Dworzec kolejowy Opole-Groszowice.foto. Polska ORG |
Nudzę się i zaczynam grymasić. Biedna Mama z
anielską cierpliwością pociesza mnie, że to już niedaleko. Ale
sama w to nie wierzy, bo nikt nie wie, gdzie się ten Bunzlau
znajduje. Podobno za Liegnitz, lecz konia z rzędem temu, kto nam
wyjaśni, jak daleko do tego miasta? Prawdopodobnie te miejscowości
mają już polskie nazwy, jednak my ich nie znamy, bo na wszystkich
mapach są napisy niemieckie. Przypuszczamy tylko, że to miasto
znajduje się gdzieś na granicy Niederschlesien1,
pewnie jakaś zapadła dziura, której nigdy nie polubimy.
Do
Breslau, czyli Wrocławia, przyjechałyśmy o świcie. Z prawdziwą
przykrością żegnałyśmy majora i jego przemiłą małżonkę. To
byli naprawdę dobrzy ludzie, z którymi zżyłyśmy się w podróży.
Przy pożegnaniu, pani Wiera, rozejrzawszy się dyskretnie,
przeżegnała nas prawosławnym krzyżem, życząc szczęśliwej
podróży. Gdyby nie nasz rosyjski opiekun, nie dojechałybyśmy
wcale do Wrocławia, bo w Opolu przyczepił się do nas jakiś pijany
polski chorąży Chciał wyrzucić nas z wagonu, żeby na nasze
miejsce posadzić swoją lafiryndę, również nietrzeźwą. Zrobiła
się straszna awantura i nareszcie, wspólnymi polsko-rosyjskimi
siłami, wypchnięto awanturnika i jego babę z pociągu. Na
wrocławskim peronie kolejarz poinformował nas, że do Liegnitz,
czyli do Lignicy, ( tak się wtedy pisało nazwę miasta) pociąg
odjedzie jeszcze tego dnia i musimy się śpieszyć, żeby dostać
się chyba na dworzec Świebodzki, już dokładnie nie pamiętam.
Nad
miastem wolno wstawał szary, mglisty dzień i zanosiło się na
deszcz. Z hali dworca, wychodzimy na ulicę. Przed stacją jak zwykle
tłumy ludzi. Tragarz postawiwszy nasze bagaże na chodniku, wziął
zapłatę i poszedł. Rozglądamy się za jakimś środkiem
lokomocji, żeby dostać się na ten drugi dworzec. W tym obcym,
nieznanym mieście, czujemy się bardzo samotne i bezradne. Wrocław
wywarł na nas przygnębiające wrażenie, bo miasto jest straszliwie
zniszczone. Jak okiem sięgnąć, morze gruzów. Z tej powodzi ruin,
sterczy czasami pionowa ściana, lub cudem ocalały dom. Obok nas
przystaje kilka samochodów wojskowych, do których błyskawicznie
wskakują podróżni. Dla nas oczywiście miejsca nie ma i nawet nie
próbujemy się dostać do ciężarówki, bo jest to zadanie dla
silnego, bezwzględnego mężczyzny. Znowu mamy zmartwienie, jak z
tymi ciężkimi bagażami dojdziemy do drugiego dworca. Jeżeli nie
zdążymy do pociągu, pozostaniemy w tych ruinach zdane na łaskę
losu. To straszliwie zniszczone, trupie miasto budzi naszą zgrozę.
Tak wyglądał Wrocław w 1945 r. foto Dzieje.pl. |
Pod
ścianami ocalałych domów, poniewierają się resztki dobytku
mieszkańców Breslau. Wszędzie widać ślady kul i ognia. Niektóre
kamienice mają ogromne dziury po pociskach artyleryjskich. Co jakiś
czas, drogę zagradzają nam budynki zawalone na skutek eksplozji
bomby lotniczej. Dom runął, lecz pojedyncza ściana pozostała,
strasząc oknami w których dziwnym trafem, zachowały się ramy i
resztki firanek, czasami parapety z nietkniętą doniczką zwiędłej
pelargonii. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe.
W
podmuchach jesiennego wiatru, powiewają jakieś szmaty, niczym białe
flagi, wieszczące poddanie i śmierć zagrzebanych pod gruzami
mieszkańców kamienicy. Ocalałe resztki schodów wspinają się w
próżnię, wiodąc donikąd, a przekrzywione obrazki na ścianach
nie istniejących pokoi, sprawiają makabryczne wrażenie. W parkach
i na skwerach stoją drzewa połamane i pocięte odłamkami, wznosząc
ku niebu z niemą skargą, kikuty nagich gałęzi. Wielkie leje po
bombach i pociskach artyleryjskich, pełne są wody deszczowej. Nad
tym ponurym obrazem zniszczenia, unosi się ciągle jeszcze trupia
woń, gdyż pod gruzami zawalonych domów rozkładają się ciała
zasypanych. Dokoła pełno mogił, czasem z krzyżem i krzywą
tabliczką, a najczęściej bezimiennych.
Ulica J. Piłsudskiego w 1945 r. foto. Polska ORG |
W
naszym mieszkaniu przebywałam zaledwie dwa dni. To był koniec
naszego radosnego, szczęśliwego świata. Dlatego nie umiemy zdobyć
się na współczucie dla mieszkańców Breslau! Idąc po gruzach,
potykam się o resztki zasieków i rozdzieram pończochę o drut
kolczasty. Ostre kolce kaleczą mi łydkę. Syczę z bólu i
poślinionym palcem ścieram płynącą z ranki krew.
Festung Breslau!3
Nie, nie podoba mi się wcale to miasto i mam cichą nadzieję, że
Bunzlau nie jest podobny do tej pustyni gruzów. Niemcy w posępnym
milczeniu ciągną wózek, my również się nie odzywamy, bo w końcu
o czym tu można mówić? Jestem dzieckiem, ale przeżyłam okupację
i wiele rozumiem. Mimo woli nasuwają mi się porównania. Tych tutaj
Niemców, wynędzniałych i pokornych, z wyrazem apatycznej bezsiły,
i zapamiętanych doskonale z czasów okupacji, butnych kohort, w
znienawidzonych mundurach koloru feldgrau, maszerujących z grzmotem
podkutych butów i beztroskim śpiewem przez ulice naszych miast.
Pamiętam pogardliwe, okrutne spojrzenia cywilnych Niemców i plujące
na Polaków dzieci niemieckie. Należeli przecież do „rasy panów”,
a my, Polacy, byliśmy jedynie „podludźmi” skazanymi na
wytępienie!
Adolf Hitler we Wrocławiu. foto. Niemcy online. |
Ale po klęsce hitlerowskich Niemiec, duma „rasy
panów” gdzieś się zapodziała. Co jakiś czas podchodzą do nas
ludzie, mężczyźni, kobiety, czasami dzieci i o coś proszą. O
kawałek chleba, o papierosy, o pieniądze. Niekiedy ci mężczyźni
są zupełnie młodzi, lub na odmianę całkiem sędziwi. W każdej
innej sytuacji, widok tych ludzi, wzbudziłby w nas gorące
współczucie i chęć pomocy, ale czy oni na litość zasługują?
Chyba jeszcze nie! Przez wiele lat gorliwie pracowali na swój los.
Patrzę na sędziwą Niemkę ciągnącą z wysiłkiem wózek i robi
mi się miękko na sercu, bo nagle wyobraziłam sobie, że to moja
babcia, tak ciężko doświadczona losem. Mama znając moją
skłonność do litowania się nad każdym biedakiem, mocno ściska
mi rękę. Jej gest, momentalnie przywołuje w mojej pamięci
potworne wspomnienie.
Poszłyśmy z Mamą na wieś po mleko i
trafiłyśmy przypadkiem na masową egzekucję. Ukryte w chłopskiej
„wygódce”, patrzyłyśmy na rzędy SS-manów uzbrojonych po
zęby, trzymających na smyczy skowyczące wilczury. Słyszałyśmy
terkot karabinów maszynowych i krzyki. Spędziłyśmy tam wiele
godzin, bo teren masowej egzekucji był pilnie strzeżony. Czasem
ruszała się jeszcze miękka ziemia. Mama cały czas ściskała mi
rękę aż do bólu, żebym Boże broń, nie krzyknęła, gdyż wtedy
nic nie uchroniło by nas od śmierci. Nie krzyknęłam, bo zemdlałam
i przez kilka dni leżałam w gorączce, bardzo chora, dręczona
koszmarami. Przez wiele dni, kładąc się do łóżka wymiotowałam,
a biedna Mama miała dodatkową pracę, pranie mojej bielizny.
Niemal wszyscy młodzi Niemcy obecnie mają jakąś
wspólną cechę, oto każdemu z nich czegoś brakuje. Ręki, nogi,
oka, palców. Na twarzach widoczne są blizny i szramy po ranach.
Może byli w Polsce? Na szczęście, nie mamy czasu na rozmyślanie
o przeszłości, bo już widać z dala dworzec kolejowy. Mama wręcza
Niemce pieniądze, ale staruszka potrząsa odmownie głową i
śmiesznie łamanym językiem, prosi po polsku o chleb. Mama jest
poznanianką i perfekt zna język niemiecki, lecz celowo z tym się
nie zdradza. Po namyśle, sięga do torby i podaje Niemce ćwiartkę
chleba i słoiczek smalcu. Staruszka ma w oczach łzy.
-
Danke sehr, danke! - powtarza kilkakrotnie, chwytając Mamę za rękę
i mocno nią potrząsając. Potem, jakby domyślając się, że Mama
ją rozumie opowiada, że dwóch synów straciła w Afrika Korps i
pod Kurskiem, męża w bitwie o Breslau, a w domu ma chorą córkę.
Oprócz niej, z rodziny pozostał jej tylko ten wnuk. Widzę, że
chłopak ma na czole bliznę przykrytą włosami. Widocznie także
zabawiał się w wojenkę za Fuehrera i Vaterland. Pomimo wychudzenia
jest bardzo ładny. Ma jasne włosy, błękitne oczy, zimne jak lód
i stanowi wymarzony typ germańskiej „blond bestii”. Sądząc po
jego minie, wydaje mi się, że wojna niczego go nie nauczyła. Na
polecenie babki chwyta kosz, staruszka dźwiga walizkę i neseser.
Nie proszeni, niosą bagaże aż na peron. Wobec tego, mama dokłada
jeszcze puszkę wieprzowiny i kostkę sprasowanej herbaty. Niemka
uniżenie dziękuje i naraz zaciskając pięści szepcze:
- Przeklęty Adolf! Oto do czego doprowadził naród niemiecki!
Mama
uśmiecha się z ironią. Niemców wcale nie wzruszają potworne,
nieopisane cierpienia milionów ludzi. Nie czują się współwinni.
Przeklinają swego ubóstwianego Wodza, bo miał nieszczęście
przegrać wojnę i sprawił wszystkim wielki zawód. Biedny niemiecki
naród, tak podle oszukany przez Fuehrera! Ojciec, będąc jeńcem
wojennym oflagu w Norymberdze, często wspominał o szaleńczym
entuzjazmie Niemców, obrzucających kwiatami mknące pociągi, pełne
jasnowłosych herosów w mundurach feldgrau, jadących na podbój
świata. Kobiety omdlewały z zachwytu i dumy na widok portretu
Hitlera. Oszalałe z miłości tłumy, wyciągały w górę prawice,
wrzeszcząc aż do utraty tchu:
- Heil Sieg! Heil Fuehrer!
Teraz przeklinają swojego Adolfa w żywy kamień,
i wszyscy zapierają się związków z nazistami. No dobrze, jeżeli
większość Niemców była nastawiona pokojowo, to skąd się brało
tylu fanatycznych hitlerowców? Po klęsce Polski w 1939 roku,
kobiety niemieckie pluły na prowadzonych pod eskortą jeńców
polskich i wylewały na nich nocniki. Ojciec dostał się we wrześniu
do niewoli rosyjskiej pod Stanisławowem, a potem na podstawie
wymiany jeńców przez Rosję i Niemcy, znalazł się w w oflagu w
Norymberdze. Zawsze podkreślał, że w obozie rosyjskim, daleko aż
pod Uralem, cierpiał głód i chłód, lecz nikt nigdy mu nie
ubliżył i nie uderzył, a ludność rosyjska okazywała polskim
jeńcom serce i dzieliła się z nimi chlebem, którego sama miała
tak niewiele.
Te dywagacje, nasunęły mi się jednak
dużo później, kiedy dorosłam i miałam możność z perspektywy
czasu, już bez emocji ocenić ówczesną sytuację. Wchodząc na
peron, widzimy jakiś pociąg. Mama podbiega do kolejarza i pyta
gorączkowo, czy ten transport jedzie w kierunku Liegnitz? Niestety,
bardzo rozczarowane dowiadujemy się, że naszego pociągu nie ma.
Zostanie podstawiony jutro, a może za kilka dni, jeśli coś nie
nawali.
- O
Boże, to gdzie my się podziejemy! Mamy czekać tu, na dworcu? -
woła Mama bliska płaczu.
Obok,
w budynku podziurawionym jak rzeszoto kulami, wychodzi kobieta na
balkon, z włosami nakręconymi na papiloty i energicznie trzepie
pościel. Potem, nie bacząc na chłód, zabiera się do mycia szyb.
Obok niej widzę małą dziewczynkę. Trzymając lalkę, zajada
kromkę chleba. Te prozaiczne, codzienne czynności, budzą we mnie
ogromną tęsknotę za domem, gdzie rano, po śniadaniu, bawiłabym
się z Danusią lalkami. Nie wiem, gdzie będzie ten mój nowy dom.
Nie mam żadnych zabawek i jestem taką „starą maleńką”, nad
wiek doświadczoną latami okupacji. Jednak wolno mi marzyć i
zasypuję Mamę pytaniami, jak to będzie w tym Bunzlau? Mama
odpowiada mi krótko i rzeczowo, starając się ściągnąć mnie z
obłoków na ziemię.
Ranek
jest bardzo chłodny i decydujemy się wrócić do hali dworca.
Rozglądamy się bezradnie, szukając wolnego kącika. Wydaje się,
że cała posadzka zajęta jest przez koczujących podróżnych.
Niektórzy drzemią niespokojnym nerwowym snem, otwierając co chwile
oczy i rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Na kamiennej
posadzce leżą rozłożone gazety, stare szmaty, koce, a na tych
śmieciach śpią umęczeni ludzie. Niektórzy mężczyźni
usadowieni w kucki, grają w karty, klnąc i kłócąc się zajadle.
Inni dyskutują o polityce, lub się posilają, rozkładając
jedzenie na walizce. Pod nogami dorosłych, bawią się dzieci,
urządziwszy sobie kryjówki między tobołkami. Kilku mężczyzn w
nasuniętych na oczy czapkach, podaje sobie z rąk do rąk butelkę z
bimbrem, przegryzając każdy łyk kawałkiem czerstwego chleba. Oj,
mają już dobrze w czubie, bo kiedy przechodzimy, właśnie intonują
sznaps barytonami piosenkę, przerywaną pijacką czkawką:
- Co
użyjem, to dla nas, bo za sto lat nie będzie nas!
Lepiej
trzymać się z daleka od tego towarzystwa. O wypadek teraz nie
trudno, bo wielu pasażerów nosi przy sobie broń palną albo nóż.
Naraz podchodzi do nas niechlujnie wyglądająca baba i uśmiechając
się obleśnie pyta:
- Chce
pani może tani nocleg?
Stara
nie budzi naszego zaufania, bo kiedy pochyla się nade mną, żeby
mnie pogłaskać po głowie, wyraźnie czuję odór alkoholu. Uchylam
się z odrazą, unikając pieszczoty. Mama stanowczo odmawia. Na
takim przygodnym noclegu mogłybyśmy się obudzić u świętego
Piotra w niebie. Nasze eleganckie walizki z pewnością byłyby
łakomym kąskiem dla złodzieja. Babsko nie zrażone odmową, zwraca
się z tą samą propozycją do innych podróżnych, a my trafiamy do
drzwi z krzywym napisem: „Tylko dla matek z dziećmi”. Ponieważ
ja jestem dzieckiem, a Mama matką, więc wchodzimy z nadzieją, że
w tym miejscu spokojnie i bezpiecznie przenocujemy w cieple.
Już
od progu uderza nas w nos ohydny smród i zaduch. Brudne pieluchy
wiszą na sznurku nad piecykiem. Pomimo dnia, pod sufitem pali się
słaba, popstrzona przez muchy żarówka. Wysoko umieszczone okienka
nie przepuszczają wiele światła przez brudne szyby. Pod ścianami,
na drewnianych pryczach leżą porozbierane „do rosołu” kobiety
z dziećmi. Odrażający zaduch sprawia, że cofam się od progu.
Jednak Mama postanawia tu pozostać i siłą wciąga mnie do wnętrza.
Podchodzi do nas pani w ongiś białym fartuchu i każe Mamie pokazać
bilety. Potem wskazuje nam dół piętrowej pryczy, gdzie możemy się
przespać.
Mama
prędko rozkłada koce i poduszkę, polecając mi zdjąć buciki.
Kładę się bardzo niechętnie, bo wcale nie chce mi się spać,
jestem tylko zmęczona. W kącie stoi piecyk-koza, a na nim wielki
kocioł z gorącym mlekiem. Do kotła ustawiła się długa kolejka.
Mama wyciąga z kosza garnuszek i wsypuje do niego trochę kawy,
przechowywanej na czarną godzinę. Wolno sączę wonny napój z
mlekiem, delektując się smakiem i posyłam Mamie uśmiech.
Biedaczka, trzyma się tylko nerwami i resztką sił. W tych
warunkach jeść nie możemy, zresztą nie jesteśmy głodne i to
jest zły znak, świadczący o naszym skrajnym wyczerpaniu. Smród w
tym pomieszczeniu jest obrzydliwy i czuję mdłości. Mam także
zawroty głowy i boli mnie brzuch. Jestem rozdrażniona wrzaskami
niemowląt i ordynarnymi kłótniami kobiet. Przytulam się do Mamy i
próbuję zasnąć. Godziny płyną tak wolno, że czas zdaje się
stać w miejscu.
Powoli
zapada wieczór. Ponurą salkę zalegają mroczne cienie, a żarówka
pod sufitem zaledwie się żarzy. Po katach, jak zjawy, bieleją
rozwieszone na sznurkach pieluchy. Prycza jest piętrowa, nad nami
leży kobieta z niemowlęciem. W pokoju jest bardzo gorąco i
sąsiadka z góry wyjmuje dziecko z becika, kładąc je na materacu.
Po chwili czuję, że coś kapie mi koło twarzy i moczy poduszkę.
Zrywam się ze wstrętem i skarżę się Mamie. Okazuje się, że
maluch siusia mi na głowę. Poduszka jest mokra i nie mam na czym
położyć głowy. Mama prosi grzecznie kobietę, żeby zechciała
zabezpieczyć niemowlę, a ona na tę uprzejmą uwagę reaguje
chamskim wrzaskiem. Mama macha ręką na znak, że nie warto wdawać
się w pyskówkę. Zamiast poduszki podkłada mi pod głowę
zrolowany koc. Układamy się od nowa, próbując zasnąć.
Właśnie
zapadam w błogi sen, kiedy niemowlę nad naszymi głowami zaczyna
się drzeć jak opętane. Jego wrzask natychmiast podejmuje troje
innych dzieciaków i koncert trwa nieprzerwanie. Zrywam się ponownie
i mam ochotę zawtórować szczeniakom na całe gardło! Matki
ryczących pociech, każda na inną nutę, zaczynają nucić
kołysanki. Daje to niezamierzony efekt, bo hałas się wzmaga, budzą
się coraz to inne dzieci i już nikt nie jest w stanie zmrużyć
oka. Matki schodzą z prycz, grzeją mleko i rozpoczynają kłótnię.
Na domiar złego, kobieta z górnej pryczy rozkłada zabrudzone
pieluchy, a ich smród wywołuje u mnie wymioty. Mama ociera mi twarz
zmoczonym ręcznikiem i podaje zimną kawę do popicia. Zdenerwowana
wrzaskiem niemowląt i wymiotami, oświadczam, że dłużej w tym
miejscu nie zostanę i koniec! Po namyśle, Mama przyznaje mi rację,
może lepiej nam będzie w hali dworca.
Zbieramy bagaże i wynosimy
się stamtąd.W
pobliżu znajdujemy wolny kącik. Zajmujemy go i ponownie rozkładamy
na posadzce gazety, koce itd. Chociaż jest już druga nad ranem, o
spaniu nie ma mowy. Dworzec przypomina ul z wyrojem pszczół. Coraz
to nowi podróżni śpieszą do podstawianych pociągów. Ktoś komuś
depcze po nogach, ktoś inny krzyczy, że został okradziony.
Psychicznie chory człowiek zaczyna przeraźliwie wyć, kołysząc
się jednostajnym ruchem w przód i w tył. Polskich wojskowych
prawie nie widać, za to po hali krążą żołnierze radzieccy, z pepeszami przewieszonymi przez ramię.
Dworzec wrocławski po wojnie. foto Radio Wrocław |
Utrwalił
mi się w pamięci dzień 3 sierpnia 1944 roku, kiedy do miasta
wkraczały wojska radzieckie. Stojący na ulicach ludzie, w milczeniu
przypatrywali się olbrzymim czołgom, tak potężnym, że osławione
niemieckie Tygrysy wydawały się przy nich miniaturkami. Czołgi
oblepione piechotą, uczepioną ich pancerzy, mieląc gąsienicami i
rycząc silnikami jechały ulicami miasta. Za nimi ukazały się
wielkie samochody ciągnące działa i kolumny piechoty, brudnej,
zmęczonej, prosto z linii frontu. Chociaż zawdzięczaliśmy im
pozbycie się Niemców, nie słychać było okrzyków radości i nikt
nie obrzucał żołnierzy kwiatami.
Byliśmy
przyzwyczajeni do widoku czystych i wymuskanych Niemców, więc
patrzyliśmy w osłupieniu na brudnych, skromnie umundurowanych
Rosjan. Ich kobiety ze służb pomocniczych, budziły współczucie.
Miały na sobie jakieś okropne uniformy, a na nogach pończochy z
bandaża. Nie była to ich wina. Większość z tych dziewcząt była
naprawdę bardzo ładna i zgrabna.
Widok
pijanych mężczyzn w hali dworca przejmuje nas lękiem. Są
uzbrojeni i niebezpieczni, bo lubią używać broni jako argumentu
nie do odrzucenia. Ale nie tylko ich należy się obawiać, bo dokoła
pełno innej rodzimej szumowiny. Morderców wypuszczonych z więzień,
zboczeńców i złodziei, gotowych okraść i zabić rodzoną matkę.
Mama ma przy sobie pieniądze, a ubrana jest w elegancki płaszcz z
lisem, na palcu ma złoty pierścionek zaręczynowy z rubinem i
brylantem. Na wszelki wypadek przekręca go kamieniami w dół, tak,
iż widać tylko obrączkę, i nie zdejmuje z dłoni rękawiczek.
Tak właśnie szłyśmy do dworca. |
Podróżni, oburzeni tym znanym nam dobrze
słówkiem, otaczają Niemców ciasnym kręgiem. Tylko patrzeć, a
dojdzie do samosądu. Ale Niemcy wcale nie zamierzają dobrowolnie
opuścić dworca. Zachowują się agresywnie i wprost prowokują
swym zachowaniem do groźnej awantury.
Kilku silnych mężczyzn, przychodzi milicjantowi w sukurs.
Razem usiłują wyrzucić Niemców z hali dworca. Zaczyna się
kotłowanina i przepychanki, okraszone wrzaskiem obu walczących
stron.
Milicjanci w 1945 r. foto. Szczecinek. Portal informacyjny. |
-
Uwaga, kryć się, Szkopy mają broń!
Posłyszałyśmy
tupot biegnących nóg i pojedyncze strzały z pistoletu. Kule
gwizdnęły niepokojąco blisko nas, odłupując tynk ze ściany.
Uciekający Niemcy wypadli z hali dworca. Naraz rozległ się terkot
serii z pepeszy i wszystko ucichło. Ludzie przyzwyczajeni przez
okres wojny do strzelaniny, usiedli z powrotem na swoich miejscach,
pomstując głośno i odgrażając się Szwabom. Ciało zabitego
milicjanta wyniesiono z hali. Z jego głowy kapała krew i znaczyła
ślad na brudnej kamiennej posadzce. Był taki młody, może w domu
czekała na niego matka? Do służby w milicji wstąpił z pewnością
nie dla ideologii, ale dla chleba. To była praca, chociaż mało
płatna i bardzo niebezpieczna. Do dziś mam wiele szacunku dla tych
pierwszych polskich milicjantów, zmagających się z ogromem zła,
jakie wylęgło się w czasach wojny i okupacji. Nie byli pachołkami
stalinowskiego terroru, lecz tylko stróżami porządku. Dopiero
później milicja stała się znienawidzona. Wielu z nich leży na
bolesławieckim cmentarzu, trafionych niemiecką, albo bandycką
kulą. 5
Tak wyglądał Dworzec Świebodzki w 1945 r. foto Fakt |
-
Nastąp się, Białka! A żeby cię wilki zeżarły, bydlę jedno.
Nic, ino by żarła, a mlika daje jak z łaski. Aaa?
Na ten
zarzut pełen goryczy, krowa nie reaguje, za to z drugiego wagonu,
koń wystawia łeb i rozgląda się dokoła wystraszonym wzrokiem.
Sędziwy chłop wyciera mu boki wiechciem słomy, a potem karmi go z
ręki owsem i klepie po szyi. W głębi wagonu dostrzegam łóżka
przykryte kraciastą pościelą, stoły, krzesła, piec – kozę, a
na nim garnki. Nie brakuje nawet pobożnych obrazków na ścianach.
Mój Boże, cała wieś na kółkach!
Mama
tłumaczy mi, że są to Polacy z Litwy i zza Buga, wypędzeni z
ojcowizny na rozkaz Stalina. Zmuszeni są szukać na tych ziemiach
nowego domu. Ludzie ci, mówią takim miłym śpiewnych akcentem,
jakim przemawiał do mnie ojciec chrzestny, rodowity lwowianin. Z
pobliskiego wagonu wysiadła staruszka i przechadza się po peronie,
odmawiając szeptem różaniec. Skończywszy poranny pacierz,
podchodzi do nas i pyta:
- Oj,
paniuńciu, proszu ja was, a daleko jeszcze do tego Żagania?
Jedziemy już miesiąc, a dojechać nie możemy. To daleko?
Mama niestety także nie wie, gdzie jest
ten Żagań.
-
Bożesz ty, mój kochany! - wzdycha strapiona babcia. - Wiozą nas na
taki kraj świata, o którym nawet nikt z nas nie słyszał. My spod
Buczacza, paniuńciu, jedziemy. Bydlątka nam się marnują, a i
człowiek nie nawykły. Ja pierwszy raz w życiu koleją jadę. Ot,
na stare lata tułaczka. A paniuńcia to skąd?
- Z
Rzeszowa.
- Ot,
sławne miasto. Mój syn w PZL-ocie przed wojną pracował6.
A paniuńcia daleko jedzie?
- Do
Bunzlau. Też nie wiemy, gdzie to miasto się znajduje.
. - O
Matko Boska Berdyczowska! - użaliła się staruszka. - Tak sama
jedzie, z panienką? Bledzieńkie takie, widać droga zmarnowała. A
z naszej wsi nawet połowa nie została. Co Sowieci nie wywieźli na
wschód, to UPA wymordowało. Tak się patrzę na te ziemie, nawet
bogate, gospodarstwa ładne. Ale to nie nasze. Tam góry, jary,
kurhany, groby naszych ojców. Zostawiliśmy wszystko na przepadłe i
poszliśmy tułać się po szwabskich ziemiach! - babcia chlipnęła
żałośnie i wytarła oczy skrajem fartucha.
- Może
nie będzie tak źle. - Mama starała się ją pocieszyć, zresztą
bez przekonania. - Podobno macie dostać duże gospodarstwa.
Babcia
skrzywiła się z pogardą.
- My
nie żebraki, co nam po szwabskiej ziemi? Siedzieliśmy na swojej od
stu lat, a może i więcej. Co tam polskiej krwi wsiąkało w ziemię
przez wieki, to tylko jeden Pan Bóg wie. Niby ładne te miasta, ale
gdzie im do naszego Buczacza, do Lwowa, Stanisławowa, gdzie im do
Kołomyi, Żółkwi, Truskawca, Kamieńca.... Jakie tam zamki, jakie
pałace i dwory były! Polskich królów, panów, szlachty. Spalone,
zniszczone, zmarnowane. A ziemia jaka! Czysty czarnoziem, że i na
świecie takiego nie znajdzie.... A może panienka napiłaby się
świeżego mleka? - zagadnęła mnie babcia, zmieniając raptownie
temat.
Powojenna wędrówka ludów. |
-
Niech wam pójdzie na zdrowie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy? -
rzekła na pożegnanie.
Ten
dzień zaczął się dla nas bardzo szczęśliwie. Nasz pociąg
podstawiono po południu, a w otwartych drzwiach pierwszego wagonu,
stał nasz rosyjski opiekun z Katowic! Dostrzegł nas i z daleka
zaczął do nas machać ręką. Dzięki jego wyjątkowej uprzejmości,
miałyśmy znowu względnie wygodne miejsca i bezpieczną podróż.
Ponownie przeżyłyśmy szturm na pociąg, ale nie będę się
powtarzać i opisywać tego koszmaru.
2Volkssturm
– niemieckie pospolite ruszenie, powołane przez Hitlera w 1944 r.
3Festung
Breslau – twierdza Breslau. W 1945 r. Niemcy zamienili miasto w
twierdzę, która poddała się wojskom radzieckim dopiero 6 maja
1945 r. Kapitulację Moskwa uczciła salutem 224 dział i okrzykiem:
- Breslau padł!
4Du
verfluchte Hund! - Ty przeklęty psie!
5Obecnie
tablice poświęcone poległym wtedy milicjantom, są zdejmowane z
cokołu i znikają. Komu szkodzi pamięć o tamtych ludziach i
tamtych czasach, nie wiem.
6PZL
– Polskie Zakłady Lotnicze w Rzeszowie.
Z zainteresowaniem !
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Usuń