4 grudnia 2016 r.
Był
duszny letni dzień. Akurat głowiłam się w biurze nad tymi
piekielnymi wydrukami komputerowymi, jakimi pokarała mnie Bozia za
grzechy żywota, kiedy zaterkotał telefon. Dzwoniła pani Krysia z
działu socjalnego pytając, czy znajdą się w naszej księgowości
chętni na pięciodniową wycieczkę na Węgry, organizowaną przez
Orbis? Mają kilka miejsc, więc gdyby ktoś reflektował... Jeszcze
niedawno powtórzyłabym ofertę koleżankom i na tym koniec, bowiem
miałam przysłowiowe płótno w kieszeni. Na szczęście, Ojcu udało
się znaleźć nabywcę na nasz secesyjny kredens oraz klasycystyczną
biblioteczkę. Od cioci Mani dostałam dwieście dolarów i czułam
się bogata jak król Midas. Ostatecznie tych kilka tysięcy nas nie
zrujnuje. Miałam nadzieję, że na Węgrzech coś uda mi się
kupić, bo od czasu, jak klasa robotnicza zajęła się polityką, a
nie pracą, w kraju prawie nic się nie produkuje i półki w
sklepach są puste. Chciałabym kupić coś do jedzenia i trochę
papierosów, bo swoją normę kartkową wypaliłam i już winna
jestem koleżance paczkę Klubowych. Z naszego biura wybierają się
dwie panie: Marysia i Marylka, a także kilka osób z innych
działów..
![]() |
Kartki na artykuły żywnościowe i papierosy. |
Następnego dnia zwolniłyśmy się z Marysią na kilka godzin z
pracy i od rana gonimy po mieście. Oczywiście, wszystko na ostatni
moment, normalka. Okazało się, że mój dowód osobisty podlega
wymianie. Należy założyć książeczkę walutową, a nowy dowód
musi posiadać pieczęć MO, upoważniającą do przekroczenia
granicy. Trzeba jeszcze zrobić zdjęcie do dowodu i załatwić
mnóstwo innych spraw. Jak na złość, trzy zakłady fotograficzne
odmówiły nam usługi, ze względu na brak taśm filmowych, czy
czegoś tam innego. Jak zwykle w trudnej sytuacji, Ojciec służy
nam pomocą i załatwia znajomego fotografa. Po trzech godzinach
odbieramy swoje zdjęcia. Ja wyglądam "uroczo." Oczy
wytrzeszczone jak po atropinie i aniołkowaty uśmieszek kretyna!
Jest to efekt siadania przed obiektywem bez makijażu, spocona i
potargana. Ale nic to, grunt, że mamy zdjęcia! Następnie
galopujemy do biurowca.
Psiakrew,
winda nieczynna! Sapiąc, wspinamy się na najwyższe siódme piętro.
Urzędniczka mierzy nas wzrokiem z nieukrywana niechęcią, bo
przeszkadzamy jej delektować się wonną kawą. (skąd ona ma kawę?)
Z kamienną twarzą oznajmia nam, że dokumenty będą do odebrania
za trzy tygodnie. Ogarnia nas rozpacz w ciapki. Przecież wyjazd jest
już za dziesięć dni. Wymieniamy z Marysią porozumiewawcze
spojrzenia. Z cichym westchnieniem wyjmuję z torby parę rajstop,
które wystałam w gigantycznej kolejce. Marysia ze swej strony,
dodaje grube pęto pysznej, wiejskiej kiełbasy. Składamy te dary na
biurku najjaśniejszej biurokracji i czekamy w pokorze.
Niech mi nikt nie mówi, że cudów nie ma! Oto na naszych oczach
dzieje się prawdziwy cud! Twarz pani urzędniczki łagodnieje. Prosi
byśmy usiadły i obiecuje załatwić nasze dokumenty na jutro. Robi
nam się błogo na duszy. Nasza radość trwa jednak krótko, bo
dowiadujemy się, że należy jeszcze uzyskać adnotację o
zameldowaniu, gdyż ta, w starym dowodzie, już jest nieaktualna. Na
nic się nie zdało moje tłumaczenie, że od dwudziestu lat mieszkam
na tym samym miejscu. Urzędnik z wydziału lokalowego patrzy na
mnie podejrzliwie. Boże, czy ja wyglądam na osobę, która za gołą
pensję urzędniczą wystawiła sobie po cichu daczę z basenem?
Marysia
wraca do zakładu, a ja wsiadam do taksówki i jadę na drugi koniec
miasta do ADM-u, po zaświadczenie, że mieszkam, jak każdy
praworządny obywatel, w M-3 z łazienką i wc. Od rana upał, 30
stopni C w cieniu, samochód jest rozgrzany jak piekarnik. Pot spływa
mi po twarzy i szczypie w oczy. Kierowca klnie, bo kończy mu się
limit na paliwo. ''Lato z radiem'' nadaje skoczne piosenki, na
przemian z hiobowymi komunikatami o nowych strajkach. Oj, wesoło jak
w rodzinnym grobie. W biurze ADM-u zostałam poinformowana, że pani
urzędniczka jest u kierownika. Akurat, nie ze mną te numery!
Przed pobliskim kioskiem Ruchu widziałam ogromną kolejkę. Podobno
rzucili proszek do prania. Czekam niecierpliwiąc się półtorej godziny. Nareszcie pani
urzędniczka wraca ''od kierownika''. W siatce taszczy cztery pudełka
proszku do prania.
![]() |
Największe kolejki pod Monopolowym |
Uff, jadę do zakładu pracy zmęczona jak pies. W
kadrach kierownik zwraca mi uwagę, że za długo byłam w mieście,
a interesanci czekają. Już mam na języku ostre słówko, ale
staram się opanować i stwierdzam, iż po godzinach pracy niczego
nie załatwię, bo urzędy już są zamknięte. Poza tym, nie jadę za
granicę dla przyjemności, lecz dlatego, że w mojej umiłowanej
ojczyźnie nie mogę sobie kupić nawet puszki konserw. Błędne
koło! Wychodzę i mijając okno kierownika widzę, jak sięga on do
szafki i wyjmuje butelczynę, bynajmniej nie z wodą mineralną.
Zauważyłam poprzednio, że w biurze cuchnie jak w gorzelni. A tyle
się mówi o zakazie picia alkoholu w zakładzie pracy.
Dowiadujemy się, że w kwotę przejazdu
należy wliczyć 750 forintów i 90 koron czeskich. Nam wolno zabrać
z sobą tylko 1000 złotych. Tyle co nic! 75O forintów to bardzo
niewiele, biorąc pod uwagę ceny na Węgrzech. Koleżanki w biurze
mają nadzieję, że po powrocie, urządzimy dla nich ''małe co
nieco''. Spragnione jesteśmy jakichś przysmaków, bo przecież w
sklepach brakuje dosłownie wszystkiego Ostatnio wykupili nawet ocet!
Naradzamy się gorączkowo, co kupimy za te marne grosze. Okazuje
się, że bardzo niewiele. ''Bywalcy'' radzą nam, zabrać z sobą
coś na sprzedaż. Ale co? Na samą myśl, że będę musiała
handlować ciuchami, ogarnia mnie: ''śmiech pusty, a potem litość i
trwoga.'' Nie posiadam za grosz smykałki do interesów, to nasza
cecha rodzinna. Ale dla pewności przeprowadzamy błyskawiczny sondaż
na temat, co idzie, a czego nie należy zabierać. Węgrzy są
narodem oszczędnym i nie lubią wydawać pieniędzy na luksusy.
Dobrze idą nici, kosmetyki, pasmanteria, płaszcze ortalionowe,
ręczniki i inne duperele. Na szczęście kosmetyki są u nas tanie,
z kremem Nivea na czele.
![]() |
Kupić, nie kupić. potargować można. |
Zbuntowałam się! Nie zamierzam udawać
handlarki. Pojadę z tym, co mi Ludowa Ojczyzna wypłaci w forintach
i kropka! Odebrałyśmy z Marysią dowody. Po pracy idziemy do Orbisu
i pytamy, jaki jest regulamin wycieczki? Sympatyczna pani informuje
nas, że możemy już wybrać sobie pokoje: do wyboru - jedno i
dwuosobowe. Wybieram jedynkę, bo w nocy muszę mieć ciszę, inaczej
nie zasnę. Miejsca mamy już zarezerwowane w eleganckim hotelu w
Visegräd,
przepięknej miejscowości oddalonej o 30 km od Budapesztu. Pani z
Orbisu zapewnia, że będziemy zadowolone. Przed samym wyjazdem
otrzymamy czeki na forinty i korony i zrealizujemy je już za
granicą. Oj, to mi się nie podoba, bo lubię mieć pieniądze przy
sobie. Podróż bez grosza, za jeden uśmiech, nie budzi mego
zachwytu. Wędrujemy do Komendy MO po pieczątki do dowodów. Znowu
męczący upał. W małym, ciasnym korytarzu niesamowity tłok. Tłum
zdenerwowanych ludzi szturmuje okienko. Młoda dziewczyna z
olimpijskim spokojem przybija pieczątki, nie patrząc interesantom w
twarze. Mimo woli przysłuchuję się rozmowom. Polacy stali się z
konieczności globtroterami. Przerzucają się nazwami stolic świata:
Berlin, Paryż, Londyn, Wiedeń: szczególnie wiele osób wybiera się
do Wiednia. Przychodzi mi na myśl porównanie, do szczurów,
uciekających z tonącego okrętu. A może krzywdzę ich tym
posądzeniem? Kto wie, czy ci ludzie nie szukają na obcej ziemi
tego, czego nie mogą znaleźć w ojczyźnie. Po kilku godzinach
nareszcie dopchałyśmy się do okienka. Dokumenty otrzymamy we
wtorek. Cóż, dobre i to.
![]() |
Odpracowuję wolną sobotę. Siedzę w biurze sama i dzwonię
zębami. Wczoraj tropikalny upał, dzisiaj zimno i pada ulewny
deszcz. Poprzedniego dnia był w naszym zakładzie strajk! Przez
sześć godzin siedzieliśmy przy biurkach zupełnie bezczynnie.
Jestem pełna wątpliwości w skuteczność strajku w biurach. To
głupota i marnowanie czasu, co innego strajk w działach
produkcyjnych. Strajkujemy, aby wywalczyć wyższą stawkę za pracę
w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Obecnie otrzymujemy 1 zł
[słownie: jeden złoty] za godzinę. W ''Gazecie Robotniczej''
ukazał się duży artykuł pani redaktor Niedźwiedzkiej o naszym
zakładzie. Pracujemy w warunkach urągających wszelkim normom BHP.
Pod oknem naszego biura, ze studzienki unoszą się smrodliwe wyziewy
chemikaliów i brudna piana rozlewająca się po trawniku.
Jak strajk
to strajk. Siedziałyśmy bezczynnie, lecz kilka pracownic przekornie
pracowało, choć normalnie uważają swoje obowiązki za dopust
Boży. Po kilku godzinach nadchodzi telex ze Zjednoczenia.
Zwycięstwo! Przyznano nam wyższą stawkę. Teraz zapłata za
szkodliwe warunki wynosi... 2 zł. Alleluja i do przodu! Warto było
strajkować? Oj, coś dzisiaj źle się czuję. Boli mnie gardło,
a może szyja? Liczę na mojej Ascocie zupełnie mechanicznie. Nie
znoszę mojej pracy, zawsze pociągały mnie wolne zawody. Ale cóż,
trudno. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma! Robię
polecenie księgowania, o 13-tej wsiadam do autobusu i jadę do
domu. Dobrze, że jest lato, bo zimą wstaję o 5-tej, gdy jeszcze
jest ciemno, jadę autobusem 12 km, i wracam o 15-tej, kiedy zapada
już noc. Jak zwykle w sobotę, gotuję obiad na dwa dni. Biedne
Ojczysko stał kilka godzin w kolejce po mięso. Wrócił do domu z
poobrywanymi guzikami przy kurtce, ale przyniósł ładny kawałek
wołowiny. Płakać mi się chce na samą myśl, jaką przykrą i
ponurą ma starość. Na obiad gotuję rosół i sztukamięs z sosem
chrzanowym, młode ziemniaczki i marchewkę z groszkiem. Mam wielką
ochotę na kruchy placek ze śliwkami, ale zabrakło mi kartek na
mąkę. O cukrze mogę tylko pomarzyć. Dobrze, że nie słodzę kawy i herbaty. Wydaje mi się, że chyba mam temperaturę,
bo czuję dreszcze. Za tydzień wyjeżdżamy!
![]() |
W mięsnym najdłuższe kolejki. |
Niedziela chłodna i mokra. Jak zwykle, idziemy rano z Ojcem na
cmentarz, odwiedzić grób Mamusi i zapalamy znicze. Po obiedzie
relaks. W telewizji szaro i nudno. W dziennikach katastroficzne
przepowiednie. Wolimy dobrą lekturę. Ojciec zagłębia się w
''Pamiętnikach Hansa Franka'', ja czytam moją ulubioną autorkę,
panią Hannę Muszyńską Hoffmanową. Uwielbiam jej styl, jakby
wzięty ze sztambucha babuni. ( to dawne słówko oznacza pamiętnik).
Przez kilka godzin delektuję się frywolnymi przygodami naszych
''pań swawolnych'', czyli historią przez dziurkę od klucza,
ciekawą i pouczającą.
Nie
znoszę poniedziałku! Wszystkie nieszczęścia spotykają mnie
właśnie w ten dzień, bo jest on dla mnie feralny. Nie wierzę w
przesądy, ale coś musi być na rzeczy, bo urodziłam się w
poniedziałek, na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. W
poniedziałek miałam ciężką operację i byłam dosłownie na
progu śmierci. W poniedziałek zmarła Mama. W ten dzień spotykają
mnie same przykrości. Rano autobus zakładowy spóźnił się o
godzinę. Czekaliśmy, stojąc w ulewnym deszczu, bo nikt nie zadbał,
żeby w tym miejscu postawić wiatę. A potem kadry narzekają na
dużą absencję chorobową. Jestem w ponurym nastroju, bo w moim
dziale same kłopoty. Po naradzie z Głównym Księgowym, zaczynam
podejrzewać, że szykuje mi się wyjazd do Bydgoszczy, bowiem należy
zmienić program w komputerze. Bez komputera w biurze,
wprowadzenie systemu elektronicznego przetwarzania danych w naszej
księgowości, jest idiotycznym pomysłem. Nieustannie wyskakują
jakieś niespodzianki, jak diabeł z pudełka, a na korektę muszę
czekać aż cały miesiąc.
Powinnam
koniecznie ograniczyć palenie. Dopiero połowa miesiąca, a ja już
nie mam papierosów. Obiecano mi kilka paczek Klubowych za rajstopy.
Wydaje mi się, że wkrótce pieniądze nie będą nam wcale
potrzebne i powrócimy do handlu wymiennego, jak za króla Ćwieczka.
Nie wzięłam z domu śniadania, bo zamierzałam coś zjeść w
naszej zakładowej stołówce. Cholera! Zamknięta, robią
odszczurzanie! Byłam głodna, więc powędrowałam do sklepiku na
wsi, aby kupić sobie chleba i trochę sera. W sklepie duża kolejka
kobiet ze wsi. Widocznie czekają na dostawę towaru. Nic nie
kupowały, więc próbowałam podejść do lady. Zostałam jednak
odepchnięta. Wytłumaczyłam, że zamierzam kupić cokolwiek na
śniadanie, bo nasza stołówka zamknięta. Nie chciały wcale mnie
słuchać. Jakaś stara megiera rozwrzeszczała się na cały głos:
![]() |
Sklep mięsny. |
- Wy, miejskie, to ino patrzycie, co by tu kupić. Aha, niby to po
chleb przyszła, a jakby co przywieźli, to pełną torbę wyniesie,
a nam gówno zostanie. Kupujcie se w mieście!
