piątek, 27 marca 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 -1947. CZĘŚĆ SZÓSTA.



Spotkanie bolesławian na Rynku. Oficer na środku fotografii, stojący bokiem obok księdza, to Ojciec. Ja też tu stoję z Mamą, ale nie wiem gdzie. Ale nas dużo, prawda?
Natychmiast wpadłyśmy w gęstą mgłę, a wszystko dokoła nabrało nierealnych kształtów. Kompletna ciemność potęgowała jeszcze niesamowitą scenerię, jak z filmów grozy. Na nieszczęście nie był to film, lecz rzeczywistość, z której nie zdawałyśmy sobie początkowo sprawy. Było nam nieswojo, ale jakby w milczącym porozumieniu, grałyśmy wobec siebie zucha. Wiedzione raczej instynktem niż wzrokiem, szłyśmy przed siebie nieznanymi ulicami. Dziś wiem, że Opatrzność skierowała nas na ulicę Asnyka. Gdybyśmy poszły w kierunku Banku Zachodniego, wpadłybyśmy prosto do Krasnego Gorodoka, który rozciągał się wzdłuż całej ulicy Karola Miarki, Dzieci Wrześni, obejmując całe centrum miasta. Wokół nas szara ciemność, wilgotna i zimna. Pasma mgły układają się w fantastyczne kształty. Drobny deszcz mży i po chwili całe jesteśmy mokre, bo nie mamy parasola. Ulice są nie oświetlone, w żadnym mijanym domu nie widać światła, nie ma też przechodniów. Mama wyjmuje z torebki małą latarkę i przy jej słabym świetle staramy się znaleźć drogę. Idziemy szybko, potykając się o leżący na chodnikach gruz. Czasami wpadamy w jakąś dziurę. Przytulone do siebie, dzwonimy zębami, rozglądając się podejrzliwie, czy ktoś za nami nie idzie. Nie wiedząc o tym, szłyśmy ulicą Asnyka w kierunku Rynku, szukając charakterystycznego tunelu. W całkowitych ciemnościach minęłyśmy Rynek, nie trafiwszy na tunel.
W jakiejś chwili zdałyśmy sobie sprawę, że błądzimy i nie wiemy gdzie jesteśmy. Ogarnęło nas przerażenie. Pomimo chłodu miałam czoło zroszone zimnym potem i zrezygnowałam z udawania zucha.
- Mamo, ja się boję! - wyszeptałam. - Gdzie my jesteśmy?
Mama mocno ścisnęła mnie za rękę.
- Nie wiem, córuniu. Lepiej się nie odzywajmy, bo licho nie śpi.
Zdajemy sobie sprawę, że zaczynamy kręcić się w kółko, błądząc po kompletnie zrujnowanej dzielnicy. Boże, zgubiłyśmy się w gruzach, nie wiemy dokąd iść i nie mamy kogo spytać się o drogę. Przyśpieszamy kroku i staramy się iść w jednym kierunku, ale nie orientujemy się, czy zbliżamy się, czy może oddalamy od domu. Nielubiany dom Frau W. nagle wydaje mi się bezpiecznym azylem, jasną przystanią, do której uparcie zmierzamy. Z obu stron ulicy widzimy same gruzy, a raczej wydaje się nam, że widzimy, bo mgła gęstnieje, zasłaniając wszystko grubym welonem. 
Odgruzowywanie części Rynku i ul Prusa. 1947 r
 Byłyśmy prawdopodobnie na niemal całkowicie zburzonej ulicy Prusa i kręciłyśmy się w stronę ulicy Karpeckiej, nie widząc z niej wyjścia. Dokoła nas panuje cisza, ale w tej mgle wszystko jest względne. Cisza jest tylko pozorna, bo nagle słyszymy przed sobą ostry terkot broni maszynowej, a kule biją po murze nad naszymi głowami. Ktoś wrzeszczy, a zaraz ponownie rozlegają się strzały i jęk:
- Hilfe, hilfe1!....
Potem ze wszystkich stron wybuchają ochrypłe wrzaski. Strzelanina się wzmaga, nie wiemy, kto do kogo i po co strzela. Przerażone, zaczynamy uciekać, potykamy się i padamy, podnosimy się i biegniemy dalej. Kolana mam pozbijane do krwi, ale nie możemy się zatrzymać, bo to śmierć. Skręcamy w jakąś wąską uliczkę. Z jednej strony jest wysoki mur, z drugiej gruzy. Prędko orientujemy się, że jesteśmy w ślepym zaułku. Przed nami znowu wyrasta mur. Zawracamy i uciekamy z powrotem dosłownie w ostatniej chwili. Za plecami naraz potężna eksplozja. Pęd powietrza niemal zwala nas z nóg, odłamki świszczą w powietrzu, tnąc pobliskie ruiny. Mama podrywa się i ciągnie mnie za sobą. Pędzimy przed siebie, wykręcając sobie nogi na nierównościach ulicy. Zaczynam odmawiać pacierz, lecz słowa modlitwy uciekają mi z pamięci, gubię wątek i tylko bełkoczę coś bez sensu. Mama pochyla się ku mnie.
- Co mówisz? - pyta zdyszanym głosem.
- Modlę się. - odpowiadam, chwytając gwałtownie oddech.
- Co mówisz? - ponownie pyta mama.
- Cholera, modlę się! - wrzeszczę z wściekłością, zapominając o zachowaniu ciszy. Zresztą strzały nie milkną i o ciszy nie ma mowy.
Mama jest tak przerażona, że zapomina skarcić mnie surowo za przekleństwo. A jednak Opatrzność nas strzegła. Wybuch, jaki słyszałyśmy za sobą, to z pewnością  granat rzucony w zaułek. Gdybyśmy stamtąd nie uciekły, eksplozja rozdarłaby nas na kawałki. Wpadamy w jakąś uliczkę w połowie zabudowaną i nadal nie wiemy gdzie jesteśmy. Z jednej strony wysoki mur, a z drugiej, kilka domów, jakby piętrowe wille.... Za nami biegną jacyś ludzie, słyszymy ciężki tupot podkutych butów. Już nie wiemy gdzie możemy się ukryć i nie mamy siły, żeby dalej uciekać. Przysiadamy na ziemi w jakimś załomie murów, dygocząc ze zmęczenia i strachu. Serce podchodzi mi do gardła i bije tak mocno, że nie mogę przez chwilę zaczerpnąć powietrza. Ktoś przebiega koło naszej kryjówki. Rozlega się wystrzał z karabinu i człowiek z jękiem wali się na ziemię. Mama zatyka mi ręką usta, żebym nie krzyczała, ale ja nawet nie mam siły wydać z siebie głosu. Trzęsę się tylko cała, jak w ataku febry. Nie ruszamy się z miejsca i czekamy, aż się cokolwiek uspokoi. Nie rozumiemy, dlaczego ci ludzie otworzyli ogień, przecież nic nie widać w tej mgle. Oberwać można było tylko przypadkiem.
Niespodziewanie czuję lekki powiew wiatru. Skulone, siedzimy dalej w naszym kąciku, bo cały czas w pobliżu kręcą się jacyś ludzie, z pewnością w złych zamiarach. Czas wolno mija, a wiatr staje się coraz silniejszy i rwie mgłę na strzępy. Nad nami ukazuje się czyste niebo i gwiazdy. Wzrok z wolna przyzwyczaja się do ciemności. Widzimy przed sobą jakby niewielki park i wysokie drzewa. Ponad nimi wznosi się w górę jakiś smukły ciemny kształt.
Mama chwyta mnie w ramiona i całuje.
- Patrz, córuniu! - woła radośnie. - To wieża kościoła!
Kościół Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.
Kamień spada nam z serca, bo naprzeciwko kościoła stoi dom Frau W. Jesteśmy uratowane! Przez cały czas błąkałyśmy się w pobliżu kościoła, lecz ze względu na gęstą mgłę wcale go nie widziałyśmy. Chyłkiem wymykamy się z naszej kryjówki i biegniemy w kierunku zbawczego kościoła. Ale nasza radość jest przedwczesna, za nami ukazuje się grupa pijanych mężczyzn. Zobaczyli nas i wołają w jakimś nieznanym języku, chcąc pewnie żebyśmy się zatrzymały. Prędko zbiegamy po przykościelnych schodach i resztką sił dopadamy domu. Do drzwi wejściowych prowadzi kilka schodków. Pokonujemy  je i stanąwszy pod bramą, walimy pięściami w zamknięte drzwi, wołając Frau W. aby nas wpuściła do środka. Na parterze, w oknach mieszkania lekarki widać światło, choć okna przysłonięte są gęstymi kotarami. Kiedy pukamy, światło natychmiast gaśnie. Wołamy, kopiemy w drzwi, ale nikt nie otwiera. Natomiast pijani prześladowcy są już bardzo blisko i biada nam, jeśli wpadniemy im w łapy. Niemka wyraźnie nie chce nas wpuścić i cały dom robi wrażenie wymarłego, choć wiemy, że są tam ludzie.
Kolana mam pozbijane do krwi, a szalony strach podnosi nam włosy na głowach. Wrzeszczymy, całym ciężarem ciała rzucając się na te przeklęte drzwi i nagle jak wystrzelone z procy wpadamy do sieni. Stajemy zaskoczone i kompletnie oszołomione. Frau W. niewzruszenie spokojna, starannie rygluje bramę. Mama zduszonym z wściekłości głosem pyta, dlaczego tak długo musiałyśmy czekać na otwarcie bramy?
- Długo? Ależ otworzyłam zaraz, jak tylko usłyszałam pukanie. Spałam, a sen mam mocny.- odpowiada Niemka, robiąc zdumioną minę.
Stoi przed nami kompletnie ubrana, w turbanie na zaondulowanych włosach i w bucikach na nogach. Naraz robi mi się niedobrze. Mam zawroty głowy i jestem do niczego. Słabo mi ze zmęczenia i głodu, ale również z dziwnego zapachu unoszącego się w całym domu. Mama marszczy brwi i krzywi się z obrzydzeniem. Eter! Po co komuś eter? Szczęśliwie pijani mężczyźni poszli sobie dalej, zadowoliwszy się paroma kopnięciami w bramę. Może powstrzymały ich dwujęzyczne tablice głoszące, że są tu kwatery oficerów? Nie wiem. Zapach eteru dotarł aż na piętro i Mama szeroko otworzyła okno, aby porządnie wywietrzyć nasz pokój. Stoję przy niej i wdycham głęboko chłodne, czyste powietrze.
Po tylu emocjach najwyższy czas na kolację. Marzymy o gorącej herbacie i kromce chleba ze smalcem i wieprzowiną z konserwy. Biorę czajnik i idę do kuchni, żeby zagotować wodę na herbatę. Dopiero teraz czuję, jakie mam pragnienie, język suchy jak wiór i obolałe gardło. Otwieram drzwi i wchodzę do kuchni, ale na progu zatrzymuję się jak wryta. W kuchni, niewielkiej i długiej jak szuflada, jest pełno mężczyzn. Potężne chłopy stoją pod obu ścianami, cudacznie poubierani. Do mundurowej kurtki, cywilne spodnie, lub do cywilnej marynarki wojskowe spodnie. Na głowach mają czapki nasunięte na oczy, a na nogach ciężkie, z pewnością wojskowe buty, mocno zabłocone. Jest dość ciemno, bo wisząca pod sufitem lampa, zaledwie się żarzy, i nie mogę się zorientować ilu ich tu jest. Boję się im dokładnie przypatrywać, bo oni z zaskoczonymi minami obserwują mnie. Widać nie spodziewali się wejścia nikogo obcego. Ten ich złowrogi bezruch i zimny, nieruchomy wzrok sprawia, że ogarnia mnie przerażenie. Stoję między nimi, taka mała i bezbronna. Wystarczy jeden chwyt za gardło, żeby zdusić mnie jak kurczaka.
Jestem wprawdzie tylko sześcioletnim dzieckiem, ale mam za sobą okupacyjne doświadczenie. Wiem, że nie wolno mi okazać strachu i dać im do zrozumienia, że widzę coś osobliwego. Udaję więc, że wcale nie zwróciłam na nich uwagi i drżącymi wargami uśmiecham się do zmieszanej Frau W. Grzecznie dygam, jak przy gościach w saloniku Babci i mówię układnie:
- Guten Abend.
Gospodyni patrzy na mnie, jak na zjawę nie z tego świata. Podaję jej czajnik i proszę o gorącą wodę. Niemka odwzajemnia się wymuszonym grymasem, imitującym uśmiech.  
- O, Fraulein Elza! Woda zaraz zakipi.
 Czekam udając, że nic ciekawego nie widzę. Gospodyni krzywi się do mnie, a ja do niej w fałszywym uśmiechu i obie robimy dobre miny do bardzo złej zabawy. No, nareszcie! Woda kipi, więc biorę czajnik, ponownie pięknie dygam i kieruję się ku drzwiom. Mężczyźni ustawili się pod ścianami w milczący dwuszereg, muszę przejść między nimi. Idę tym szpalerem, życząc gospodyni dobrej nocy. Cały czas czuję na sobie wzrok tych mężczyzn i ciarki biegną mi po kręgosłupie. Tak dobrze wbiły mi się w pamięć niektóre ich twarze, że nawet teraz, po wielu dekadach, mogłaby je rozpoznać. Spokojnie wchodzę do pokoju i wręczam Mamie czajnik, a potem cała rozdygotana, z napiętymi jak struny nerwami, rzucam się z płaczem na łóżko i opowiadam Mamie o nowej przygodzie. Na nieszczęście, Mama przyzwyczajona do mojej zbyt wybujałej wyobraźni, nie daje mi wiary i bagatelizuje moją relację. Oburzona taką niesprawiedliwością, upieram się proponując, żeby sama poszła do kuchni i przekonała się na własne oczy, że powiedziałam prawdę. Mama patrzy na mnie przeciągle i wreszcie zgadza się iść ostrzegając mnie, że za kłamstwo zostanę ukarana. Bierze pusty już czajnik i idzie do kuchni, żeby go oddać. Czekam spokojnie, pewna tego, co widziałam. Po chwili wraca Mama, czerwona z gniewu i daje mi mocnego klapsa. Każe zjeść kolację i zaraz pójść do łóżka.
- Czy zależy ci na tym, żeby mnie denerwować? Dlaczego kłamiesz, przecież w kuchni nie ma nikogo, a Frau W. już w szlafroku idzie spać! - woła ze złością.
Jestem ogromnie rozżalona, bo mówiłam prawdę, nic nie koloryzując. Spłakana, głodna i obrażona, odmawiam zjedzenia kolacji i wypiwszy tylko herbatę, kładę się do łóżka. Ale nie mogę zapomnieć o tym, co widziałam i zastanawiam się, kim byli ci mężczyźni i co robili w mieszkaniu gospodyni? Wzdycham rozżalona stwierdzając, że ten dom doprawdy jest bardzo tajemniczy. Zasypiam w końcu dręczona lękiem i budzę się rano z dosyć wysoką gorączką na tle nerwowym. Ostatnie dramatyczne przeżycia wyraźnie szkodzą mi na zdrowie. Mama złagodniała i jest dla mnie bardzo czuła, a nawet próbuje mnie ponownie wypytać o tych mężczyzn widzianych w kuchni, ale ja zacinam się i urażona milczę.

1Hilfe! - Ratunku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz