwa polskiego. Takie stwierdzenia mogą jeszcze bardziej podzielić nasz naród. Być może na ulicę, prócz policji i żandermerii, wyjdzie wojsko! A wtedy może to się skończyć prawdziwą katastrofą. Kaczyński w bezczelny sposób winą za burzliwe manifestacje obarcza kobiety, jakby to one były winne niepokojom w kraju. A przecież cała wina leży po stronie PiS-u, oraz Kościoła, któremu przy sposobności także się co nieco dostało, od zdesperowanych Polek. W czasie tak trudnym, prezydenta Rzeczypospolitej jakby nie było. Nie pokazuje się i nie gada. Za niego wypowiedziała się córka Kinga. Ale to nie ją wybrano na prezydenta. Polacy oczekują na wypowiedź prezydenta Dudy. Podobno ma się pokazać w Polsacie!


 

Trudno przewidzieć jaki będzie dalszy ciąg wydarzeń w kraju, w czasie pandemii i lawinowo narastających zachorowań, z którymi rząd sobie absolutnie nie radzi. Od czasów zakończenia wojny, Polska jeszcze nigdy nie była w takiej dramatycznej sytuacji. Wolę sobie nie wyobrażać, co się będzie działo, gdy liczba zachorować przekroczy 20 tysięcy na dobę. Kulejąca i walcząca ostatkiem sił służba zdrowia, nie wytrzyma takiego scenariusza i padnie. Ale pan wicepremier Kaczyński zamiast z pandemią, walczy z kobietami! Rezultat tej walki może być dla narodu tragiczny.

piątek, 23 października 2020

Będziemy rodzić potworki?

  

 


Są kobiety, które nie mają instynktu macierzyńskiego. Taka wada organiczna jak piegi, tylko mniej widoczna. Nie chcą być matkami i nie chcą zachodzić w ciążę. Ale będąc kobietami, pragną mieć normalne życie płciowe. Wypadki się zdarzają i mogą zajść w ciążę. Kiedy lekarz odkryje wadę płodu, wtedy co im pozostanie w tym parszywym systemie, jaki stworzył PiS? Jeżeli są zamożne, wyjadą za granicę i tam pozbędą się ciąży. Ale gdy ich nie stać na tak kosztowny zabieg, to pójdą, jak w XIX wieku, do "babki", żeby pomogła im pozbyć się płodu? Zaryzykują życie? Albo będą zmuszone donosić tę niechcianą ciążę i urodzić dziecko kalekie, zmarłe zaraz po porodzie, lub egzystujące latami na granicy życia i śmierci, którego nigdy nie pokochają? Wiem, co piszę, bo znam takie kobiety osobiście! To nieszczęsne dziecko będzie im zawadą w życiu, czasem uniemożliwiającą karierę zawodową. Ale PiSowi właśnie o to chodzi, żeby zamknąć kobietę w domu i zmusić do roli kucharki, otoczyć ją dziećmi i uniemożliwić jej jakąkolwiek działalność zawodową. W epoce pruskiej, modne było hasło dotyczące kobiet: "Kościół, dzieci i kuchnia!" PiS zastosował je w XXI wieku jako rolę dla współczesnej polskiej kobiety. Ale nie wszystkie kobiety na to się zgadzają. Polka XXI wieku pragnie być traktowana jak pełnoprawny obywatel Polski, mieć jednakowe z mężczyzną prawo do nauki, pracy i decydowania o własnym ciele. Jeżeli płód jest uszkodzony, chce mieć prawo do wolnego wyboru. Tę restrykcyjną ustawę sejmową, nakazującą kobiecie urodzić, bez względu na to, że płód jest uszkodzony, uchwalali chyba ludzie szaleni, niegodni głosu swych wyborców. To jest ustawa odbierająca polskiej kobiecie prawo do samodzielnego decydowania o tym, czy chce urodzić chore dziecko, czy nie! Odbierająca jej człowieczeństwo! To wprost obrzydliwe, żeby w XXI wieku, narzucać Polkom szariat! Bo nie łudźmy się, ta ustawa została podyktowana rządowi PIS-u przez Kościół, w zamian za poparcie. Jest metodą, która nie rozdziela życia świeckiego i religijnego. Europa i cały świat patrzy ze zdumieniem i osłupieniem na Polskę, kraj rzekomo demokratyczny i wolny, w którym kobiety nie będą miały prawa do decydowania o najważniejszych kwestiach w swoim życiu.Tak zadecydował Trybunał Konstytucyjny, który z konstytucją nie ma nic wspólnego. Jego prezeska Julia Przyłębska, zrobiła wielką przyjemność Jarosławowi Kaczyńskiemu, staremu kawalerowi o innej orientacji seksualnej, być może dlatego nienawidzącego kobiet. TK, zamiast bronić zasad konstytucyjnych, stał się siedliskiem ciemnoty i zacofania, czego dowodem była uchwała odbierająca Polkom prawo do decyzji o macierzyństwie, choć w Polsce już obowiązują najbardziej restrykcyjne i surowe prawa dotyczące aborcji. Wkrótce doczekamy się czasów, że władze w ogóle zabronią usuwania ciąży, bez względu na to, że ciąża ta powstała na skutek gwałtu. Wczoraj telewizja pokazała, jak policja brutalnie i po chamsku potraktowała protestujące kobiety, przewracając je na ziemię i aresztując. Rzekomo ze względu na bezpieczeństwo w czasie pandemii! Ciekawe dlaczego w czasie pandemii nie zamyka się kościołów, w których co niedziele zbierają się ludzie, często bez maseczek? Pod rządami PiS-u, Polska stała się przybytkiem i synonimem najbardziej wstecznej ciemnoty i nietolerencji. Krajem, w którym kobietę traktuje się jak rzecz. Szczęśliwa jestem, że żyłam w PRL-u, gdzie aborcja była legalna, respektowana i opłacana przez państwo, a macierzyństwo było zgodne z wolą kobiety, a nie narzuconym przez władze przymusem.

środa, 21 października 2020

JAKI MINISTER, TAKA BEDZIE EDUKACJA NARODOWA!

 


W ubiegły poniedziałek, pan prezydent Duda, nominował na ministra Edukacji Narodowej pana Przemysława Czarnka absolwenta KUL, który z porządnej uczelni, przeistoczył się w ostatnich czasach, w ośrodek zacofania, ciemnoty i nietolerancji. Pan Czarnek jest tego najlepszym przykładem. W czasie nominacji pan podobno prezydent, wygłosił mowę: "Jest w Polsce wolność przekonań, ale ja bym chciał, żeby ta wolność przekonań działała we wszystkie strony (..) Nie jest tak, że na polskich uczelniach może być głoszony tylko profil liberalno-lewicowy. Wręcz przeciwnie. Po to właśnie jest nauka, żeby te poglądy były różne, żeby się te poglądy ścierały, bo na tym polega nauka."
Definicje encyklopedyczne określają naukę, jako autonomiczną część kultury, służącą wyjaśnianiu funkcjonowania świata w którym żyje człowiek. A więc wszystkich poglądów, także i tych liberalno-lewicowych, które tak się nie podobają panu prezydentowi Dudzie. On sam dysponuje imponującą wiedzą, albowiem potrafi odróżnić oposa od prosiaka. Eureka!
 Jestem osobą o dużej wyobraźni i tak sobie pomyślałam, jakby wyglądało prezydenckie przemówienie do uczniów i studentów, gdyby pan Duda nie musiał się trzymać wszędzie przestrzeganych norm dobrego wychowania i kultury?
Przypuśćmy, że wyglądałoby tak: Zastrzegam, to tylko dywagacja na temat!
"Kochana młodzieży, drodzy studenci. Od dziś będziecie mieli nowego i znakomitego ministra edukacji i nauki w osobie naszego kochanego Przemka Czarnka. Nareszcie, cholerni gówniarze, skończą się wasze wygłupy i lewicowe przekręty, bo Przemek wybije je wam z głowy, za pomocą kija. To mądry człowiek, który wyznaje biblijną zasadę, że: "Duch święty dziateczki rózeczką bić radzi. Rózeczka nie szkodzi, do nieba prowadzi!" Po to się uczycie, durne matoły, żeby wiedzieć, że tylko i wyłącznie PiS, oraz jego światły wódz i nauczyciel narodu, pan prezes, jest tym człowiekiem opatrznościowym, w którego bezwzględnie musicie wierzyć. Nie w jakieś liberalne idiotyzmy, prowadzące was na manowce. "Takie będą rzeczypospolite, jakie w niej młodzieży chowanie." - jak powiedział, hm... pewien filozof. Przestańcie się głupio uśmiechać i szukać na Wikipedii tego oposa! Od tej chwili, nie ma żadnych ideologii gender, bo wiadomo, że wyznają je stworzenia, których nie można nazywać ludźmi! Pan minister zabierze się za was energicznie, wybijając wam z głów sympatie do LGBT, bo opozycja totalna próbuje wam wmówić, że LGBT to ludzie. A to po prostu ideologia. Podobna do marksizmu i leninizmu! O, teraz rozumiecie? 
 

Pan minister słusznie powiedział, żebyśmy skończyli słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka, czy równości. Bo ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją. A jak dalej będą się wam marzyły kolory tęczy, to ksiądz katecheta za pomocą pasa, wymaluje je wam na gołych tyłkach. Pan minister dodatkowo wyjaśnił nam, że LGBT wyrasta z neomarksizmu i pochodzi z tego samego korzenia co narodowy socjalizm hitlerowski, odpowiedzialny za wszystkie zło II wojny światowej, zniszczenie Warszawy i wymordowanie powstańców. Jeśli się z tym nie zgodzicie, to dostaniecie lanie, bo pan minister edukacji uważa słusznie, że bicie dzieci jest zgodne z Konstytucją. Pan minister sądzi również|, że dziewczęta nie muszą się dobrze uczyć, gdyż rolą kobiety jest utrzymywanie rodziny, bez względu na to, jak zachowuje się mąż. Najważniejszym zadaniem kobiety jest rodzenie dzieci, czyli prokreacja. Powinna robić to, do czego przez Boga została powołana, a nie do robienia kariery i udawania, że jest równa mężczyźnie. Pan minister jest bardzo skromnym człowiekiem i sam mówi po sobie:
" JESTEM NAPRAWDĘ MIŁYM CZŁOWIEKIEM I NIEZALEŻNIE OD TEGO, JAKIE MIAŁBYM ZAJĄĆ STANOWISKO, BĘDĘ KOCHAŁ LUDZI!"
No, widzicie gówniarze, jakiego dałem wam ministra! - zakończył przemówienie pan prezydent i ponaglany gorącymi oklaskami, wręczył nominację na ministra oświaty i nauczania panu Przemysławowi Czarnkowi! Wielkie brawa!

piątek, 16 października 2020

JEDEN WÓDZ, JEDEN NARÓD!

 

 


Wczoraj oglądałam w telewizji film o dojściu Hitlera do władzy. Dziś dowiedzieliśmy się, że mecenas Pan Giertych został aresztowany. Widocznie za głośno mówił prawdę, a wiadomo, że prawda w oczy kole! Być może za wiele wiedział i chciał tą wiedzą podzielić się z nami. Uprzedzono mecenasa, aresztując go. PiS-owscy prokuratorzy Ziobry, znajdą na niego paragraf. Za nim pójdą inni. Najtrudniej zrobić pierwszy krok, a PiS właśnie go zrobił. Najwidoczniej PiS dąży do przejęcia absolutnej władzy, wzorując się na dojściu do rządów hitlerowskiej partii NSDAP! Wczoraj byłam aż porażona tą analogią." Jeden wódz, jeden naród!" Identyczna sytuacja dzieje się w Polsce, narasta przemoc, bo rośnie buta partii, której nikt nie powiedział:
STOP, ANI KROKU DALEJ!
Co gorsza, podobnie jak w Niemczech lat trzydziestych, Prawo i Sprawiedliwość cieszy się poparciem części narodu, a dodatkowo wspiera go polski kościół, hojnie dotowany przez PiS. Sama nazwa partii jest drwiną ze sprawiedliwości i prawa oraz Konstytucji, łamanych bezkarnie każdego dnia. Z przerażeniem myślę do czego dojdzie, jeśli nie powiemy temu bezprawiu veto. Zaczną się nocne aresztowania przeciwników PiSu? A może obozy koncentracyjne? Wszystko jest możliwe, jeżeli pozwolimy, aby partia totalitarna rosła bezkarnie w siłę!
"Państwo totalitarne, to system władzy w którym państwo kontroluje wszystkie sfery życia obywateli, w celu całkowitego podporządkowania sobie jednostki. Polega na podporządkowania społeczeństwa, za pomocą monopolu informacji, propagandy i rządów jednej masowej partii. Totalitaryzm postrzegany jest, jako przeciwieństwo demokracji i pluralizmu w polityce, życiu społecznym i sposobie myślenia."
Czy ten cytat coś wam przypomina? Tak właśnie kończy się demokracja, a zaczyna zamordyzm. Chcecie tego? W ostatnich wyborach wiele półgłówków głosowało na PiS, nie zastanawiając się nawet, jaki los gotują sobie i całemu narodowi. Aresztowanie pana mecenasa Giertycha, to pokazanie Polakom przez PiS środkowego palca - słynnego gestu pani posłanki Lichockiej. Komu się to nie podoba niech protestuje. Ale jest jesień, chłodno i deszcz pada. Za zimno, aby wychodzić na ulicę. Posiedzimy, poczekamy, co będzie dalej. W latach trzydziestych Europa także czekała na to, co będzie dalej. Nie muszę przypominać co było. Wiemy to z historii!


wtorek, 13 października 2020

JAK ZOSTAŁAM ZAKAŁĄ RODZINY!

 

Tutaj mam już 12 lat!



Zaraz po zakończeniu wojny, wybuchła w Polsce istna epidemia ślubów. Żenił się każdy z każdą, jakby sama natura postanowiła błyskawicznie wyrównać straty populacji poniesione podczas wojny. Z początkiem sierpnia, Mama dostała telegram z Poznania od Babci Jadwigi, że najmłodsza siostra Mamy, ciocia Musia wychodzi za mąż i Babcia bardzo pragnie, żeby na tej uroczystości zebrała się cała rodzina w komplecie. Młoda para miała przyjechać z Katowic, a Mama z Rzeszowa. Pierwsze spotkanie rodzinne po sześciu latach wojny!

Naturalnie, Mama stęskniona za ukochanym Poznaniem, nie zastanawiała się ani chwili, i jeszcze tego samego dnia wysłała wiadomość, że przyjedzie i przedstawi rodzinie córkę, czyli mnie. Oczywiście nie wypadało jechać na wesele z pustymi rękami. Przy pomocy Ojca, który ku memu wielkiemu żalowi nie mógł z nami jechać, udało się zebrać przyzwoite podarunki. Piękny kryształowy komplet do koniaku, z karafką w kształcie tęczowej ryby z krośnieńskiej huty szkła, oraz kryształowy komplet na toaletkę. Dziadzio Tadeusz ofiarował swój olejny obraz, a Mama dołożyła modnego lisa.

Ojciec nie był zadowolony z decyzji Mamy, gdyż w 1945 roku, wszelkie podróże były niebezpieczne i ryzykowne. Ale Mama się uparła, bo koniecznie chciała spotkać się z rodziną i zobaczyć wytęsknione miasto rodzinne. Tłumaczyła Ojcu, że nie pojedzie sama, tylko z ciocią Irką, siostrzenicą Babci Pelagii, która zamierzała starać się w urzędzie wojewódzkim w Poznaniu, o zwrot rodzinnego majątku, rozparcelowanego w wyniku reformy rolnej. Ludzie wierzyli wtedy jeszcze w cuda!

Sierpniowa pogoda była jak na zamówienie, słoneczna i ciepła, więc podróż zapowiadała się przyjemnie. No, mniej więcej przyjemnie, bo dostałyśmy miejsce na otwartej lorze w pociągu towarowym! Dobre i to, bowiem w tym czasie ludzie jeździli na czym się tylko dało, nawet na dachu i zderzakach wagonów. Brakowało taboru kolejowego, a tory i mosty kolejowe znajdowały się w stanie agonalnym. Ja tam nie bardzo przejmowałam się na czym pojadę, bo entuzjazmowałam się samą podróżą i nadzieją poznania kuzynek i kuzynów z Poznania, których dotąd znałam jedynie z fotografii i opowiadania Mamy. Wyjechałyśmy w końcu obładowane pakunkami, jak dromadery.

Do Katowic podróż była nawet zupełnie przyzwoita. Pasażerowie dobrali się, jak w korcu maku, sami morowi! Część drogi schodziła nam na śpiewie, wspomnieniach wojennych i objadaniu się zabranymi z domu wiktuałami. Panowie mieli większy zapas wody ognistej, a nawet bimbru i częstowali nim innych pasażerów. Dopiero za Katowicami zaczęło być nieprzyjemnie. Pogoda nadal dopisywała i noce były prawdziwie sierpniowe, gwiaździste i ciepłe. Ale zmieniono nam maszynistę, a ten drugi widocznie kochał pieniążki, bo co jakiś czas lokomotywa stawała w szczerym polu i „psuła się”. Maszynista z palaczem siadali na schodkach i czekali - wiadomo na co. Pasażerowie klęli, ale robili składkę i oddawali pieniądze maszyniście, a ten w cudowny sposób naprawiał zepsutą maszynę i ruszaliśmy w dalszą drogę. W owe czasy, nie podróżowało się kilka godzin, lecz po parę dni, a nawet tygodni. My jechaliśmy już drugi dzień i była nadzieja, że przy Bożej pomocy, dojedziemy do Poznania następnego dnia w południe!

Tymczasem zapadła noc, sierpniowa, piękna i ciepła. Jadąc otwartą lorą, widziałam nad sobą ogromne konstelacje gwiazd, od których czasami odrywała się jedna i spadała w kosmos, pozostawiając po sobie świetlistą smugę. Mama rozścieliła pledy i położyłyśmy się, przytulone do siebie, mając pod głową walizki, jako poduszki. Ciocia Irka leżała przy nas i już zaczynała pochrapywać. Ja także zasnęłam smacznie, ukołysana monotonnym dudnieniem wagonu.

Otworzyłam oczy, obudzona jakimiś głosami. Była jeszcze ciemna noc, a pociąg stał w polu na lekkim wzniesieniu. W dali widać było słabe światła jakiejś wsi, czy małej stacyjki. Usiadłam zła, że mnie obudzono. Mama już nie spała i razem z innymi pasażerami, nadsłuchiwała dochodzących z przodu pociągu głośnych rozmów i wrzasków. Nasz wagon znajdował się w środku długiego eszelonu, wiozącego prócz pasażerów, różne części do maszyn i wielkie maszyny do fabryk. Kilku mężczyzn zeskoczyło z lory i poszli w stronę lokomotywy, aby dowiedzieć się dlaczego stoimy i co się dzieje.

Bardzo prędko powrócili, zdenerwowani i zaniepokojeni.

- To napad, chyba rabunkowy. - oznajmili szeptem. - Jakaś banda zatrzymała pociąg, rzucając na szyny pnie drzew.

- Jezus Maria! - jęknęła jakaś kobieta. - Co zrobimy? Czy ktoś ma broń?

- Oszalała pani? - zawołał zdenerwowany mężczyzna. - Ci ludzie są uzbrojeni po zęby. Chce pani, żeby nas wystrzelali? Siedźcie cicho, może nas ominą.

Ale napastnicy nie zamierzali ominąć żadnego wagonu. Potem dowiedzieliśmy się, że była to banda złożona z dezerterów różnych maści, najwięcej z byłych żołnierzy z armii radzieckiej, ale nie tylko, bo byli wśród nich także Polacy. Mieli ręczne karabiny maszynowe, granaty i pepesze. Większość z nich była już pijana i awanturowała się z maszynistą, grożąc mu bronią. Z przednich wagonów rozległy się krzyki i strzały. Bandyci metodycznie rabowali wagon po wagonie, przy sposobności gwałcąc kobiety.

Na naszej lorze wybuchła panika. Ludzie mieli przy sobie różne kosztowne przedmioty i nie zamierzali się ich pozbywać. Ciocia Irka mająca za dekoltem plik dolarów i trochę złota, trzęsła się ze strachu. Mama, prócz prezentów, miała na palcu zaręczynowy złoty pierścień z brylantem i rubinem, złote kolczyki z brylancikami, a ja złoty medalik. Słyszeliśmy coraz wyraźniej zbliżające się wrzaski, rozpaczliwe krzyki kobiet, płacz dzieci i głosy mężczyzn szarpiących się z napastnikami. Kilka razy rozległy się serie z pepesz, a potem jeszcze głośniejsze wrzaski. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, bo do stacji było daleko, a kilka miesięcy po wojnie, nie było jeszcze sprawnie działającej straży kolejowej i łączności. Niektóre panie zaczęły się głośno modlić, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że niewiele nam to pomoże, gdy bandyci wejdą na naszą lorę.

Na szczęście, jadący z nami mężczyźni mieli za sobą okupacyjną praktykę. Niewiele myśląc, wpakowali kobiety pod ciężkie maszyny i nakryli plandekami. Potem prędko zrobili składkę pieniężną, rzucając do czapki nawet zegarki, dołączajac do okupu kilka butelek wódki, oraz bimbru, a nawet pęta kiełbasy. Wrzaski zbliżały się i po chwili kilka ciemnych postaci zatrzymało się przed naszym wagonem. Niewiele było widać, bo nigdzie nie świeciły się światła, zresztą my byłyśmy szczelnie przykryte plandekami i leżałyśmy stłoczone jak śledzie w beczce pod ciężkimi maszynami, trzęsąc się ze strachu i oczekując najgorszego. Pierwsze pytanie, jakie zadali po rosyjsku napastnicy, brzmiało:

- Żeńszczyny u was jes’?

- Baby macie? - wtrącił się inny bandyta, widocznie Polak.

- Niet. U nas żeńszczyn nie ma. - odpowiedział jeden z panów, który umiał trochę po rosyjsku i wziął na siebie ciężar negocjacji z bandytami.

- A czasy(zegarki) macie? - pytał dalej jeden z napastników, wchodząc na lorę. Miał przy sobie latarkę elektryczną i wąski promień światła padł na maszyny i plandeki. Wstrzymałyśmy oddech.

- Da, da, tu są czasy i wodka. Dobra wodka, mocna. - zapewniał mężczyzna, podając mu duży pakunek pełen butelek, pieniędzy, wędlin i zegarków.

Bandzior wziął paczkę, zajrzał nieufnie do środka i odrobinę złagodniał, ale nie za bardzo. Był nieufny, bo wrzasnął coś do swoich kompanów i na lorę wskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn, zaczynając myszkować po wagonie. Mówili między sobą po polsku. Teraz zagrażało nam straszne niebezpieczeństwo, bo każdej chwili bandyci mogli zajrzeć pod plandekę i odkryć naszą obecność. Jednakże panowie mieli szybki refleks i trzech z nich usiadło na plandece, niby to paląc papierosy. Jeden z nich, niechcący, usiadł na cioci Irce i przydusił ją do pokrytej pyłem węglowym podłogi. Napastnicy zajrzeli pod maszyny i stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, machnęli ręką i zeskoczyli z lory, bardzo rozczarowani, że nie znaleźli kobiet. Na nieszczęście, w sąsiednim wagonie były kobiety i już po chwili usłyszeliśmy straszne krzyki, rozpaczliwe wołanie o pomoc, a potem strzały.

To była przerażająca noc i długo jeszcze musieliśmy wysłuchiwać okropnych wrzasków i strzelaniny, bo kiedy bandyci napotkali jakikolwiek opór, natychmiast otwierali ogień do pasażerów. Dopiero nad ranem poszli sobie, nakazując maszyniście siedzieć cicho. Pociąg nadal stał w polu, bo maszynista i palacz bali się ruszyć z miejsca. Przyduszona ciocia Irka, wpadła w histerię i postanowiła iść piechotą do widocznej na horyzoncie wsi, czy jakiegoś osiedla. Kilka pań poparło ją, choć mężczyźni tłumaczyli żeby pozostały w pociągu, bo bandyci mogą być w pobliżu. Ale ciocia nie dała sobie nic powiedzieć i zaczęła wyłazić z wagonu, ciągnąc za sobą Mamę.

Mama nie chciała opuścić pociągu i próbowała wejść na lorę, wisząc między dwoma wagonami niemal na zderzakach. Wtedy pociąg nagle ruszył! Mama spadła niżej, a ja zaczęłam przeraźliwie krzyczeć, wzywając pomocy. Kilku panów pochwyciło Mamę, niemal wiszącą w powietrzu i szczęśliwie wciągnęło do wagonu, gdy pociąg już nabierał pędu. Ciocia Irka też znalazła się na lorze cała, tylko mocno potłuczona.

Tej przygody i godzin przeżytej grozy, nie zapomnę do końca życia .

Do Poznania przyjechałyśmy w samo południe, czarne z pyłu węglowego, jak diabły z jasełek i śmierdzące smarem do maszyn, jakim byłyśmy oblepione. Ale żywe i całe, nie licząc podrapanej do krwi skóry. Dowiedzieliśmy się, że kilka osób nie przeżyło podróży, zastrzelonych przez bandytów.

Ukochane, rodzinne miasto Mamy, leżało w gruzach. Nasza kamienica również została zbombardowana, razem z całą dzielnicą, w drugi dzień świąt Wielkanocy 1944 roku. W samo południe zrobiło się ciemno od nadlatujących samolotów alianckich. Dywanowe bombardowanie miało na celu zniszczenie niemieckich obiektów wojskowych, a tymczasem obróciło w gruzy kilka dzielnic miasta. Nie mieliśmy szczęścia do sprzymierzeńców i chyba niewiele się to do dzisiaj zmieniło.

Dziadkowie powrócili już do Poznania i zamieszkali razem z dwiema córkami i ich rodzinami w dużej, starej kamienicy, w porządnym na szczęście, mieszkaniu. Na dworcu, bardzo zniszczonym i pełnym śladów po kulach, oczekiwał nas Dziadzio Michał i wuj Władysław, mąż siostry Mamy, cioci Zosi. Taksówek nie było więc nasze bagaże załadowano na ręczny wózek i ruszyliśmy przez zrujnowane ulice miasta. Pomimo zniszczeń, Poznań już podnosił się do życia. Dzwoniły jadące tramwaje, poobijane i poznaczone śladami kul ale pełne ludzi. Pracowały brygady odgruzowujące zasypane ulice i place. Otwierano sklepy, działały teatry, a nawet opera poznańska, o czym miałam niebawem przekonać się na własne oczy! Mama obiecywała, że pójdziemy do Cytadeli i pokaże mi, gdzie spędziłam kilka dni mego życia.

Pierwszy raz widziana rodzina, przyprawiła mnie o mieszane uczucia. Mama oczywiście cała była w skowronkach, ujrzawszy niewidziane od sześciu lat rodzeństwo. Natomiast ja, próbowałam robić dobrą minę, raczej z mizernym skutkiem. O ile ciocie i wujkowie przyjęli mnie serdecznie, o tyle moi kuzyni i kuzynki przeważnie starsi ode mnie, chyba nieufnie. Byłam dla nich obca. Inaczej się wyrażałam, inaczej byłam ubrana i inaczej się zachowywałam. Przede wszystkim, wcale ich nie rozumiałam i to doprowadzało mnie do pasji. Na przykład kuzynka mówiła, że idzie do sklepu, więc prosiłam Mamę o pieniądze. Wtedy okazywało się, że kuzynka idzie do piwnicy. Innym razem dzieci szły na górkę (strych).A kiedy pytałam, gdzie w Poznaniu są góry, wyśmiewali się ze mnie, że nie umiem mówić„po ludzku”. Nienawidziłam, kiedy wołali na mnie Elza! Mnóstwo słów z gwary poznańskiej, było dla mnie istną chińszczyzną. A moi mali krewni, celowo posługiwali się przy mnie gwarą, żebym niewiele rozumiała. Wybuchałam gniewem i obrażałam się na nich, nazywając ich prostakami!

Mama próbowała łagodzić te nieporozumienia, ale jedna i druga strona nie wykazywały dobrej woli do zawarcia pokoju, co najwyżej do chwilowego zawieszenia broni. 

                    To właśnie Jurek, mający wtedy  trzy latka, z mamą i tatą. 

Najwięcej dokuczał mi mój rówieśnik Jurek, syn cioci Zosi, u której się zatrzymałyśmy. Jurek był silnym, wysokim chłopcem i początkowo miał nade mną przewagę, z której bezlitośnie korzystał, waląc mnie gdzie popadło. Pouczona przez Mamę, żebym zachowywała się wzorowo, starałam się znosić cierpliwie zaczepki, zaciskając zęby i poprzysięgając mu zemstę! Tymczasem zapoznawałam się z miastem, z którym zresztą nie czułam się wcale związana. Wychowałam się od pieluch w Małopolsce i poznańskie „pyry” nie cieszyły się moją sympatią.

Cytadela poznańska była dla Niemców ważnym punktem strategicznym, którego twardo i rozpaczliwie bronili. Dopiero zmasowany ostrzał artylerii radzieckiej, bombardowanie z samolotów, a na końcu bohaterski szturm poznaniaków na Cytadelę, pokonały opór Niemców. Mama ciężko przeżyła widok straszliwie zniszczonej Cytadeli, gdzie jedynym śladem po naszym ślicznym mieszkaniu, był drut anteny radiowej, kołyszący się na czarnej od ognia ścianie. Rodzina, jak mogła, starała się biedną Mamę pocieszać. Wuj zaprosił nas do restauracji na wspaniałą poznańską golonkę z puszystym grochem pureĕ. Była przepyszna.

Jedna z przedwojennych przyjaciółek Mamy, była baleriną w operze poznańskiej i dowiedziawszy się o naszym przyjeździe, załatwiła nam bilety na prapremierę „Krakowiaków i górali”. Dzielni poznaniacy już w lipcu wznowili działalność Teatru Wielkiego, jak nazywano operę, i pierwszy po wojnie spektakl operowy odbył się 2.VI.1945 r. Wystawiono wtedy właśnie ”Krakowiaków i górali” Karola Kurpińskiego, z muzyką Stefaniego. W czasie szturmu Cytadeli, w gmachu opery mieściło się dowództwo radzieckie i stąd szły rozkazy do walczących oddziałów.

Odświętnie wystrojone, udaliśmy się całą rodziną do opery. Dzieci, poza mną nie zabrano, co bynajmniej nie ociepliło uczuć rodzinnych z kuzynami. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się w pięknej sali opery. Do teatru chodziłam z Rodzicami w Rzeszowie, ale nie mógł się on równać ze wspaniałością opery poznańskiej. Z nabożnym skupieniem usiadłyśmy w fotelach, czekając na dźwięk gongu, zwiastujący rozpoczęcie spektaklu.

Zanim jednak zagrano uwerturę, mieliśmy darmowe przedstawienie. W pewnej chwili do sali weszła grupa wieśniaków z jakiejś wsi. Weszli nieśmiało, z otwartymi ustami, gapiąc się na złocenia i wspaniałą kurtynę. Bileterka wskazała im rząd, gdzie były ich miejsca. Weszli, ale zamiast usiąść, stali patrząc spode łba na innych widzów. Ponieważ byli niedaleko, słyszeliśmy, jak mruczeli do siebie:

- Widzicie, jakie te miastowe ludzie chytre? Same siedzą, a my za nasze piniądze stoimy!

Dopiero na interwencję bileterki, która pokazała im, że fotele można opuścić usiedli, jeszcze nadęci i podejrzliwi. Po jakimś czasie oswoili się z atmosferą wspaniałej sali i postanowili się pożywić. Z przyniesionych pakunków wyjęli chleb, jajka na twardo i rozbijając skorupki o poręcze foteli, obierali jajka, porzucając skorupki na dywan. Biedna bileterka znowu zwróciła im uwagę, że w operze nie należy jeść jajek, ani chleba. Byli tą uwagą oburzeni:

- To gdzie mamy jeść, na ulicy? Miastowe ludzie to nic tego chłopa nie szanują!

Te i inne bardziej dosadne komentarze, słyszeliśmy przez większą część spektaklu. Stłumiłam wybuch śmiechu pod groźnym spojrzeniem Mamy, a widok tych poczciwców, przypomniał mi nuconą nieraz przez Tatę żartobliwą piosenkę:

Przyjechali do Warszawy, przyjechali do Warszawy,

Kupa dziadów, lud ciekawy,

Dla rozrywki i zabawy.

Przedstawienie było przepiękne. Urzekły mnie żywiołowe tańce góralskie i krakowskie, oraz dowcipne kuplety. Tego dnia na zawsze oddałam swoje serce operze. Widzowie co chwilę oklaskami dziękowali artystom, wiele kobiet miało w oczach łzy. Przecież dopiero przed trzema miesiącami zakończyła się najokrutniejsza wojna w dziejach ludzkości.

Następnego dnia rano, przyjechali przyszli państwo młodzi, a w domu zaczęły się pełną parą przygotowania do przyjęcia weselnego. Pan młody, mój przyszły wuj, choć chłopskiego pochodzenia, miał ukończone we Wiedniu i na UJ dwa fakultety, tytuł profesora filozofii i doktora biologii. Mimo iż od czasów okupacji znał dobrze rodziców przyszłej żony, nie cieszył się sympatią Babci, gdy okazało się, że pochodził z rodu krwawego Jakuba Szeli! Podobno Babcia, pochodząca ze starożytnej szlachty herbu Nałęcz, dowiedziawszy się, kogo będzie miała za zięcia, zemdlała i do końca życia nie mogła wujowi wybaczyć jego pochodzenia, przepowiadając ponuro, że kiedyś ta zła krew odezwie się w którymś z jego potomków! Z westchnieniem dodawała, ze gdyby nie ten nowy ustrój, nigdy by do takiego mezaliansu nie doszło. Na razie jednak starała się zadbać o to, żeby weselne przyjęcie było w miarę możności przyzwoite, na ile pozwalały na to powojenne ograniczenia. Panie przez pół dnia wędrowały po mieście, przynosząc do domu kury, mięso, masło, śmietanę, oraz inne ingrediencje, zakupione na czarnym rynku za ciężkie pieniądze. W kuchni od rana do wieczora smażono, pieczono, duszono przeróżne pyszności weselne.

Dowiedziałam się od Mamy, że dzieci przy stole weselnym siedzieć nie będą. Byłam zdumiona. W Rzeszowie, od małego dziecka zawsze siedziałam razem z dorosłymi. Byłam dobrze wychowana, (wytresowana) posługiwałam się prawidłowo nożem i widelcem oraz serwetką, więc nie widziałam powodu, by zepchnąć mnie do dziecińca. Ta wiadomość do reszty zepsuła mi humor, bo wcale nie zamierzałam siedzieć w towarzystwie moich kuzynów wiedząc, że będą mi dokuczać. Na wszelki wypadek urządziłam Mamie awanturę i dostałam klapsa, co mnie do reszty rozgoryczyło. Do wesela pozostały tylko dwa dni.

Wieczorami rodzina zbierała się przy stole i opowiadała o swoich wojennych przeżyciach. Poznań po klęsce w 1939 r, został wcielony do Reichu i dlatego Niemcy ze szczególnym okrucieństwem traktowali Polaków, zmuszając ich do noszenia opaski z literą P. Miasto w 1945 roku, było przez Niemców bronione z fanatycznym uporem, gdyż z poznania bliska już była droga na Berlin. Walki szły o każdą niemal ulicę, o każdy dom. Pod ocalałymi jeszcze budynkami, przebito w piwnicach przejścia dla ludności cywilnej, bo górą był nieustanny ostrzał ciężkich karabinów maszynowych, artylerii i bombardowanie miasta z samolotów. Po zniszczeniu naszej kamienicy, rodzina tułała się, mieszkając u krewnych i przyjaciół. Ale w czasie zdobywania miasta przez wojska radzieckie, nigdzie już nie było bezpiecznie, bo całe miasto było ostrzeliwane i bombardowane.

Dwie ciocie miały małe dzieci, z którymi musiały się przemieszczać przez piwnice z domu do domu. Górą kamienice płonęły, eksplozje, dym, gorąc, istne piekło. I Niemcy, mordujący bezlitośnie każdego, kto im wszedł w drogę. W pewnej piwnicy płonącego budynku, ciotki natknęły się na kilku SS-manów uzbrojonych po zęby, którzy schronili się tam przed żołnierzami radzieckimi. Niemcy ukryli się za drzwiami piwnicy i trzymając pod lufami pistoletów maszynowych przerażonych cywilów zagrozili, że rozstrzelają każdego, kto wskaże ich Rosjanom. Parter kamienicy już się palił i skuleni w piwnicy ludzie dusili się dymem, ale wyjść nie mogli, bo Niemcy trzymali ich na muszce pistoletów. Tymczasem na schodach wiodących do piwnicy, ukazali się Rosjanie. Widząc cywilnych mieszkańców, spytali czy nie ma tam Germańców? Ukryci za drzwiami Niemcy, pogrozili ludziom pięścią, nakazując milczenie. Ale jakiś mężczyzna stojący przy schodach, nieznacznie dał Rosjanom znak, że za drzwiami są Niemcy. Żołnierze udali, że wychodzą, a kiedy Niemcy wyszli z ukrycia, Rosjanie nie chcąc strzelać ze względu na ludzi, z nożami w zębach, skoczyli Niemcom z góry na karki. Jeńców nie brali....

Ciocie uciekły z tej piwnicy i zaraz w następnej, natknęły się na kilkanaście zwłok osób, rozstrzelanych przez Niemców, kobiet, dzieci, mężczyzn. Leżeli jedni na drugich, tak jak upadali przy egzekucji. Cała piwnica zalana była krwią pomordowanych. Widok był tak upiorny, że ciocia Zosia, trzymająca na rękach małą córeczkę, kuzynkę Marylkę, doznała szoku. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć i chciała udusić własne dziecko. Druga ciocia wydarła jej dziewczynkę z rąk i wyprowadziła ją z tej strasznej piwnicy. Ale to jeszcze nie był koniec ich udręki. Najstarszą siostrę Mamy, dopadł jakiś Mongoł i próbował ją zgwałcić, drąc na niej suknię i bieliznę. Dosłownie w ostatnim momencie, wpadł oficer rosyjski i zobaczywszy, co się dzieje, zastrzelił gwałciciela. Widząc, że ciocia jest prawie naga, wytrzasnął skądś jakieś futro i narzucił je cioci na ramiona, każąc kobietom uciekać z piwnicy.

Ciocie postanowiły dotrzeć na Jeżyce, do dalszych krewnych. Musiały więc przejść przez zawalony most Teatralny. Wzięły dzieci i czołgały się przez ulicę pod silnym ostrzałem, a potem zsuwały się po zawalonej jezdni mostu, chcąc przejść na drugą stronę. Na dnie mostu leżało pełno trupów, Niemców, Rosjan i cywilów. Biedne kobiety przechodziły po ich ciałach, dźwigając na plecach dzieci. Uniknęły śmierci, lecz te okropne przeżycia na zawsze pozostały w ich pamięci. Ciocia Zosia musiała się leczyć, bo na jakiś czas utraciła świadomość i była jakby na wpół obłąkana. Całkowicie wróciła do zdrowia po wojnie, i na szczęście nie pamiętała nic z tego, co przeżyła.

Takie to były wieczorne „rodaków rozmowy”, ale nas dzieci wcale one nie interesowały. O wiele bardziej ciekawiło nas, ile będzie na weselu słodkich ciast, tortów i kremów. Obserwowaliśmy z zachwytem, jak z godziny na godzinę przybywa różnych wypieków. W dniu wesela, najstarsza siostra Mamy, ciocia Janina, ustawiła na balkonie na długiej ławce, trzy wspaniałe torty, udekorowane bitą śmietaną i owocami. Babcia Jadwiga poleciła mnie i Jurkowi, trzymać się od tortów z daleka, żeby broń Boże, nie uszkodzić wymyślnych ozdób. Ślinka nam ciekła z buzi, ale na razie mogliśmy tylko podziwiać te góry słodkości marząc, żeby się nareszcie do nich dobrać! Z balkonu roztaczał się piękny widok na Bogdankę, więc ja znudzona gadaniną dorosłych, wyszłam nieco się przewietrzyć. Czekałam, aż młoda para powróci z urzędu stanu cywilnego, żeby razem z Mamą i resztą rodziny udać się do kościoła. Byłam już ubrana po świątecznemu, w śliczną białą, tiulową suknię i białe rękawiczki. We włosach miałam sztywne białe kokardy i wyglądałam odpowiednio uroczyście. Jurek także miał na sobie ciemny garniturek i śnieżną koszulę z czarną aksamitną muszką. Z gładko uczesanymi blond włosami, i błękitnymi niewinnymi oczami, wyglądał na słodkiego, jasnowłosego aniołka. Niestety, tylko tak wyglądał!

Diabli wiedzą po co, wyszedł za mną na balkon i przyjrzawszy mi się badawczo oznajmił, że wyglądam jak wiejskie pomiotło z zapadłej Galicji! Zmiażdżyłam go wzrokiem, ale zniosłam obelgę w godnym milczeniu. Kochany kuzynek nie zamierzał bynajmniej dać mi spokój i uświadomił mnie z gryzącą ironią, że w mieście (Poznaniu) takie sukienki nosiło się w czasach króla Piasta. Udałam, że tego nie słyszę i dalej obserwowałam widoki. Mój dręczyciel nie poprzestał na słownych impertynencjach, ale przeszedł do czynnej napaści, kopiąc mnie boleśnie w kostkę. Zgrzytnęłam zębami i ostrzegłam go zduszonym szeptem, żeby się odwalił, bo może tego pożałować. W odpowiedzi usłyszałam bezczelne:

- A co mi zrobisz?

- Rozkwaszę ci nos! - mruknęłam, podchodząc do niego. Kochany kuzynek bez namysłu palnął mnie w głowę, aż kokardy zjechały mi na lewe ucho.

No, tego to już nie mogłam mu darować i tak jak ostrzegałam, walnęłam go pięścią w nos! Musiałam silnie uderzyć, bo z nosa pociekła mu krew, plamiąc śnieżną koszulę. Momentalnie oddał mi cios, a potem zwarci ze sobą, jak dwa bojowe koguciki, zaczęliśmy się taczać po całym balkonie grzmocąc się, gdzie popadło. Miałam długie warkocze i Jurek szarpał mnie, wyrywając całe pęki włosów. Kokardy poszły w strzępy, falbanki sukni również zwisały smętnie. Ja także nie byłam mu dłużna, drapiąc go i gryząc. W jakimś momencie, Jurek podłożył mi nogę, a ja runęłam do tyłu, pociągając go za sobą. Upadliśmy na coś miękkiego, co głośno plasnęło i rozprysło się na boki! Twarz Jurka zrobiła się czerwona, jakby cała zalana krwią. Osłupiałam z przerażenia! Ale nie była to krew, tylko czerwona galaretka owocowa. Miał ją także we włosach i na garniturku. Moja biała suknia również przedstawiała rozpaczliwy widok, cała w krwawych plamach. Poza tym, ponieważ upadłam na wznak, oblepiała mnie jakaś masa, którą ociekałam od stóp do głów. Oboje niby zakrwawieni, przedstawialiśmy sobą obraz budzący grozę.

A torty?......Na odgłos naszych wrzasków, na balkon wypadła babcia, potem Mama, a następnie cała reszta weselników z państwem młodym. Energicznie zepchnęłam z siebie leżącego na mnie Jurka i z niejakim trudem, podniosłam się z ławki. Babcia, Mama i ciotki wydały okrzyk zgrozy, bo widok był rzeczywiście wołający o pomstę do nieba.. Trzy wspaniałe torty zamieniły się w zmiażdżone placki, ociekające bitą śmietaną, galaretką i kremami. Resztę przybrania, ja i Jurek mieliśmy na sobie. Uważałam, że nie jestem winna temu, co się stało, bo przecież to Jurek zaczął.....

Wyciągnęłam rękę, nabrałam na palec kremu ze zrujnowanego tortu i ze smakiem go oblizałam. Był pyszny! Od tego dnia staliśmy się z Jurkiem w rodzinie, wrogami publicznymi numer jeden - gorzej niż świętokradcy i komuniści razem wzięci! Wesele spędziliśmy w dwóch osobnych pokojach, zamknięci na klucz. Mama wolała nas rozdzielić, żebyśmy znowu nie wzięli się za łby! Jurek jakoś się wyłgał, i w efekcie to ja zostałam sprawczynią zbrodni. W poznańskiej rodzinie miałam odtąd przechlapane na całe lata, uchodząc za niepoprawną dzikuskę z małopolskiej prowincji. Od solidnego lania wybronił mnie Dziadzio Michał, bo w latach okupacji byłam jego ulubienicą. Wzajemna antypatia pomiędzy mną a Jurkiem, dotrwała do wieku dorosłego. Był bardzo przystojnym wysokim blondynem, o niebieskich oczach, ale go nie lubiłam. Z wzajemnością! Zresztą wszyscy moi cioteczni bracia i siostry, byli przystojni, dziedzicząc nordycką urodą po Dziadziu Michale, ale to nie wpłynęło na nasze późniejsze wzajemne rodzinne korelacje. Nigdy nie było między nami bliższej zażyłości, a po moim fatalnym ślubie, rodzina zerwała z nami wszelkie stosunki. Mama nie odzywała się do mnie przez kilka dni uważając, że skompromitowałam ją w oczach całej rodziny. Zniosłam wszystkie jej wyrzuty i oskarżenia z filozoficznym spokojem zadowolona, że skończyło się tylko na długim kazaniu oraz zakazie spotkań z koleżankami po powrocie do domu.

ZAPOMNIANYM BOHATEROM.

 


 12 października święto Ludowego Wojska Polskiego, tak uroczyście obchodzone w minionym okresie naszej historii. Teraz zapomniane, lub celowo pomijane we wspomnieniach. Tak, jakby krew tych chłopców spod Lenino sprzed 77 lat, była inna, mniej cenna, od krwi przelanej przez żołnierza polskiego pod Monte Cassino, Calais, pod Tobrukiem, Arnhem, czy w Bitwie o Anglię. Bitwa pod Lenino była pierwszą walką stoczoną przez żołnierza polskiego po klęsce 1939 roku i może najkrwawszą. Żołnierz, nie szczędząc ran, krwi i życia, otworzył wtedy sobie drogę do umiłowanej ojczyzny, do której wywiezieni Polacy tęsknili w łagrach, zamknięci w celach na Łubiance, rąbiący drzewa w tajdze na dalekiej Syberii i głodujący na stepach Kazachstanu. Bitwa pod Lenino była pierwszą, w której mogli dać upust swojej nienawiści do wroga, i woli walki aż do zwycięstwa, do Berlina, gniazda hitlerowskiej bestii! 
 Szli ramię w ramię z żołnierzami Armii Czerwonej, niepomni doznanych krzywd, chcąc pomścić klęskę Września 1939, terror i zbrodnie okupacji hitlerowskiej w Polsce, śmierć milionów braci i sióstr. Dziś nazywani są przez rządzący reżim "janczarami Berlinga", "zdrajcami, "pachołkami komuny" i innymi równie ohydnymi i kłamliwymi inwektywami. Żołnierze I Armii Wojska Polskiego, bohaterowie spod Lenino, przyczółków warszawskich, Odry, Wału Pomorskiego, Kołobrzegu, zdobywcy Berlina - dziś już starcy, stojący na skraju życia, za swoje zasługi doczekali się krzywdzącego potępienia, wykreślenia z pisanej obecnie na kolanie nowej historii Polski i skazani na zapomnienie.
Jakież to okrutne i niesprawiedliwe! Nie wolno nam pozwolić, żeby tak wielka ofiara naszych ojców, czy dziadków poszła w zapomnienie. Pamiętajmy, że oni swoje młode życie poświęcili w bitwie pod Lenino, żeby wyzwolić Polskę spod hitlerowskiego jarzma. 
    
Pamiętajmy, że pod Lenino walczyły także polskie dziewczęta, nie mniej waleczne od tych z Powstania Warszawskiego. Żołnierzom polskim, bohaterom spod Lenino, należy się pamięć, szacunek i cześć narodu.
Pamięci mego Ojca - oficera II Rzeczypospolitej i LWP!
                               C H W A Ł A     B O H A T E R O M!