Zwróciłam jej
uwagę, że mieszkańcy wsi robią zakupy w mieście i nikt ich ze
sklepów nie wypędza.
- Ale my na was pracujemy, darmozjady
sakramenckie! - rozdarła się kobieta. - Gdyby nie ta wieś, to
byśta z głodu pozdychali. Jeszcze im się strajków zachciewa.
Zaraz potem usłyszałam cały arsenał
propagandowy, wyciągnięty z czasów ''błędów i wypaczeń.''
Straciłam apetyt i wyszłam ze sklepu, ścigana złośliwymi
docinkami. Przeraża mnie narastająca w ludziach w lawinowym tempie
agresja. Przed dwoma dniami przywieziono do naszego zakładowego
sklepiku słodycze. Stanęłam w długiej kolejce, aby kupić dla
Ojca trochę cukierków. Po chwili zawołano mnie do telefonu. Kiedy
powróciłam z biura i chciałam zająć swoje miejsce, z ust
stojącego tam robotnika posypały się ohydne i wulgarne
przekleństwa. Mężczyzna wymachiwał mi pięścią przed nosem i
obawiałam się, że uderzy mnie w twarz. Mimo, iż uprzedzałam, że
zaraz wrócę, nikt ani z koleżanek, czy kolegów, nie ujął się
za mną i nie zwymyślał brutala. Robotnik uśmiechał się z
satysfakcją, a ja wybuchnęłam płaczem i pobiegłam do biura. Po
pracy wróciłam do domu taka ponura, że Ojciec zapytał mnie
zatroskany, co się stało? Gdy opowiedziałam, pokiwał tylko głową.
Znał doskonale te sceny z własnego doświadczenia. Zabieram się do
prac domowych i gotuję obiad. Zupa ziemniaczana i makaron z serem.
Dalej źle się czuję, ale mam nadzieję, że polepszy mi się po
Biseptolu. Niestety, nie ma polepszenia. Lekarz zakładowy kieruje
mnie do laryngologa. Okazuje się, że mam zapalenie krtani tak
ostre, iż cały wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Lekarz odradza mi
podróż. Zapisuje mi końskie dawki penicyliny. Biorę zastrzyki w
zakładowym ambulatorium, na razie bez skutku. Mimo choroby odbieram
z banku książeczkę walutową i dowód w MO. Gdyby nie zbolałe
gardło i podły humor, czułabym się jak ekscentryczna turystka,
wybierająca się w skromną podróż na Karaiby z dwoma mopsikami i
aligatorem w akwarium.
Wstałam dziś zupełnie do niczego i ledwie zipię. Za to pogoda
jest śliczna, prawdziwie letnia. Ziewam, bo jest dopiero 5,30, a w
nocy źle spałam. Tatko zmartwiony moim żałosnym wyglądem, głośno
się nade mną użala. Oboje zastanawiamy się z niepokojem, jak w
tym stanie zniosę długą, męczącą podróż. Radio bez przerwy
nadaje komunikaty o dalszych strajkach. Ani rząd, ani robotnicy nie
zamierzają ustępować. Przed paroma dniami jakiś towarzysz z
Komitetu Wojewódzkiego zapewniał, że strajkujących weźmie się
głodem. Hm, przynajmniej wiadomo czego mogą się spodziewać!
Strajkujący także się odgrażają, a wąsaty Wałęsa
krzyczy, że: „Socjalizm tak, wypaczenia nie!” Zdaje się, że
facet miał w szkole dwóję z polskiego. Ech, strachy na Lachy!
![]() |
Lech Wałęsa w latach 1980-tych. |
Zwrócono mi uwagę, żebym odpięła swoją odznakę Solidarności,
noszoną przy kołnierzyku bluzeczki. Jeszcze czego! Uważam, że
krajowi należą się nowe rządy i głębokie reformy społeczne.
Pragniemy mieć ustrój socjaldemokratyczny, przyjazny obywatelom. Nie znoszę krzykaczy i karierowiczów, a niestety w nowym
Związku już ich nie brakuje i tego się boję. Naprawę lękam się,
że oni zniszczą ten wspaniały oddolny ruch społeczeństwa.
Zareagowałam na uwagę dosyć ostro i teraz atmosfera w biurze jest
napięta.
Dziś przewodniczący nowych związków zwołał meeting. Zebraliśmy
się w hali siarkowni. Ludzi przyszło takie mrowie, że nie dla
wszystkich starczyło miejsca i wielu stało na dworze. Kolega Z.
który powrócił właśnie z Jeleniej Góry, gdzie odbył się
strajk głodowy w ''Gencjanie” opowiada, że na granicy czeskiej i
niemieckiej zaobserwowano gromadzenie wojska. Robi się naprawdę
wesoło! Jakby tak Czesi zechcieli teraz zrewanżować się nam za
rok 1938 i 1968, a Niemcy za 1945, to raczej byłoby nam ciepło!
Rosjan nie potrzeba wzywać, siedzą w Legnicy! Jestem protokolantką zebrania
i notuję pilnie obrady, a obecni uważnie przysłuchują się każdej
wypowiedzi. Potem śpiewamy: "Boże, coś Polskę".
Niektórzy mają łzy w oczach. Uchwalono ponowny strajk
ostrzegawczy. Nasze zarobki są bardzo niskie, a warunki pracy
opłakane. Dyrektorzy i Związki Zawodowe, robią co mogą, ale mogą
naprawdę niewiele. Jednak bardzo się starają i w tych ciężkich
czasach nasi pracownicy mają więcej niż inni. Za cement i pustaki,
dostajemy konserwy, kawę, wełnę, czekoladę, a nawet cukier,
naczynia czy pościel. Kupiłam śliczny komplet pościelowy,
dosłownie za grosze. Na święta przywożą nam ryby i różne
smakołyki.
![]() |
Marsz kobiet w Łodzi. |
Trzeba uczciwie przyznać, że pomimo wszystko w
Polsce jest tanie. Niskie są opłaty za czynsze, żywność, prąd, odzież,
gaz, lekarstwa, pociągi i hotele. Ja za moją skromną pensję
urzędniczą mogę kupić sobie suknie w ekskluzywnej Modzie Polskiej, lub w
Telimenie, a buty w Syrenie. Co roku wyjeżdżamy z Ojcem do
Krakowa i na kilka dni zatrzymujemy się w ekskluzywnym hotelu „Pod
Różą1",
potem jedziemy do Zakopanego, lub nad morze. Nieco wcześniej,
wyjeżdżaliśmy razem za granicę, do Francji, Hiszpanii, Grecji,
Włoch, do Bułgarii, a nawet do Gruzji! Zwiedziliśmy pół
Europy i nikt nie robił nam żadnych trudności. Tyle, że dewiz
było bardzo mało i należało oszczędzać, licząc się z każdym
groszem. Jedzenie w puszkach zabieraliśmy z sobą. Rodzina miała do nas pretensje, że nie przysłaliśmy im
pocztówki z podróży. Za co?
W zakładzie zaczyna się ferment. Jedni popierają "Solidarność", spodziewając się
korzyści, inni stoją twardo za dawnymi Związkami CRZZ. Ci nowi, są
bardzo rzutcy i mają gadanego. Oby byli lepsi, jak ci poprzedni.
Bardzo współczuję naszej szefowej poprzedniego Związku. Obecnie
ma mnóstwo niezawinionych przykrości, a przecież to bardzo dobra,
serdeczna kobieta, zawsze życzliwa ludziom i śpiesząca im z
pomocą.
W biurze koleżanki już mają Reisefieber2,
tylko ja kiwam się smętnie nad klawiaturą Ascoty i usiłuję
liczyć, odpowiadając na pytania monosylabami. Idę do ambulatorium
na zastrzyk i po drodze spotykam Kurczątko, czyli Irenkę, nazywaną
tak pieszczotliwie ze względu na drobną figurkę. Irenka, jak
zwykle rozsądna i serdeczna, radzi mi iść prywatnie do innego
laryngologa, a dopiero potem podjąć decyzję o rezygnacji z
podróży. Mam szczęście – kochany doktor oświadczył, że
jechać mogę, jednak muszę bardzo na siebie uważać, bo stan
krtani jest jeszcze poważny. Zapisuje mi mnóstwo leków, które
muszę brać w podróży, ale tym razem w tabletkach. Prosto od
lekarza, idę do Orbisu po czeki i dokładne informacje, dotyczące
samego wyjazdu. Dostaję pisemną instrukcję o tym, co mi na
wycieczce robić wolno, a czego nie wolno. Wynika z niej jasno, że
właściwie niczego mi nie wolno. Ha, zobaczymy!
![]() |
Nowa wielka emigracja. Polscy uchodźcy za granicą |
Może to tylko autosugestia,
ale dziś wstałam o wiele zdrowsza. Mam dobry humor i z apetytem jem
śniadanie. Planuję głośno, co z sobą zabiorę i jakie skarby
przywiozę. W biurze energicznie zabieram się do pracy i liczę, nie
zważając na głośne rozmowy. Telefonowała koleżanka; ma dla mnie
nową książkę, o jaką ją prosiłam. Umawiamy się w kawiarni.
Wracam do domu i zabieram się do gotowania. Robię sałatkę z
pomidorów i słucham czytanego przez Ojca listu od cioci Mani.
Biedna, ma zapalenie żył w lewej ręce. Zamierzam jeszcze przed
wyjazdem napisać do niej list. Samotna starość, to chyba
największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka.
Koleżanka
przyniosła mi książkę, której od dawna szukałam. Korzystając z
pięknej pogody, siadamy na tarasie kawiarni „Kaskada” w hotelu "Piast" pod
parasolem. Podchodzi do nas kelnerka. Ma minę męczennicy i bez
słowa staje przy stoliku. Zawsze mnie to denerwuje, jesteśmy jej
gośćmi, więc powinna powiedzieć: ''dzień dobry''. Zamawiamy dwie
kawy.
![]() |
Nie istniejący już hotel "Piast" |
- Nie ma kawy. - informuje nas kelnerka ospałym tonem.
Wobec tego
prosimy o dwie herbaty.
- A cukier panie mają? - pyta kelnerka, patrząc osowiałym
wzrokiem ponad naszymi głowami.
- Ja mam mieć cukier? Po co? - dziwię się naiwnie.
- Do herbaty.
- Nie mam. - odpowiadam coraz bardziej zdumiona.
- Cukier należy przynieść z sobą. My dajemy tylko herbatę! -
poucza nas kelnerka i coraz więcej zniecierpliwiona pyta: - To co w
końcu mam podać?
.- Może jest sernik?
- Nie dowieźli, bo nie ma sera. - wyjaśnia, spoglądając na nas z
coraz większą niechęcią.
Koleżanka mruga do mnie i pyta niewinnie :
- A
wódka jest?
-
Jest. Podać ćwiartkę?
.....''Ukochany kraj, umiłowany
kraj!''...- intonujemy z koleżanką zgodnie i wychodzimy z kawiarni,
odprowadzane ogłupiałym wzrokiem kelnerki.
Ostatni dzień w pracy przed
wyjazdem. Koleżanki jadące ze mną jednak zabierają coś z sobą.
Jakieś drobiazgi, bo co można teraz dostać? Pozostałe panie życzą
nam dobrej podróży i podmawiają się o odrobinę słodyczy.
Naturalnie, będziemy pamiętać. W domu gotuję dla Ojca obiady na
trzy dni, aby nie musiał pichcić sobie posiłków. Raz tylko zje
obiad w restauracji. Pakuję torbę podróżną – wyłącznie
najniezbędniejsze rzeczy. Na sprzedaż zabieram nowy, śliczny
seledynowy peniuar, z kremowymi koronkami, nowy sweterek oraz kupiony
w Zakopanem żakiecik z owczej wełny. Jest naprawdę piękny, biały
z różowymi zdobieniami i kapturem. Sprzedam, to dobrze, a jak nie,
to będę miała na chłodniejsze dni.
Tak trudno mi zostawić Ojca
samego, bo nie lubię się z Nim rozstawać. Liczymy jednak na to, że
coś z Węgier przywiozę. Kładziemy się o 21-wszej, kiedy za
oknem jeszcze jasno. Z głębokiego snu, budzi mnie natarczywy terkot
budzika w pokoju Ojca. Jest trzecia nad ranem. Za oknem dziwne,
niemal mistyczne światło świtu, zmagającego się z nocą.
Okropnie chce mi się spać. Słyszę, że Ojciec wstał i nastawia
wodę na herbatę. Wyskakuję z łóżka i pośpiesznie się ubieram.
Robię staranną fryzurę i makijaż. Szykuję kanapki i zaparzam do
termosu mocną kawę. Aby ją kupić, stałam w kolejce niemal cztery
godziny. Zabieram lekarstwa i wychodzimy z domu.
Ojciec
odprowadza mnie do autokaru. Idziemy przez ciche, uśpione ulice
miasta. Niebo na wschodzie zaczyna różowieć, gwiazdy bledną.
Czerwony autobusik orbisowski już czeka. Pilota jeszcze nie ma.
Przyszłam pierwsza i zajmuję pojedynczy fotel za kierowcą, ma
nawet składany stoliczek. Idealne miejsce do obserwacji i drzemki.
Uporawszy się z bagażem, wychodzę z auta na papierosa. Paskudny
nałóg, ale teraz żyje się samymi nerwami. Obserwujemy z Ojcem
schodzących się wycieczkowiczów i z podziwem patrzymy na dźwigane
przez nich toboły. Jezu, jak oni to przepchają podczas odprawy
celnej? Widzę kilka znajomych twarzy z miasta, w końcu zjawiają
się moje koleżanki. Dochodzi piąta, jak zwykle paru spóźnialskich
nadbiega z językiem na brodzie i sapiąc sadowią się w tyle wozu.
Są z tego powodu niezadowoleni i coś gniewnie pomrukują. Dobrze im
tak! Punktualność jest grzecznością królów, a obowiązkiem
zwykłych śmiertelników.

1W
maju 2012 r. pokazywano w telewizji hotel "Pod Różą"
Jest już niedostępny dla zwykłych śmiertelników. O ile mnie
słuch nie mylił, nocleg w nim kosztuje 1600 zł! Nasz ukochany
pokój 304 - tyle w nim cudownych wspomnień! Zawsze telefonicznie zamawiałam ten pokój. Rano siadałam na
szerokim marmurowym parapecie i pijąc kawę, wyglądałam na
Floriańską, podziwiając wschód słońca, lub flirtując z
przechodzacymi pod oknem żołnierzami, Wieczorami patrzyłam na księżyc wędrujący ponad dachami zabytkowych kamienic. Budziłam się i zasypiałam,
słysząc hejnał mariacaki. Na Floriańskiej, u prywatnego, piekielnie drogiego szewca,
Ojciec kupił mi na urodziny wystrzałowe szpilki, a w Modzie
Polskiej szałową kreację, której mi potem serdecznie
zazdroszczono. Gdzie te czasy? Gdzie ta młodość?
2Reisefieber
- gorączka podróży, napięcie przed podróżą.
Wszystkie opisywane tu fakty to moje osobiste przeżycia, są autentyczne. E.G.E.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz