Portal historyczny miasta Legnicy Liegnitz.pl |
W Liegnitz, a raczej już Lignicy, mieliśmy znowu
dłuższy postój, bo nasz transport miał ruszyć w drogę dopiero
następnego dnia. Ale skład pozostawał ten sam, więc nie
musiałyśmy się przesiadać i rozstawać z życzliwymi nam ludźmi.
Mama postanowiła wybrać się do lignickiego RKU, żeby
zatelefonować do Ojca i powiadomić go, że dojechałyśmy aż do
Lignicy i będziemy go oczekiwać na dworcu w tym Bunzlau. Miałam
słodką nadzieję, że Tata skombinuje jakieś auto i sam po nas
przyjedzie, bo podobno Bunzlau dzieli od Lignicy tylko 50 km. Prawie
jesteśmy w domu, hurra!
Przeszło dwie godziny czekałyśmy na połączenie
z RKU w Bunzlau. Mama była niemal przeźroczysta i uskarżała się
na bóle żołądka. Na samą myśl, że może się rozchorować,
ogarniał mnie obłędny strach, że w tym przypadku ja zostanę
sama! W końcu otrzymałyśmy połączenie, lecz spotkał nas
przykry zawód, bo zamiast pięknego głosu Ojca, usłyszałyśmy w
słuchawce obcy baryton, który nas poinformował, że Tata wyjechał
z komisją poborową w teren i powróci za miesiąc. Biedna Mama aż
przysiadła z wrażenia. Ale pod koniec rozmowy zgłosił się
znajomy oficer z Rzeszowa i zapewnił nas, że mieszkanie jest
przygotowane, a na stacji oczekiwać nas będą znajomi. Cóż, dobre
i to!
Lignica nam się zdecydowanie nie podobała. Brudna i ponura,
ale bez porównania mniej zniszczona od Wrocławia, pełna była wojsk radzieckich, które tam miały swoją główna siedzibę. Wróciłyśmy na dworzec. Mama dowiedziała
się od jakiejś pasażerki, że w bufecie można kupić gorący
obiad. Wprost nie do wiary! Mama pozostawiła mnie pod opieką pani
Wiery i poszła przekonać się, czy to prawda. Siedziałam w wagonie
z duszą na ramieniu, wyobrażając sobie, że każdej chwili pociąg
ruszy, a Mama pozostanie. Postanowiłam w takim wypadku, wyskoczyć
z wagonu, pozostawiając nasze bagaże. Moja wybujała wyobraźnia,
jak zwykle płata mi figle, podsuwając coraz to straszniejsze
obrazy. Zazdroszczę ludziom nie posiadającym wyobraźni, są o
niebo szczęśliwsi ode mnie!
Dworzec kolejowy w Legnicy. foto. Polska ORG. |
foto. Garnek |
Lignica pozostała za nami i powoli zbliżamy się
do Bunzlau. O, już najwyższy czas, bo obie jesteśmy w opłakanym
stanie i u kresu sił. Te nędzne pięćdziesiąt kilometrów
jechałyśmy dobę! Znudzona i chora, apatycznie przyglądam się
mijanym widokom. Po obu stronach toru ciągną się pola nie tknięte
pługiem. Wszędzie pustka i głucha cisza budząca niepokój. Znowu
się zatrzymujemy, bo coś w lokomotywie nawaliło. Jak okiem
sięgnąć, ogromna równina tchnie martwotą.
Mijamy wsie z białymi, murowanymi domami, zbudowanymi w tak zwanym pruskim stylu, z czarnym belkowaniem na ścianach. W oknach widać firanki i doniczki ze zwiędłymi kwiatami, lecz nie ma ludzi. Niemcy uciekli. Także drogi są inne niż w Małopolsce, gładkie szosy obsadzone włoskimi topolami, wiją się jak wstęgi po sam horyzont. Och, jakże tęsknię do małopolskich wsi, chat krytych słomianą strzechą i polnych dróg z rosochatymi wierzbami, podobnymi do rozczochranych wiedźm. Czasami mijamy las lub zagajnik z połamanymi drzewami, bo na tych terenach toczyły się ciężkie boje. Dowodem na to są stojące w szczerym polu, rozbite lub spalone czołgi, zestrzelony samolot z połamanymi skrzydłami, na których widnieje budzący strach czarny krzyż, tak często widywany na polskim niebie.
foto. Zabytki. |
Mijamy wsie z białymi, murowanymi domami, zbudowanymi w tak zwanym pruskim stylu, z czarnym belkowaniem na ścianach. W oknach widać firanki i doniczki ze zwiędłymi kwiatami, lecz nie ma ludzi. Niemcy uciekli. Także drogi są inne niż w Małopolsce, gładkie szosy obsadzone włoskimi topolami, wiją się jak wstęgi po sam horyzont. Och, jakże tęsknię do małopolskich wsi, chat krytych słomianą strzechą i polnych dróg z rosochatymi wierzbami, podobnymi do rozczochranych wiedźm. Czasami mijamy las lub zagajnik z połamanymi drzewami, bo na tych terenach toczyły się ciężkie boje. Dowodem na to są stojące w szczerym polu, rozbite lub spalone czołgi, zestrzelony samolot z połamanymi skrzydłami, na których widnieje budzący strach czarny krzyż, tak często widywany na polskim niebie.
foto. Myśliwcy - Forum dyskusyjne |
To
wszystko przypomina nam, że od zakończenia najbardziej krwawej
wojny w dziejach ludzkości, minęło zaledwie pięć miesięcy. Są
i takie miejsca, gdzie kopczyki mogił ciągną się jak okiem
sięgnąć, tworząc ogromne cmentarze żołnierskie. Śpią na nich
snem wiekuistym Niemcy, Polacy i Rosjanie, zrównani w śmierci i
nareszcie pogodzeni. Bywa, że gdy pociąg zwalnia na nasypie
kolejowym, dostrzegam ze zgrozą zagrzebane w pożółkłej trawie
ludzkie szkielety, czekające cierpliwie na pochówek. Przykry to
widok i nad wyraz ponury. Nad grobami płyną ciężkie jesienne
chmury, z których mży drobny zimny deszcz.
foto. Historia.org. |
Dworzec kolejowy w Bolesławcu. foto. zdjęcie archiwalne |
Rozglądamy
się z ciekawością pomieszaną z rozpaczą. Więc to w tym mieście
przyjdzie nam spędzić resztę życia? Tutaj będzie nasz nowy dom?
Przy tym partykularzu, Rzeszów wydaje się metropolią. Mama jest
szczególnie przygnębiona, bo miała nadzieję, że uda nam się
powrócić do ukochanego rodzinnego Poznania, gdzie żyje cała
rodzina Mamy. Dziadek Michał, ojciec Mamy jest powstańcem
wielkopolskim z 1918 roku. Mama wychowana w wielkim mieście, bardzo
za nim tęskni. Niestety, do dużych miast pchani są teraz
mieszkańcy zapadłych wsi, którzy nawet za sto lat nie staną się
prawdziwymi mieszczanami. I o to właśnie chodzi, żeby pozbyć się
miejskiej inteligencji. Dlatego w Poznaniu dla nas miejsca nie ma!
Udręczone,
spoglądamy za odjeżdżającym wolno pociągiem. Zabiera on z sobą
nasze niespełnione nadzieje. W drzwiach budynku dworca pokazują
się znajome twarze żołnierzy, przeniesionych tu z rzeszowskiego
RKU. Przyszli nas powitać, a razem z nimi jest porucznik A. także z
Rzeszowa. Ojciec wyjeżdżając, zobowiązał go do opieki nad nami.
Jesteśmy powitane entuzjastycznie, a żołnierze bez wysiłku
porywają nasze bagaże. Nareszcie przestaniemy je taszczyć!
Hala dworca, współcześnie. foto.Dolny Ślask org.pl |
Wychodzimy
z dworca na ulicę. Przed nami pusty skwerek, dalej niewielki park
pełen starych drzew. Ulica wyłożona wielkimi płytami, prowadzi do
centrum miasta. Czujemy się tu obco i źle. Nieliczni podróżni już
przeszli, dokoła prócz nas ani żywej duszy. Rozglądam się i
nagle otwieram szeroko oczy, ściskając Mamę za rękę. Przed nami
zatrzymuje się czarna kareta zaprzężona w dwa konie. Autentyczna
kareta z XIX wieku! Na widok naszych zdumionych min, żołnierze
wybuchają śmiechem.
- No i
jak się pani podoba nasz wojenny wehikuł? - odzywa się porucznik
A.
-
Prędzej mogłam się spodziewać, że przyjedziecie po nas czołgiem.
- śmieje się Mama. - Skąd wytrzasnęliście to cudeńko?
-
Trofiejne. Nasze auto zabrała komisja poborowa. A my, w nagłych
wypadkach, posługujemy się tym oto reliktem przeszłości.
Porucznik
szarmancko otworzył drzwiczki karety i pomógł nam wsiąść.
Oszołomione, wcisnęłyśmy się do czarnego pudła i konie ruszyły.
Jazda zajęła nam kilka minut, bo RKU, znajdowało się w budynku
dzisiejszej prokuratury przy ul. Chrobrego. W stojącej obok
trzypiętrowej kamienicy przy ul. Polnej 8, urządzane będą mieszkania dla
oficerów i ich rodzin. Na razie na parterze mieszka tylko dozorca.
Przy drzwiach wita nas starszy, wąsaty jegomość z czerwonym nosem
alkoholika. Zza jego pleców wyglądają twarze dwóch zaciekawionych
kobiet. O tej porze stołówka żołnierska była już zamknięta,
więc dozorca otrzymał bojowe zadanie poczęstowania nas kolacją.
Na stole pojawiła się butelka wódki oraz miska galarety z
wieprzowych nóżek. Do tego ocet, pieprz, sól i chleb, czarny jak
święta ziemia. Brrr! Nasze nadzieje na gorący posiłek rozwiały
się jak dym.
ul. Polna współcześnie. Nasz dom po prawej stronie. foto. Polska-org. |
Do
mieszkania dozorcy zaczęli schodzić się oficerowie z Rzeszowa, a
Mama opowiada „biednym wygnańcom”, nowiny o ich rodzinach i
miejskie ploteczki. Zagrzebani w tym niemieckim miasteczku,
oficerowie spragnieni są wiadomości z „wielkiego świata”.
Jesteśmy nieludzko zmęczone i nie możemy przełknąć tej zimnej
galarety, której do dziś nienawidzę. Cały czas marzę o położeniu
się do łóżka, w ciepłym przytulnym pokoju. Pokazało się
jednak, że nie będziemy tutaj nocowały, lecz pojedziemy do nowego
mieszkania.
Ogarnęło
nas podniecenie. Boże, jedziemy do domu, jakie to szczęście, że
mamy już własny dom! Natychmiast puściłam wodze fantazji,
wyobrażając sobie różowy pokoik, z małą lampką nocną stojącą
na stoliczku, przy biało zasłanym łóżeczku, z siedzącym na nim
misiem. Nareszcie nie musimy się już nigdzie śpieszyć, nic nas
nie goni, bo za chwilę znajdziemy się w domu! Byłam ogromnie
ciekawa, jak wygląda to nasze mieszkanie. Ile ma pokoi, jakie meble
i czy posiada łazienkę? Bardzo bym chciała żeby w saloniku stał
fortepian, jak w domu dziadków, bo akurat zaczęłam się uczyć
grać i miałam nadzieję, że gdy Ojciec wróci, będziemy
wieczorami muzykowali. A gdyby tak ten dom miał jeszcze balkon jak w
Rzeszowie, z widokiem na ogród i rzekę! Jednak doszłam do
wniosku, że wymagam stanowczo za dużo, więc po namyśle
zrezygnowałam z balkonu i rzeki. Za to już z góry cieszyłam się
na kąpiel w ciepłej łazience! Posiedzę w wannie z godzinę,
zmywając z siebie brud. Rano, w naszej jasnej, przestronnej kuchni,
powita mnie mama i poda mi smaczne śniadanie, na stole przykrytym
białym obrusem. A może będziemy mieli gosposię, taką kochaną,
jak nasza rzeszowska Hania? Albo nianię? Nie, na nianię jestem już
stanowczo za duża!
Fragment rynku w Bolesławcu 1945 r Facebook. |
Jedziemy
wąskimi uliczkami, kareta ciągle podskakuje, trafiając na
leżące na jezdni sterty gruzów.
Nareszcie zatrzymujemy się przed
jakimś domem.(ul. Kubika 20) Jest zupełnie ciemno, więc niewiele
widzimy, lecz po lewej stronie na wzniesieniu, dostrzegam jakąś
wielką budowlę z wysoką wieżycą. To chyba kościół. Dom jest
jednopiętrowy i kompletnie nie oświetlony. Ani w jednym oknie nie
pali się światło. Porucznik A. wchodzi po kilku schodkach na ganek
i energicznie puka do masywnych drzwi. Nikt nie otwiera, a dom
wygląda na niezamieszkały. W tym czasie żołnierze zdążyli
wyładować z karety nasze bagaże i pomagają porucznikowi walić do
drzwi. Dom dosłownie trzęsie się od potężnych uderzeń. To
niemożliwe, żeby nikt tego nie słyszał, chyba że jest głuchy
lub nieżywy. Porucznik zapewnia zaniepokojoną Mamę, że ktoś musi
być w domu, bo powinni czekać na nas i przygotować nam pokój.
Pokój?...Kiedy
nasza cierpliwość się kończy, za drzwiami słychać kroki i
kobiecy głos pyta po niemiecku:
ul Kubika dom pod nr. 20, w środku zdjęcia(szary)foto Bolesławiec |
-
Dobry wieczór, proszę otworzyć. - odpowiada porucznik również po
niemiecku, przestępując z nogi na nogę, bo wszyscy porządnie
zmarzliśmy.
Znowu
czekamy i powoli tracimy nadzieję, że kiedykolwiek dostaniemy się
do tej twierdzy. W końcu drzwi bezszelestnie się otwierają i na
progu staje pulchna Niemka po trzydziestce, w turbanie na
zaondulowanych włosach. Mierzy mnie i Mamę taksującym spojrzeniem
i nagle uśmiecha się uprzejmie.
- Oh,
mein Gott, Herr Oberleutnant! - woła z udanym zdumieniem, zalotnie
spoglądając na oficera, ale nie rusza się z miejsca.
Porucznik
robi krok do przodu.
-
Możemy wejść? - pyta po niemiecku.
-
Bitte, kommen Sie herein. - odpowiada kobieta i nareszcie się cofa,
zapraszając nas do wnętrza domu.
Porucznik
A. przedstawia nas i upewnia się, czy mieszkanie dla nas jest
przygotowane. Frau W. ponownie przypatruje się nam badawczo i
potakuje. W domu są dwa mieszkania; na parterze i pierwszym piętrze.
Po kamiennych schodach wchodzimy na górę do długiego ciemnego
przedpokoju i Niemka otwiera jakieś drzwi. Stajemy na progu pokoju
i bez słowa patrzymy. Przed nami malutki, środkowy pokoik z oknem
wychodzącym na ulicę. Jedno łóżko z brudną pościelą, stara
szafa, okrągły stół i dwa krzesła. Na nocnym stoliczku mała
lampka nocna. To całe umeblowanie. Mama ciężko siada na pierwszym
z brzegu krześle i osłupiałym wzrokiem spogląda na żołnierzy,
wnoszących nasze walizki. Rozgniewany porucznik A. dopytuje się,
dlaczego nie przygotowano dla nas lepszego pomieszczenia, przecież w
domu nie brakuje ładnych pokoi. Niemka tłumaczy, że ten pokój
zajmował Ojciec, a ona nie śmiała nic zmieniać bez jego wiedzy. Tere
fere! Nie ulega wątpliwości, że Frau W. stanowczo nie życzy
sobie nas tutaj.
Zaraz też zrzuca ugrzecznioną maskę i oświadcza,
że zamieszkała u niej rodzina, uciekając z Niemiec pod koniec wojny przed
bombardowaniem. Jej stara matka koniecznie
potrzebuje spokoju, po przeżytych nalotach lotniczych.
foto. Wikiwand. |
Nasze
marzenia o własnym mieszkaniu rozsypały się, jak domek z kart.
Porucznik A. patrzy na nas pytająco. Mama z rezygnacją wzrusza
ramionami. Teraz jest nam już wszystko jedno. Pragniemy tylko
położyć się i spać, spać, spać!... Moją uwagę zwraca duża
ilość drzwi w naszym pokoju. Frau W. wyjaśnia, że jedne prowadzą
do przedpokoju, nimi weszliśmy, drugie do pokoju zajmowanego przez
jej rodzinę, a trzecie do pustego w tej chwili pokoju, w którym
mieszka radziecki oficer, obecnie przebywający w terenie. Jej
wyjaśnienia wcale mnie nie uspokajają, bo stanowczo za dużo tych
drzwi i bardzo mi się to nie podoba.
Porucznik
żegna się z nami i życząc nam dobrej nocy, wychodzi razem z
żołnierzami. Ale w ostatniej chwili, widząc nasze przygnębione
twarze, pociesza nas, że to tylko tymczasowe mieszkanie, bo wkrótce
Ojciec postara się nam o coś o wiele lepszego. W końcu odchodzi,
obiecując przyjść po nas rano i zabrać nas do RKU na śniadanie.
Zostajemy
same, bo Niemka poszła odprowadzić porucznika do drzwi wejściowych.
Mama natychmiast podrywa się z krzesła i z zaciśniętymi ustami
zabiera się do zmiany bielizny pościelowej na łóżku. Na razie musimy
korzystać z pierzyny i poduszek Frau W. bo nasze kołdry i duże poduchy
pozostały u cioci w Katowicach. Przywiozłyśmy tylko jaśki i
bieliznę pościelową, bardzo piękną, z koronkowymi wstawkami.
Pomagam Mamie jak mogę i rozwieszam w szafie nasze ubiory. Przez
cały czas nie odzywamy się do siebie, a ja udaję, że nie widzę,
jak po twarzy mamy spływają łzy. Chce nam się pić i marzymy o
gorącej herbacie. Przy łóżku wisi elektryczny dzwonek. Przyciskam
guzik i po chwili zjawia się pani domu. Jest mile uśmiechnięta,
lecz jej oczy patrzą na nas zimno i z niechęcią. Mama pyta, gdzie
można zagrzać wodę na herbatę? Niemka zaskoczona doskonałą
niemczyzną Mamy, błyskawicznie zmienia sposób bycia i uprzejmie
sama przynosi nam czajnik pełen wrzącej wody. Nagle robi się
bardzo rozmowna, wypytując nas o podróż i dziwi się, że Ojciec
nie zajął dla nas jakiejś willi, których tyle stoi opuszczonych
przez właścicieli. Niezbyt taktownie dopytuje się, czy zamierzamy
zatrzymać się tu na dłużej, bo o niej tłoczno, a my z pewnością
potrzebujemy wygód. Mama odpowiada chłodno, że tylko chwilowo
korzystamy z jej gościny, bo po powrocie Ojca, zaraz się
wyprowadzimy.
Całą
rozmowę rozumiem niemal dosłownie, bo w czasie okupacji osłuchałam
się z językiem „rasy panów”. Czasami bawiłam się z moją
imienniczką Gizelą, córką austriackiego aptekarza, który
uratował mi życie, dając szczepionkę, kiedy zachorowałam na
dyfteryt i odmówił przyjęcia zapłaty. Widać Niemce spadł kamień
z serca i zaraz nabrała lepszego humoru. Zaczęła się zachwycać
naszą pościelą i współczuła nam, że nie zastałyśmy Ojca.
Nieustannie zadawała nam jakieś pytania. Ta jej ciekawość
zdenerwowała Mamę, gdyż kobieta nie powodowała się sympatią,
lecz miała jakiś inny, ukryty cel. Mama, z natury bardzo życzliwa, potrafiła zachować się wyniośle i oficjalnie, dając tym Niemce do
zrozumienia, że pragniemy być same. Nareszcie zrozumiała i się
wyniosła, życząc nam dobrej nocy.
Rzucam
się na łóżko i tłumiąc głos rogiem pierzyny, duszę się
łkaniem.
-
Mamusiu, wracajmy do Rzeszowa! Ja nie chcę tu zostać! Chcę do
domu! Do domu!
Rozczarowanie,
jakie mnie spotkało, w zetknięciu się moich pogodnych marzeń z
ponurą rzeczywistością, przeradza się w agresję. Biję pięściami
w poduszki i coraz gwałtowniej zalewam się łzami, tarzając się
po łóżku w ataku histerii. Mama, choć tak samo zawiedziona jak
ja, nie pozwala sobie na słabość. Surowo obiecuje dać mi klapsa i
poleca umyć się w miednicy. Z dzbanka stojącego na umywalce,
nalewam wody i muskam palcami twarz, imitując mycie. Mama spostrzega
tę moją oszczędną toaletę i uśmiecha się kącikiem ust, ale
nic nie mówi. W tym mieszkaniu z pewnością jest łazienka, lecz
wolimy jej nie szukać, żeby znowu nie natknąć się na Frau W.
ul. marszałka Kutuzowa, lata pięćdziesiąte. foto. Bolec.Info. |
Przemieszczanie
się setek tysięcy ludzi, to raj dla zbrodniarzy, szukających
bezpiecznego schronienia. Poza tym, włóczy się mnóstwo ludzi
szalonych, psychopatów i zboczeńców, zbiegłych ze szpitali i
więzień. Porucznik A. wspominał, że w pobliżu znajduje się tak
zwany „Krasnyj Gorod”, zajęty przez stacjonujące w mieście
wojsko radzieckie. W duchu czuję do
Ojca pretensje. Mógł przecież zająć jakąś willę lub większe
mieszkanie, sam lub z kolegą z RKU. Głośno zadaję Mamie pytanie,
dlaczego tak nie postąpił?
-
Przecież znasz ojca. Nigdy nie lubił zajmować się sprawami
domowymi. W czasie okupacji zajęty był konspiracją, a teraz w wojsku
ciągle przebywa w terenie.
Niestety, Mama również nie jest osobą chciwą
dóbr doczesnych i zadowala się małym. Dzięki tym szlachetnym, lecz
niepraktycznym cechom charakteru, rodzice nigdy niczego się nie
dorobili, chociaż inni wywozili stąd fortuny i opływali w
dostatki. Nie
pamiętam, jak długo leżałyśmy w milczeniu, może godzinę lub
dwie. Nocna lampka słabo rozjaśniała mroki pokoju. Naraz sztywnieję i szeroko otwartymi oczami wpatruję się w
niepokojące mnie drzwi. Widzę wyraźnie, jak duża ozdobna klamka
wolno się porusza. Jednocześnie słyszymy obie delikatne
trzaśnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Zrywamy się z łóżka.
Mama mocno obejmuje mnie ramieniem i zdławionym głosem pyta: „Kto
tam?” Cisza. Klamka przestaje się poruszać i słychać czyjeś
lekkie kroki szybko się oddalające.
Chwytamy
krzesła, stolik i barykadujemy drzwi. Ale nie jest to żadna
przeszkoda dla tego, kto chciałby te drzwi sforsować. Jednak ta
nędzna osłona dodaje nam nieco otuchy Zapalam górną lampę, bo i
tak nie zamierzamy spać tej nocy. Siedząc na łóżku zastanawiamy
się, kto próbował wejść do naszego pokoju i po co? Dla zamożnej
Niemki, to co posiadamy, nie przedstawia dużej wartości. Dla maminego
płaszcza z lisem, nie zaryzykuje bliższej znajomości z milicją, a
nawet z Urzędem Bezpieczeństwa, bo zamach na rodzinę oficera
polskiego, skończyłby się dla niej fatalnie. Mama zapewnia mnie,
że jest to dalsza demonstracja niechęci i próba wypłoszenia nas z
tego mieszkania. Tylko dlaczego? Przecież nasza obecność zapewnia
Niemcom bezpieczeństwo i spokój, a także użytkowanie mieszkania,
bo władze miejskie mogłyby natychmiast kogoś jej dokwaterować. W
mieście brakuje żywności, opału, dosłownie wszystkiego, a Polacy
mają miękkie serca i można z nimi pohandlować, czy wyprosić coś
dla dziecka. Widocznie Frau W. ma poważne powody, żeby tutaj nas sobie
nie życzyć.
W
myślach przenoszę się do naszego cichego, pogodnego domu w
Rzeszowie, gdzie było mi tak dobrze, chociaż nie był to dom moich
rodziców, tylko dziadków.
Z początkiem 1945 roku, wojska
radzieckie, razem z ochotnikami poznańskimi, przypuściły szturm na
Cytadelę Poznańską, zaciekle broniącą przez elitarne jednostki
niemieckie. Twierdza bombardowana z powietrza i ostrzeliwana z
najcięższych dział, płonęła i rozsypywała się w gruzy. Wraz z
nią obracało się w popiół nasze mieszkanie tak piękne, że
nazywane było przez gości ”bombonierką”! Palił się mój
biało-niebieski pokój dziecinny, wypieszczony przez Mamę, gdzie
miałam spędzać lata radosnego dzieciństwa. W rzeczywistości
spałam w nim zaledwie kilkanaście godzin przed tułaczką,
zakończoną dziś w małym, ponurym Bolesławcu. Po klęsce wrześniowej,
na dziedziniec Cytadeli spędzono polskich oficerów i żołnierzy z
pułków poznańskich, uczestniczących w obronie Warszawy, i wziętych tam do
niewoli. Wśród nich znajdował się Dziadek Michał i wuj
Władysław. Obaj wpatrywali się w okno naszego mieszkania i
stojącego w nim niemieckiego dowódcę Cytadeli. Stał wyprostowany,
na tle koronkowych firan i różowych jedwabnych zasłon, patrząc z
wyniosłą miną na zabiedzonych polskich jeńców.
Tak wyglądała Cytadela w 1945 r .foto. Poznań Wyborcza.pl |
Pociągam
nosem, bo znowu zbiera mi się na płacz. A tak marzyłam o spokojnym
wypoczynku. Mama pociesza mnie mówiąc, że to tylko chwilowa
przykrość, bo prędko się stąd wyprowadzimy i urządzimy sobie
prawdziwy rodzinny dom. Chcę w to wierzyć, ale jakoś nie mogę.
Dokoła panuje cisza, lecz już nie dajemy się zwieść pozorom.
Postanawiam, że w razie napaści, wychylę się przez okno i będę
wzywała głośno pomocy. Mama uśmiecha się sceptycznie. Przecież
Polaków w pobliżu nie ma, a Niemcy nie kiwną palcem w naszej
obronie.
Niespodziewanie
wybucha strzelanina. Pod oknami słuchać krzyki, tupot nóg, hałas
się zbliża, a po murze bije seria z automatu. Do bramy ktoś
zaczyna się uporczywie dobijać. O Jezu! Mama gasi natychmiast
światło i obie przyklękamy, aby uniknąć zranienia. Słyszymy
krzyki, potem jęki, ktoś wyje, nie wiadomo w jakim języku. Znowu
słychać strzały, z przeraźliwym brzękiem wylatuje jakaś szyba,
rozbijając się na chodniku. Kulimy się pod ścianą, odmawiając
szeptem pacierz. Powoli się ucisza. Mama ostrożnie podchodzi do
okna, idę za nią jak cień. Ale w tych egipskich ciemnościach
niczego nie widzimy. Przez chwile nadsłuchujemy, potem zmarznięte
kładziemy się do łóżka.
Boże,
kiedy ta koszmarna noc się skończy? Zegar wybija trzecią nad
ranem, a czas wlecze się w żółwim tempie. Tej nocy czekały nas
jeszcze dwie podobne awantury. Pomimo piekielnego hałasu, Niemcy
zachowywali się cicho, jak mysz pod miotłą. „Dziki Zachód”
przestał mi się podobać. Okazało się, że naprawdę zasługuje
na swoją nazwę, ale mnie to już wcale nie bawiło. Obawiałyśmy
się zasnąć przekonane, że może to być ostatni sen w naszym
życiu. Dopiero gdy zaczęło świtać, trochę się zdrzemnęłyśmy.
1Wer da? - Kto tam? Oh,mein Gott.. - O mój Boże, pan porucznik! Bitte, kommen... - Proszę, wejdźcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz