8 grudnia 2016 r.
Następny ranek jest znowu pogodny Jaskrawe promienie słońca złocą
czuby wiekowych drzew i zaglądają w nasze okna. Wychodzimy na
balkon i podziwiamy wspaniały widok przełomu Dunaju.
Przełom Dunaju. Wieża Salomona w Visegradzie. |
Jest godzina
siódma. Gorący prysznic, fryzury i makijaż. Narzucamy na siebie
kiecki i zbiegamy na śniadanie do sali jadalnej. Sensacja! – na
stole dzbanki z gorącą herbatą i kanapki z pastą rybną,
cholernie "cujną", jak mówią górale. Najpóźniej
przychodzi pilotka, wesolutka jak skowronek, a za nią Szandor z miną
męczennika. Marysia trąca mnie łokciem w bok :
-
Teraz już widzisz do czego był jej potrzebny osobny pokój! -
szepcze mi do ucha.
Oj,
widzę, widzę, ale coś mi się wydaje, że z tej mąki chleba nie
będzie, bo Węgier ma rzewną minę. Dzisiaj jedziemy na cały dzień
do Budapesztu i tam zjemy obiad oraz kolację. Po śniadaniu zbieramy
się w hallu, a pilotka pyta z figlarną miną: Co chcemy zwiedzać?
Odpowiada jej chóralny okrzyk:- Bazar Moskwa!! Aha, okazuje się, że
nie tylko ja jestem dobrze poinformowana, gdzie można coś sprzedać.
Wszyscy biegną do swoich pokoi i wracają obładowani jak dromadery
pękatymi tobołkami. Pomna rady pokojówki, wkładam do torby
podróżnej mój nowy peniuar, ładny sweterek i zakopiański
żakiecik. Kupić nie kupić, potargować zawsze można.
Wjeżdżamy do Budapesztu przez Margit hid, a
może przez Erzsëbet
hid, ciągle mi się te mosty mylą. Kierowca wysadza nas przy Keleti
Palyaudvar (Dworzec Wschodni). Stąd musimy jechać metrem do bazaru.
Mam pecha, do metra nie kupuje się biletu, lecz wrzuca do automatu
drobną monetę i stalowe łapy otwierają się, wpuszczając na
ruchome schody. Mnie akurat zabrakło tej pierońskiej monety i zanim
rozmieniłam banknot, rodacy już zjechali do stacji podziemnej.
Biegnę za nimi, potykam się i o mały figiel nie spadam z ruchomych
schodów. W ostatniej chwili ratuje mnie jakaś pani, chwytając za
ramię i przytrzymując. Dziękuję jej uśmiechem i wpadam na peron.
.Moi towarzysze już wsiadają do wagonów.
Metro w Budapeszcie. |
Wskakuję za nimi, drzwi
zatrzaskują się i ruszamy. Pociąg mknie jak błyskawica w
oświetlonym tunelu, a my głośno liczymy przystanki. Na piątym
wysiadamy. Uff – nie lubię metra, bo w podziemiu zaraz mam
duszności. To chyba klaustrofobia, bo nigdy nie cierpiałam na lęk
wysokości, włażąc z Ojcem na Giewont i skacząc nad przepaściami.
Są między nami osoby, które znają Budapeszt i to one obejmują
kierownictwo, bo nasza pani pilotka znowu dała nogę z Szandorem, a
kierowca też poszedł swoją drogą. Jesteśmy zdani tylko na siebie
w wielkim obcym mieście.
Wchodzimy na duży plac ogrodzony wysokim murem.
To jest właśnie osławiony Bazar Moskwa. Rany boskie – toż to
perski rynek! Brakuje tylko karawany wielbłądów, meczetu i śpiewu
muezina. Za to osłów nie brakuje, wprawdzie tylko dwunożnych, ale jednak
osłów. Ja do nich również należę. Wokół nas tłumy ludzi,
tych sprzedających i tych, co zamierzają coś kupić. Długie lady
ustawione wzdłuż placu, zawalone są towarami. Nie wiadomo na co
patrzeć. Stosy papryki, piramidy pomidorów, winogrona, melony,
najróżniejsze owoce, krajowe i zagraniczne. Są stoiska z
warzywami, pieczywem, nabiałem. Podziwiam wspaniale zaopatrzone
stoiska rzeźnicze – wszystko estetycznie ułożone i czyste.
Wzdycham, wspominając nasze puste sklepy. Szkoda gadać, albo nie
potrafimy się rządzić, albo po prostu nie dano nam szansy, żebyśmy
mogli wykazać się swoimi zdolnościami. Nasi wycieczkowicze gdzieś
się rozeszli, a ja chodzę sama między stoiskami przypatrując się
towarom. Panie budapeszteńskie targują się jak przekupki,
przerzucając owoce lub warzywa i zawsze coś taniej kupują. Pod
murem ustawiono białe budki z gorącymi parówkami, gulyasem, czy
popularną zupą fasolową. Kumani1,
( Połowcy) przynieśli na targ wyroby ludowe. Od fantastycznych
wzorów i barw aż ćmi się w oczach. Są tam drewniane talerze
bajecznie malowane, obrusy, koronki, ceramika, a wreszcie słynne
bogracze – kociołki pasterskie, w których podaje się tutaj zupę
gulaszową. Sprzedają także wędliny własnego wyrobu, odznaczające
się dużym przydymieniem i ostrością smaku. Bazar ściąga wielu
turystów szukających regionalnych pamiątek, gdyż ceny są tu o
wiele niższe i można się potargować.
W
tym różnojęzycznym tłumie często słyszę język polski.
Przechodzę właśnie w pobliżu lady, przy której stoi elegancka
pani. Modna fryzura, staranny makijaż, sylwetka jak z żurnala mody.
Przed nią leży otwarta walizka pełna kosmetyków, pasmanterii,
kolorowej włóczki i stylonowych koronek. Dłonią pełną złotych
pierścionków podsuwa swój towar mijającym ją obojętnie
Węgierkom. Przyglądam się kosmetykom – polskie. Perfumy "Pani
Walewska", krem Nivea, całe zestawy z Polleny i Lechii – jak
ona to przewiozła? Staję przy stoisku i zaglądam do walizki. Pani
natychmiast przybiera uprzejmą minę i patrzy na mnie z nadzieją.
- Może pani coś kupi. Tessek. (proszę) – brylant na jej palcu
miota w słońcu olśniewające błyski. Udaję, że nie rozumiem o
co jej chodzi i zmuszam ją do łamańców językowych, bowiem dama
prócz pojedynczych słów, nie mówi żadnym obcym językiem. W
końcu mam dosyć tej zabawy i pytam z głupia frant po polsku:
- A ile pani chce za ten krem Nivea? - w damę jakby piorun
strzelił. Czerwienieje jak indor i mierzy mnie rozwścieczonym
wzrokiem.
- No wie pani? - syczy. – Ten towar jest
tylko dla Węgrów. Pani może sobie kupić krem w kraju.
- Właśnie, że nie mogę, dzięki takim handlarom jak pani! -
odpowiadam i odchodzę, słysząc za plecami jazgot rodaczki.
Parę
kroków dalej ponownie spotykam Polaków. Dwóch mężczyzn sprzedaje
płaszcze ortalionowe. Ci mają większe powodzenie, bo przystanęło
koło nich kilka osób i targują się o cenę. Jestem przekonana, że
kupią płaszcze za pół darmo. Jestem uczulona na rodaków i
wyszukuję ich w tłumie. Ależ naród – w przeciwieństwie do
sprzedających Węgrów, są nachalni i dosłownie narzucają się,
łapiąc za poły przechodzących ludzi i wtykając im swoje towary.
Pomiędzy stoiskami,w ciemnych kątach, stoją jacyś osobnicy z
tajemniczymi minami, nie wychylając się z cienia. Widocznie biorą
mnie za cudzoziemkę, bo proponują mi po niemiecku kupno dolarów.
Naturalnie – także Polacy! Ponieważ piszę ten pamiętnik bez
obłudy, więc przyznaję, że przez cały czas toczę z sobą walkę
pomiędzy chęcią sprzedania czegoś, a wstydem.
W tym czasie Polacy nie byli dobrze widziani na Węgrzech. |
Tak bym chciała przywieźć coś do domu, ale 750 forintów to
około 1000 złotych polskich. Co za to można kupić? Na Węgrzech
jest drożyzna, a sami Węgrzy oszczędzają każdy grosz. Zarobki
tutaj są bardzo niskie, więc z konieczności niemal każdy Węgier
ma po dwa etaty, pracując ciężko cały boży dzień. Na ulicach
Budapesztu nie widzi się na ogół tak wystrojonych kobiet, jak w
Polsce. Panie chętnie noszą używane ciuchy, ubrane są skromnie,
mało umalowane, bowiem na nowe stroje z reguły ich nie stać.
Zauważyłam, że jedna z naszych wycieczkowiczek ma klientkę. Moje
koleżanki rozłożyły na jednej z lad swoje ubogie towary i biernie
czekają, aż ktoś raczy je spostrzec. Ale jak to zwykle bywa, kiedy
ktoś coś kupuje, zatrzymują się inni. U Marysi, Węgierki
wybierają nici, igły, jakieś paski, bieliznę i ręczniki,
próbując dogadać się ze sprzedającą, bo Marysia nie włada
obcym językiem. Ale od czego pomysłowość? Rozstawia palce i na
nich pokazuje cenę. Dobre to kiedy cena jest dziesiętna, przy
wyższych kwotach biedne Polki oblewają się potem – jeszcze
chwila, a zdejmą buty, żeby mieć więcej palców do liczenia.
- Sto dwadzieścia forintów . - mówi Marysia.
Węgierka
rozkłada ręce i nic nie rozumie. Marysia patrzy jej rozpaczliwie w
oczy.
- No, s t o d w a d z i e ś c i
a. - powtarza powoli i wyraźnie, łudząc się, że klientka
wreszcie zrozumie. Oj, nie dogadają się! A nieprawda, właśnie że
się dogadają! Marysia wyciąga z torebki długopis i na kawałku
papieru pisze cenę. Węgierka kręci przecząco głową – za
drogo. Marysia skreśla 120 i pisze 100. Węgierka odchodzi
zniesmaczona. Marysia nie rezygnuje, woła ją i pisze 50! Klientka
uśmiecha się i sięga po portmonetkę. Dobiły targu.
W tej samej chwili podchodzi do
mnie starsza pani i pyta o coś po węgiersku. Niestety, nie znam
tego trudnego języka moich przodków. Ale siwa pani wskazuje moją
torbę, widocznie chce wiedzieć, czy mam coś na sprzedaż.
Przypominam sobie, że niemal każdy Węgier zna niemiecki, więc
pytam, czego sobie życzy. Węgierka cieszy się, że możemy się
porozumieć i wyjaśnia mi, iż interesuje ją odzież. Waham się
przez moment, ale kobieta zdecydowanym ruchem otwiera mi torbę i
zagląda do wnętrza. Cmoka z zadowoleniem i po chwili jestem
oblężona przez panie. Mam do sprzedania tylko sweter, peniuar i
ewentualnie zakopiański żakiet – gdybym dostała za niego
odpowiednią cenę. Są to rzeczy nowe i naprawdę eleganckie, w
przeciwieństwie do innych towarów sprzedawanych przez Polaków,
wciskających tubylcom lichą tandetę.
Wybucha
kłótnia, bo trzy węgierskie panie pragną kupić peniuar i żadna
nie zamierza ustąpić. Nie wtrącam się, niech same zdecydują
która peniuar weźmie. Pamiętam nauki pokojówki i niżej 150
forintów ciucha nie oddam. O mało nie wybucham śmiechem, bo
Węgierki zaczynają się licytować. Siwa pani, ta która pierwsza
do mnie podeszła, wciska mi do ręki 250 forintów i chowa peniuar
do torby. Trochę mi przykro, bo kupiłam go zaledwie przed miesiącem.
Inne kobiety targują sweter. Sprzedaję go za 300 forintów. Ale z
żakietem mam kłopot. Jest wiele chętnych pań, lecz cena 1000
forintów wydaje się im za wysoka. O spryciary! Widziałam o wiele
gorsze rzeczy za 1000, a nawet 1500 forintów. Jakaś młoda Węgierka
uwzięła się na żakiet, lecz chce mi dać za niego tylko 500
forintów. Nic z tego, nie sprzedam! Jednak nie mogę się od niej
odczepić, widać żakiet wpadł jej w oko. Ostatecznie zgadzam się
na proponowaną cenę 900 forintów i żakiet mam z głowy.
Czuję
się bogata, z takim kapitałem można iść na zakupy! Pośpiesznie
odchodzę na drugi koniec bazaru, bo Węgierki chcą kupić kurtkę,
którą mam na sobie. Jak dalej tak pójdzie, zostanę w samych
majtkach! Mam już dosyć tych targów i pomimo udanych transakcji
handlowych, czuję niesmak, jakbym popełniła jakiś czyn nieetyczny
lub wielki szwindel. Naraz z głośnika nadającego wesołą
muzyczkę, rozlega się zachrypnięty baryton :
- Figyelem – redörseg!
(uwaga,milicja !) - i momentalnie wybucha panika. Ludzie śpiesznie
zgarniają swoje towary, włażą pod lady, pryskają po kątach,
próbują uciekać przez bramę, ale tam już stoi milicja. Tylko
Węgrzy zachowują spokój, bo im nic nie grozi. Straszne
zamieszanie trwa około dwadzieścia minut. Potem z głośnika pada
jakieś zdanie i wszystko wraca do normy. To było tylko polowanie na
waluciarzy.
Polska. Kolejki pod każdym sklepem. |
Stoję jak wryta i naraz ogarnia mnie palący wstyd i gniew.
Wściekam się na rząd, który swoich obywateli zmusza do
nielegalnych handelków. Wściekam się, że we własnym kraju nie
mogę kupić podstawowych artykułów spożywczych i z konieczności
pozbywam się własnych rzeczy, by przywieźć do domu coś do
jedzenia. Wściekam się, że sklepy polskie są puste, bo zakłady
produkcyjne stoją sparaliżowane strajkami, a klasa robotnicza
uprawia wielką politykę zamiast wziąć się za robotę! Na zdrowie
im to nie wyjdzie, jak nas historia poucza. Politycy lubią
posługiwać się proletariatem, ale gdy dorwą się do władzy,
zwykle zapominają komu ją zawdzięczają.
Oblewa mnie zimny pot,
gdy wyobrażam sobie, że mogłam być zatrzymana za nielegalny
handel. Nigdy więcej tu nie wrócę, nie nadaję się do takich
imprez. Podjąwszy stanowczą decyzję, z uczuciem ulgi wychodzę
z bazaru i idę w stronę metra. Jestem zdenerwowana i pragnę być
sama. Mam dobrą pamięć wzrokową i trafię na miejsce zbiórki.
Wsiadam do metra, tym razem bez żadnych przygód i jadę do Dworca
Keleti, gdzie czeka nasz autokar.
Budapeszt Dworzec Keleti. |
Za mną pojedynczo i w grupach
nadchodzą inni wycieczkowicze. Są uśmiechnięci i rozgadani –
widocznie handelek się opłacił. Oni nie mają takich obiekcji jak
ja, i postanawiają wrócić na bazar nazajutrz. Cholera, a może ja
jestem nienormalna? Jeden z naszych panów nosi przy sobie przenośny
sklep jubilerski. Pod marynarką pełno zegarków elektronicznych,
złotych łańcuszków i pierścionków. Nie był z nami na bazarze,
widocznie chodzi własnymi drogami. Wstępuję do hallu Dworca, by
kupić pocztówki i znaczki. Przy samym wejściu zaczepia mnie młody
mężczyzna:.
`- Madame, dolar, forint, frank?... - podtyka mi pod nos plik
banknotów. Mam ochotę trzepnąć go w ucho.
- Odczep się pan! - reaguję niegrzecznie, po polsku.
- O,
przepraszam, myślałem, że jest pani Niemką. - powiada zmieszany
rodak.
- Owszem, jestem Niemką, tylko tak po polsku
wyglądam! - warknęłam i poszłam do kiosku.
Wsiadając do autokaru, rzuciłam okiem w stronę
Dworca. Przedsiębiorczy młodzieniec idzie właśnie pomiędzy dwoma
potężnie zbudowanymi mężczyznami, w kierunku szarej limuzyny.
Wcale mu nie współczuję. To jeden z tych spekulantów na wielką
skalę, którzy wywożą z ubogiego kraju miliony w twardej walucie.
Błyskawicznie dorabiają się wielkich majątków i budują sobie
luksusowe wille z basenami, podczas gdy przeciętny Polak, boryka się
z trudnościami życia codziennego. Wiele naszych bogatych i
niegustownych rezydencji ma swój początek na bazarze "Moskwa".
Sąd węgierski policzy teraz młodzieńcowi każdy dolar,
zamieniając twardą walutę na miesiące kicia.
Budapeszt nocą. |
Na ogół niewiele piszę o Budapeszcie, mimo iż cały czas
zachwycam się tym przepięknym miastem. Węgrzy są ogromnie dumni
ze swojej stolicy i powiadają, że Rzym ma tylko siedem wzgórz,
natomiast Budapeszt ma ich aż dziesięć i właśnie to terasowate
położenie nadaje miastu niepowtarzalny urok. Pomimo wielu wojen,
Budapeszt zachował śliczną secesyjną zabudowę i cały tonie w
zieleni wspaniałych parków, skwerów z fontannami i mnóstwem
kwiatów, widocznych na każdym wolnym kawałku ziemi. Miasto ma coś
z Paryża i coś z Wiednia. Kto raz zobaczył Budapeszt, zawsze
zechce tu powracać. Nie ma przesady w twierdzeniu, że jest to jedna
z najpiękniejszych stolic Europy. Ma przeszło dwa miliony
mieszkańców – jedną piątą ogółu ludności całego kraju. Nie
mogłam uwierzyć, że Budapeszt jest portem morskim! Ale to prawda.
Wpływają tu statki dalekomorskie, utrzymując łączność z Morzem
Śródziemnym, Zatoką Perską i Morzem Czerwonym! Siedem
wspaniałych mostów łączy Budę z Pesztem. Nad miastem wznosi się
Góra Gellerta, a w jej wnętrzu znajdują się słynne wspaniałe
termy. Tutaj w pierwszym stuleciu naszej ery, Rzymianie założyli
obóz Aquincum. Ciekawe wykopaliska można podziwiać, jadąc czy
idąc ulicami, między innymi fragmenty rzymskiego cyrku. Zabytki z
epoki rzymskiej posiada Muzeum Narodowe.
Budapeszt. Widok na Zamek. |
Niestety, pani pilotka oświadczyła, że nie
mamy czasu i do muzeum nie pójdziemy. W Budapeszcie większość
budowli jest monumentalna. Bogate sklepy, szczególnie na Väci
utca, ogromne place z kolumnadami, godnymi starożytnego Rzymu,
niezliczona ilość kawiarni, winiarni, restauracji i hoteli oraz
salonów mody, ze słynnym salonem Clary Rothschild na czele. Tutaj
często zamawiają toalety znane gwiazdy filmowe: Liz Taylor, Zsa-Zsa
Gabor ( z pochodzenia Węgierka) i Marina Vlady.
Raj dla oka i podniebienia, bo kuchnia węgierska uchodzi po kuchni
francuskiej za najwykwintniejszą. A wina, to prawdziwe niebo w
gębie. Widziałam w jednej winiarni w podziemiach tutejszej Starówki, omszałe
butelki, za które trzeba zapłacić setki, a może nawet tysiące
dolarów. Zwykłego zjadacza chleba z ubogiej Polski, ogarnia lekki
obłęd na widok wytwornych wystaw. Towary ze wszystkich części
świata, a ogromne magazyny konkurują z sobą o klienta, obniżając
ceny i robiąc wyprzedaże. To kapitalistyczne chwyty handlowe, o
jakich nam się nie śniło. Wszystko to w kraju rządzonym przez
komunistów!
Monumentalna kolumnada Placu Tysiąclecia. |
Widocznie
Węgrom bardziej opłaciła się rewolucja w 1956 roku, niż nam
zmiana władzy w 1970 roku. Budapeszt w czasie wojen tureckich w XVII
w. został doszczętnie zniszczony. Od zagłady uratował miasto król
Jan III Sobieski. Na czele wojsk polskich wyparł Turków z Węgier,
odnosząc wielkie zwycięstwo pod Parkanami. Dopiero cesarzowa
Austrii Maria Teresa, będąca również królową Węgier,
rozpoczęła planową rozbudowę miasta, burząc przy tym ocalałe z
pożogi zabytki ze średniowiecza .W XIX wieku powstały ogromne
budowle z okazji Wystawy Światowej. Wtedy także zbudowano metro.
Zaimponowało mi przywiązanie Węgrów do własnego języka. Każdy
obcy wyraz przekładają natychmiast na węgierski, nawet tak
popularne nazwy, jak kino, radio i telewizja w ich języku brzmią
zupełnie inaczej. Tymczasem Polacy starają się jak mogą, by
zaśmiecić swój język.
Budapeszt Gmach Parlamentu. |
Telewizja niemal do każdego zdania
dorzuca jakiś angielski wyraz. Pewnie wkrótce będziemy oglądać
TV ze słownikiem w ręku. Dostaję ataku wścieklizny, kiedy słyszę
dziś małe dzieci, powtarzające za mamuśką: "SUPER!"
Jakby nie można było powiedzieć: świetnie, znakomicie, wspaniale,
cudownie, byczo! Albo głupią manię używania czysto jankeskiego
wykrzyknika "wow"!Zamiast polskiego ”ojej, o rany, o
mamo!” to „wow” naszym wydaniu brzmi nieapetycznie, jakby się
komuś odbiło! W przeciwieństwie do angielskiego, nasz język jest
bardzo bogaty, tylko należy się nim od małego dziecka prawidłowo
posługiwać. Świadczy to bardzo źle o naszym patriotyzmie,
uzewnętrznianym jedynie ma meczach piłki nożnej. ( Ten komentarz
jest już z dzisiejszych czasów.)
1Lud
rasy mongolskiej, przybyły w XI w. z Azji do Europy. Częściowo
osiedlili się na Węgrzech i w Bułgarii, gdzie ulegli asymilacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz