5 grudnia 2016 r.
Na
szczęście miejsce w mikrobusie zajęłam wygodne. Mogę swobodnie rozłożyć
się i drzemać, siedząc w pozycji półleżącej. Tylko palić nie
wolno! Przez Lwówek, Jelenią Górę i Kowary, kierujemy się ku
czeskiej granicy. Nie jestem wcale senna, bo z termosu nalałam sobie
trochę ''szatana'' i czuję się zupełnie wypoczęta. Wstaje
piękny, słoneczny, lecz chłodny dzień. Z pól wznoszą się ku
błękitnemu niebu białawe mgły. Na horyzoncie widać już pasmo
Karkonoszy. Ponieważ znam dobrze tę trasę, wyciągam z torby
notatnik i próbuję pisać. Pismo odrobinę krzywe, ale czytelne. W
Jeleniej Górze kierowca tankuje, bo paliwa musi nam starczyć aż do
miejsca zakwaterowania, gdyż przez Czechy jedziemy tranzytem,
zatrzymując się tylko w Bratysławie na obiad. Za Kowarami wspinamy
się coraz wyżej serpentyną, po obu stronach drogi gęsty sosnowy
las. Prześliczna okolica, przypomina mi trakt do Morskiego Oka.
Brakuje tylko olbrzymich nawisów skalnych i tego kamiennego
grzebienia turni na tle nieba.
![]() |
Panorama Karkonoszy. |
Pasażerowie powoli budzą się z
drzemki, zaczynają rozmawiać i dzielić się doświadczeniami z
podróży, bo niektórzy z nich podróżują na Węgry kilka razy w
roku i nie są takimi żółtodzióbami, jak my. Budzi się także
pani pilotka, włącza intercom i rozpoczyna wykład
historyczno-geograficzny, dosyć pobieżnie opracowany. Ludzie
słuchają jednym uchem, bo większość zabiera się do spożywania
śniadania. Trzaskają skorupki jaj na twardo, rozbijanych o poręcz
fotela, a po autokarze rozchodzi się charakterystyczny zapaszek. Nie
mam chęci do jedzenia, staram się również oszczędzać kawę w
termosie, musi mi starczyć do końca podróży. Wolę oglądać
przez okno wspaniałe widoki. Z prawej strony odsłania się
przepiękna panorama na Śnieżkę i dolinę Karpacza. Ogromny masyw
Śnieżki dziś wyjątkowo nie jest pokryty chmurami, a boki góry
pokrywa już biały śnieg.
![]() |
Przełęcz Okraj z punktem granicznym. |
Przejście graniczne Okraj znajduje się na szczycie
góry, pośród gęstego lasu. Zatrzymujemy się przed ładnym
oszklonym pawilonem. Podchodzi do nas żołnierz ze straży
granicznej i poleca nam opuścić autokar. Wysiadam i aż zachłystuję
się czystym jak kryształ, lodowatym powietrzem poranka. Bardzo
chłodno i żałuję, że nie wzięłam pod kurtkę ciepłego swetra.
Jest w torbie, ale teraz nie mogę się do niej dostać, bo jest
zamknięta w autokarze. Chłód jest przenikliwy, ale w czystej,
jasnej poczekalni nawet dosyć ciepło. Wypełniamy deklaracje celne,
palimy papierosy i rozmawiamy. Marysia boi się, że celnicy
skonfiskują jej pasmanterię, którą wiezie na sprzedaż. Śmiejemy
się z jej obaw, patrząc na toboły innych wycieczkowiczów. Ciekawa
jestem, kiedy będziemy w Visegräd
i jaki czeka nas nocleg. Jak to dobrze, że zamówiłam sobie
pojedynczy pokój, bo wieczorami będę mogła na gorąco spisywać
wrażenia. Obiecuję sobie wiele doznań estetycznych – będziemy
przecież mieszkali w Visegräd,
dawnym ziemskim raju! Odprawa celna zakończona, możemy ruszać.
Jeszcze tylko ostatnie, chciwe zaciągnięcie się dymem z papierosa
i wsiadamy do autokaru, każdy na swoje miejsce. Podziwiam wprawę
celników. Nasze bagaże były dokładnie sprawdzane, ale wszystko
jest w idealnym porządku.
Przed
nami unosi się biało-czerwony szlaban. Żegnaj Polsko – do
zobaczenia za sześć dni! Jedziemy na Dwur Kralowe i Hradec Kralowe,
przez Pardubice, koło toru wyścigów konnych, morderczego i
śmiertelnie niebezpiecznego dla ulubionych przeze mnie zwierząt.
Mijamy Brno i zbliżamy się do Bratysławy. W miarę, jak góry
pozostają za nami, robi się coraz cieplej. Świeci jaskrawe słońce.
Z rozkoszą uchylam okno i oddycham wonią świerków. Mijamy śliczne
czeskie miasteczka ze średniowiecznymi rynkami i figurami świętych
Nepomucena i Wacława, stojącymi na środku placu. Na szczytach gór
widzimy wiele wspaniałych zabytkowych zamków w doskonałym stanie.
Jak to widać, że przez tę krainę nie przetoczył się walec
wojny. Zaraz na wstępie spostrzegam różnicę między tym krajem, a
Polską. Tutaj jest porządek.
![]() |
Pardubice. Mordercze wyścigi koni. |
Właśnie przejeżdżamy koło małego dworca
kolejowego i aż przyjemnie popatrzyć, jaki tu jest ład. Belki
drewna poukładane w pedantyczne sągi, rury metalowe przykryte
plandekami, żeby nie rdzewiały, jakieś skrzynki poustawiane
dokładnie jedna na drugiej. Wagony towarowe czysto pomalowane,
pociągi osobowe mają umyte szyby. Porządniejsze są także
gospodarstwa rolne. Płotki ładnie pomalowane, okna czyste z całą
masą kwiatów. Bydło pasące się na łąkach również umyte, bez
tych obrzydliwych placków gnoju na sierści1.
Natomiast
obiekty sakralne są widocznie zaniedbane. Piękne gotyckie lub
barokowe kościoły, zostały częściowo przeznaczone na magazyny
lub do rozbiórki. Czesi nie są zbyt religijni, a może reżim
jest tu twardszy niż u nas. W porównaniu do innych państw
socjalistycznych, Polska cieszy jednak się dużą swobodą. W
tutejszych miastach i na słupach ogłoszeniowych wielkie afisze z
sylwetką robotnika lub traktorzysty. Przypomina to slogany
propagandowe z okropnych czasów stalinowskich. Na każdym zakładzie
przemysłowym nadal świecą czerwone gwiazdy, jakie u nas zrzucano z szybów kopalń
w 1956 roku. W ogóle atmosfera przypomina Polskę z lat
pięćdziesiątych. Nic nie pozostało z entuzjazmu i wolnościowych
nastrojów Czechów z roku 1968. Polacy nie cieszą się tutaj sympatią. Czesi
patrzą na nas wilkiem i uparcie udają, że nie rozumieją języka
polskiego – jakbyśmy mówili po chińsku. Trudno im się dziwić,
pamiętają gąsienice polskich czołgów rozjeżdżających czeskie
pola. Fatalny sierpień 68 roku i Zaolzie w 1939 roku, sprawiły, że
straciliśmy przyjaźń narodu, najbliższego nam historią, kulturą
i językiem.
Już cztery godziny nie opuszczamy autokaru,
trochę to męczące, bo pomimo otwartych okien jest duszno. Mam
ochotę na papierosa. Widocznie inni myślą o tym samym, bo
rozlegają się głosy proszące o postój. Zatrzymujemy się na
parkingu w gęstym lesie, przy małym domku z werandą zastawioną
stoliczkami i ławkami. Tym razem nie będzie zwykłego w takiej
sytuacji zawołania: "Panie na prawo, panowie na lewo!"
Bardzo się tego obawiałam, bo z nerwów rzadko udawało mi się coś
zdziałać. Tłumnie idziemy do domku i na progu zatyka nas ze
zdumienia. Wszystko wokoło lśni czystością. Na rolkach mnóstwo
papieru toaletowego, za którym w kraju trzeba stać godzinami.
Papier jest pachnący, w różowe kwiatuszki.... i to nas już
ostatecznie dobija. Obok luster, papierowe ręczniki, pachnące
mydełka i czynne suszarki do rąk. Dopiero teraz zdajemy sobie
sprawę, że jesteśmy za granicą. Oj, żeby tak u nas!... -
wzdychamy.
![]() |
Najbardziej deficytowy artykuł w PRL-u. |
Po
krótkiej przerwie wsiadamy do autokaru i jedziemy dalej. Pytamy
pilotkę, gdzie zmienimy czeki na korony? Okazuje się, że dopiero w
Bratysławie. Kantory wymiany walut znajdują się w hotelu, w którym
zjemy obiad. Postanawiam, że kupię sobie jakiegoś soku owocowego i
paczkę papierosów, a przy okazji wyślę do Taty pocztówkę z
pozdrowieniami. Wraz z upływem godzin wzmaga się upał. Kolejno
ściągamy z siebie kurtki, swetry i siedzimy w samych bluzkach,
panowie w rozpiętych po pępek koszulach, prezentując owłosione
torsy, a mimo to kroplisty pot ścieka nam po twarzach. Niektórzy
usypiają, tak jak siedząca w pobliżu Marysia. Chrapie tak głośno,
że zagłusza pracę motoru.
Morawy pozostały daleko za nami,
na horyzoncie, pomiędzy wierzchołkami gór, dostrzegam wieże
Bratysławy, stolicy i zarazem największego portu rzecznego
Słowacji. Bratysława – dawny obóz rzymski Gerulata, zachwyca mnie
swoim pięknem. To prześliczne miasto, a Słowacy potrafili ze
smakiem pogodzić wymogi nowoczesności, z zabytkami średniowiecza.
Mijamy właśnie potężny zamek z IX w. górujący nad miastem.
Ongiś musiała to być niezdobyta twierdza. Dla równowagi z
zamczyskiem, z sąsiednich wzgórz strzelają w niebo smukłe
wieżowce. Wyobrażam sobie, jaki z okien tych domów musi być
widok! Miasto przecięte jest wstęgą Dunaju, z dużym portem
rzecznym. Widzimy w nim zacumowane statki floty handlowej.
![]() |
Bratysława. Winnice i wieżowce strzelające w chmury. |
Autokar staje przed nowoczesnym
hotelem ''Carlton'', gdzie zamówiono dla nas obiad. Odrobinę
stremowani wchodzimy do ogromnego westybulu, wyłożonego ciemnym
marmurem. Służba hotelowa w uniformach suto szamerowanych złotymi
sznurami, krząta się koło dewizowych gości, jakich tutaj nie
brakuje. Ich błyszczące limuzyny stoją na parkingu. Na nas nikt
nie zwraca uwagi. Pilotka pogadawszy z recepcjonistą, prowadzi nas
do wspaniałej sali jadalnej, wspartej na rzędach marmurowych
kolumn. Zasiadamy do stołów i czekamy na posiłek. Jestem już
bardzo głodna i spragniona. Gorsza sprawa, że chcę skorzystać z
toalety. Problem w tym, iż tu za toaletę trzeba płacić, a my
jeszcze nie mamy koron. Pilotka gdzieś się ulotniła razem z kierowcą.
Siedzimy i czekamy, aż ktoś się zlituje i poda coś na ząb. Po
sali suną wyfraczeni kelnerzy, dźwigając błyszczące tace pełne
półmisków i butelek wykwintnych trunków. Przy sąsiednim stoliku
siedzi para Japończyków, obsługuje ich aż trzech kelnerów,
stojących w pozie pełnej szacunku, każdym gestem podkreślając
rangę luksusowego przybytku obfitości. Właśnie przyciągnęli
lśniący niklem wózeczek i ustawiają na stole wonne, apetyczne
potrawy. Otwierają butelki zagranicznego wina, owinięte w białą
serwetę.
![]() |
Hotel "Carlton" |
Czekamy już prawie godzinę, kręcąc się coraz
niespokojniej na krzesłach. W końcu jeden z panów nie wytrzymał
nerwowo i poszedł poszukać kantoru wymiany walut. Po chwili wraca i
oznajmia nam, że kantor zamknięty, bo jest wolna sobota! Patrzymy
na siebie z przerażeniem. Co robić? Jedyna rada, to zjeść szybko
obiad i wyjechać za miasto, gdzieś w krzaczki. Tymczasem siedzimy z
kurczowo ściśniętymi kolanami i czekamy, aż raczą nas obsłużyć.
Brak dobrej organizacji daje się nam we znaki, już na samym
początku podróży. Powoli zaczyna zalewać mnie zła krew. Obawiam
się, że niedługo czeka nas więcej paskudnych niespodzianek.
Najgorsza jest świadomość braku własnych pieniędzy i całkowita
zależność od czyjegoś widzimisię. Nareszcie
zjawia się pani pilotka, odświeżona, uśmiechnięta, z nałożonym
na twarz nowym makijażem. Zdążyła przebrać inną bluzkę tak
wydekoltowaną, że mogłaby jej od biedy służyć za figi plażowe.
Za panią pilotką ukazują się kelnerzy. Bez pośpiechu nakrywają
do stołu, a potem w równie żółwim tempie, przynoszą wazy z zupą
i nalewają do kufli piwo.
![]() |
Sala jadalna w hotelu "Carlton" |
Chce mi się pić, lecz zdaję sobie
sprawę, że wypicie tego piwa przyśpieszy tylko katastrofę. Jemy z
pośpiechem zupę jarzynową, jakieś knedliczki z sosem i
mikroskopijnym kawałkiem mięsa. Menu raczej ubogie, jak na tak
elegancką restaurację. Niestety, nie mamy dewiz i nie jesteśmy
Japończykami. Po obiedzie wypadamy biegiem z hotelu i wskakujemy do
autokaru. Paru wycieczkowiczów jawnie klnie złą organizację. Pani
pilotka obraża się na słowa krytyki i zamiast nas przeprosić, za
karę przestaje się do nas odzywać, traktując wycieczkowiczów
jak powietrze.
Korzystamy
z pierwszego lepszego lasku, gdzie możemy sobie ulżyć, nie płacąc
za to koronami. Uff.!!...O wiele lżejsi siadamy na swoje miejsca i
ruszamy ku granicy węgierskiej. Granicę przekraczamy w Raba. Teraz
jest nam lekko na duszy i w bagażach, toteż spokojnie oczekujemy
przybycia celników. Trzepanie zacznie się dopiero w drodze
powrotnej. Pomimo długiej kolejki aut czekających na odprawę
celną, ta ostatnia przebiega bardzo sprawnie, a celnicy są
uprzejmi, mówią nawet do nas po polsku. Budynek punktu granicznego
jest elegancki, cały ze szkła. Znajduje się w nim restauracja oraz
kioski z pamiątkami, lecz my nie posiadamy pieniędzy, a polskich
złotych nikt tu nie honoruje
Po skończonej odprawie, ruszamy przez Györ
i Komarno, w kierunku Budapesztu. Jedziemy Niziną Węgierską i z
obu stron szosy, jak okiem sięgnąć, rozciągają się pola
kukurydzy. Miasta i miasteczka śliczne i zadbane zapraszają do
zwiedzania - ale my nie mamy forintów i czasu, bo jeszcze przed
nocą musimy dojechać do Visegrädu.
Na szosie duży ruch, wiele aut z tablicami niemieckimi. Przeżywamy
ciekawe wydarzenie. Na masce naszego autokaru powiewa biało-czerwona
chorągiewka. Kilka niemieckich samochodów zwalnia i przyjrzawszy
się nam, pokazują nam ''zajączka''; dwa palce uniesione w górę,
w symbolicznym znaku solidarności. To sprawia nam przyjemność, bo
w Czechach traktowano nas jak urwanych z powroza, wzruszając
ramionami na dźwięk polskiej mowy.
![]() |
Panorama Niziny Węgierskiej z Góry Tokaj. |
Nowoczesna
architektura węgierska budzi nasz zachwyt swoją funkcjonalnością
i pomysłowością. Domy w osiedlach wyłożone są szklanymi płytami
w różnych kolorach. W blasku zachodzącego słońca, daje to
fantastyczny efekt, bo budynki sprawiają wrażenie ogromnych
rubinów, szafirów czy szmaragdów. Na Węgrzech nie ma gospodarstw
indywidualnych, jedynie spółdzielnie, ale przy każdej spółdzielni
kolonia domków jednorodzinnych. Ładne domki z dużymi werandami,
toną w powodzi kwiatów. Przed każdym z nich ogródek tak
wypielęgnowany, że mógłby służyć za wzór przy projektowaniu
parku. Są tam skalniki, fontanny i altanki porośnięte bluszczem.
Raj, który można przykryć chusteczką do nosa.
Kończy
się monotonna nizina i przed nami ukazują się wzgórza porośnięte
lasem, zaś po lewej stronie widać olbrzymią rzekę. To Dunaj –
będzie nam towarzyszył aż do Budapesztu. Przejeżdżamy przez
Esztergom, czyli dawny Ostrzyhom, ze wspaniałym zamkiem i
monumentalną katedrą podobną do bazyliki św. Piotra i Pawła w
Rzymie, gdyż to miasto jest siedzibą prymasa Węgier. Pani pilotka
w końcu raczyła otworzyć usteczka i obiecuje nam, że jutro tu
przyjedziemy. Uwielbiam historię oraz zabytki i obiecuję sobie
wiele wspaniałych wrażeń, bo dużo o tym sławnym mieście się
naczytałam.
![]() |
Dunaj - widok z Visegradu. |
Zapada pogodny wieczór, przez szeroko otwarte okna
wpada upalne powietrze, niczym z nagrzanego pieca. Kończy mi się w
termosie kawa i mam pragnienie, ale wolimy się nie zatrzymywać, bo
chcemy jak najszybciej dojechać na miejsce. Okolica staje się
coraz bardziej górzysta, kopulaste pagórki porosłe lasem, w
świetle zachodzącego słońca przybierają barwę różowawą.
Pomiędzy wzgórzami płynie Dunaj, wijąc się w ostrych meandrach,
a fale rzeki błyszczą oślepiająco, w ostatnich promieniach
słońca, jak strumienie płonącej lawy. Powoli robi się coraz
ciemniej, a sylwetki drzew na tle purpurowych zórz zachodu, wydają
się czarne, niczym rysunki tuszem.
![]() |
Visegrad, ruiny zamku i hotel "Silvanus". |
O 21-wszej przyjeżdżamy do Visegrädu,
małego urokliwego miasteczka, leżącego nad samym brzegiem Dunaju.
Miasto otaczają wysokie wzgórza. Mieliśmy nadzieję, że to już
koniec podróży, tymczasem okazuje się, że nie, bo jedziemy dalej,
wspinając się serpentynami aż na sam szczyt góry wznoszącej się
nad miastem. Na samym szczycie znajduje się luksusowy hotel
''Silvanus'', otoczony rozległym parkiem przechodzącym w las, ale
jest już noc i niewiele widać.
![]() |
Visegrad Hotel "Silvanus". |
Wysiadamy
na oświetlonym parkingu i wyładowujemy nasze bagaże. Kręci mi się
ze zmęczenia w głowie, marzę o kąpieli i wygodnym łóżku. We
wspaniałym hallu wyłożonym czerwonymi płytami, stoją głębokie
i miękkie fotele, wszystkie w purpurowym kolorze. Siadam, a raczej
zapadam się w miękkie poduszki i obserwuję, jak pilotka radzi
sobie przy pomocy wytwornej recepcjonistki i razem rozdzielają
pokoje. Czekam z niecierpliwością aż wywołają moje nazwisko, a
potem spać! Jak to dobrze, że mam pokój tylko dla siebie, bo marzę
o oderwaniu się od hałaśliwego towarzystwa i odpoczynku w
samotności. Rozdzielono już większą część numerów, a o mnie
jakby zapomniano. Wobec tego wstaję, podchodzę do pilotki i pytam
kiedy otrzymam swój pokój? Wtedy bomba pęka.
![]() |
Recepcja Hotelu "Silvanus" w 1980 r. wyglądała inaczej. |
Nie mam pokoju! Dwie
jedynki pilotka przeznaczyła dla siebie i kierowcy, reszta
wycieczkowiczów została rozmieszczona w dwu i trzy osobowych
pokojach. Jestem taka wściekła, że przez chwilę tracę zdolność
artykulacji. Oświadczam pilotce, że nie dotrzymano wobec mnie
warunków umowy przez Orbis, który ona reprezentuje. Należało mnie
poinformować, iż taka sytuacja może zaistnieć. Pilotka patrzy na
mnie obojętnie.
- To już załatwi pani sobie po
powrocie do kraju, bo ja nic na to nie poradzę! d.c.n.
1W
roku 2010 jechałam ta samą trasą. Obecnie Czechy są szare i
nijakie. Zupełnie inne wrażenie sprawia Polska, zadbana i
kolorowa, prawdziwie europejska. A może to tylko pozory, jakimi
daliśmy się uwieść?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz