Dozorca
w RKU, chwalebnego wówczas pochodzenia chłopskiego, bacznie obserwował nasze
zachowanie, starając się nas naśladować. Zauważył, że praczka
piorąca naszą bieliznę, powiesiła na podwórku między innymi, moją wypraną piżamę. Nie
wiedział co to takiego i zapytał Mamę, dlaczego nie ubieram tych
spodni na ulicę. Mama wytłumaczyła mu, że w tym ubiorze się śpi.
Był kompletnie zaskoczony, ale udawał że to dla niego nic nowego.
Musiał o tym powiedzieć swojej żonie, bo ta wieczorem, siedząc na podwórku, zawołała donośnie:
-
Stary, przynieś mi pijamę, (fonetycznie) bo mnie kumory pogryźli!
Wraz z
napływem ludności, śmierć coraz częściej zbierała obfite
żniwo. Niemal codziennie były nowe ofiary. Ginęli żołnierze,
milicjanci, urzędnicy cywilni, kobiety i dzieci. Prócz morderstw
dokonywanych przez Niemców, żołnierzy radzieckich, i polskich
bandytów, ludzie ginęli od niewybuchów, leżących dosłownie
wszędzie. Umierali na skutek chorób, braku lekarstw i
wykwalifikowanej opieki medycznej. Codziennie dowiadywaliśmy się o
nowych zabitych, a cmentarz zapełniał się grobami Polaków. Wszyscy chodziliśmy na te pogrzeby, bo było nas tak niewielu, że wzajemnie się znaliśmy choćby z widzenia. Raz po
raz wybuchały w różnych miejscach miny-pułapki, umieszczane
nawet w meblach.
Niedawno przeczytałam w miejscowej gazecie
kuriozalną wypowiedź, że zniszczeń w mieście i okolicy
dokonywali żołnierze berlingowcy i radzieccy. Byłam wstrząśnięta
tak obrzydliwym, niesprawiedliwym i krzywdzącym oskarżeniem
żołnierzy Wojska Polskiego, dzięki którym mogliśmy wówczas
przeżyć względnie bezpiecznie w środowisku zdominowanym przez Niemców. Wieczorami bandy bijanych mężczyzn włóczyły się po
mieście, groźne i zdemoralizowane. Często zdarzały się prawdziwe
bitwy, pomiędzy nimi, a mieszkańcami. W czasie jednej z takich
potyczek, pan Barek, lwowianin i szewc z zawodu, wykrzyknął
tryumfalnie:
To są ci "bandyci" którzy dokonywali zniszczeń na Ziemiach Odzyskanych! |
- Ta
joj! Tatuńciu, alem sobi kopnął, jak piłki na boisku na
Łyczakowi!
W
mieście, nawet w jasny dzień, było bardzo niebezpiecznie. Mama, ani ja, nie wychodziłyśmy po zakupy bez uzbrojonej eskorty.
Wyjeżdżając bryczką na spacer, zawsze miałyśmy towarzystwo
dwóch uzbrojonych żołnierzy, a w domach osadników były istne
magazyny broni palnej, gdyż nikt w tych czasach nie był pewien
mienia i życia. W Bolesławcu brakowało rzemieślników, więc z
konieczności trzeba było zatrudniać fachowców niemieckich.
Przychodzili elektrycy, hydraulicy, stolarze, szklarze, na których
było ogromne zapotrzebowanie. Doskonale pamiętam elektryka,
zakładającego nam w mieszkaniu prąd do lampek nocnych. Był
wysoki, szczupły i miał zimne oczy, mało się odzywał. Potem
okazało się, że był to dowódca tajnej organizacji niemieckiej
Freies Deutschland (Wolne Niemcy), ściśle powiązanej z Werwolfem,
kpt. Luftwaffe, inż. Artur Kuehne. Gruby i gadatliwy stolarz
naprawiający nam sfatygowane meble, również był członkiem
Werwolfu. W czerwcu 1946 roku, odbył się we Wrocławiu proces, w
wyniku którego kilku członków tej złowrogiej organizacji skazano
na karę śmierci.
Symbol Werwolfu. |
Mama dostała pewnego razu piękną wełnę od siostry z
Poznania i oddała ją młodej Niemce, znanej z pięknych robót na
drutach. Jej mąż, bardzo przystojny mężczyzna, był prawdziwą
”złotą rączką” i często bywał u nas w domu, naprawiając
różne zepsute przedmioty, czy instalacje. Oboje byli weseli i
bardzo sympatyczni. Pewnego dnia, Niemka przyniosła gotowy sweterek
i wziąwszy pieniądze, poprosiła Mamę o chleb i trochę wędliny,
bo zamierzała zrobić mężowi niespodziankę urodzinową. Mama
mająca dobre serce, obdarowała ją wszystkim, co było w spiżarni
i powiedziała, żeby przyszła nazajutrz, to dostanie więcej
pieniędzy, á
conto przyszłej pracy. Uradowana kobieta podziękowała Mamie
wylewnie i poszła. Jednak kiedy nie pokazała się przez kilka
następnych dni, Mama zaczęła się o nią dopytywać. No i bomba
pękła! Sympatyczni Niemcy, zabrali otrzymaną żywność i dali
nogę. W ostatniej chwili, bo następnego dnia o świcie przyszła po
nich milicja. Okazało się, że oboje służyli w SS i byli
wachmanami w obozie koncentracyjnym. Rozpoznał ich przypadkiem były
więzień obozu i doniósł do milicji. Przystojny, wesoły i zawsze
uśmiechnięty mężczyzna, i miła, ładna kobieta, w obozie
traktowali więźniów z wyjątkowym okrucieństwem.
W
miarę upływu czasu, przybywało w mieście coraz więcej sklepów
prywatnych i państwowych. Mięsa było już pod dostatkiem, a
wędliny wprost palce lizać! Państwo Kurzawscy z Poznania,
otworzyli sklep i warsztat masarski, wytwarzający znakomite
przetwory mięsne, słynne w Wielkopolsce. To u nich Mama zawsze się
zaopatrywała. Ich sklep znajdował się na rogu ul.
Karpeckiej i 1- Maja, w nie istniejącej już kamienicy, a szeroki
asortyment wędlin, przyprawiłby o zawrót głowy dzisiejszych
wytwórców.
Zaraz po nich, otworzyli sklep mięsny państwo Kumosińscy, Borowieccy i Czubkiewiczowie. Na miejscu dzisiejszej restauracji „Pod Aniołem” pan Bonin otworzył pierwszą drogerię. Mama zawsze kupowała u niego wodę kwiatową „Chypre” i krem „Śnieg Tatrzański” z krakowskiej firmy Miraculum. Do dzisiaj pamiętam jego śliczny liliowy zapach. Także w Rynku, w miejscu dzisiejszej Cepelii, otworzyła komis pani Miąskowa. O ile mnie pamięć nie myli, również w Rynku pani Lisiecka miała sklep odzieżowy. Tam gdzie dziś mieści się w Rynku sklep z porcelaną i szkłem, był niewielki lokal „Lucynka”, z wieczornym dansingiem. W nieistniejącej już kamienicy, obok również nie istniejącego hotelu „Piastowskiego” (obecnie trawnik w dole kościoła) porucznik A. otworzył restaurację z dansingiem „Lwowianka”. Do dobrego tonu należało wtedy, spotkać się tam ze znajomymi na kolacji, przy muzyce i trochę potańczyć.
Zaraz po nich, otworzyli sklep mięsny państwo Kumosińscy, Borowieccy i Czubkiewiczowie. Na miejscu dzisiejszej restauracji „Pod Aniołem” pan Bonin otworzył pierwszą drogerię. Mama zawsze kupowała u niego wodę kwiatową „Chypre” i krem „Śnieg Tatrzański” z krakowskiej firmy Miraculum. Do dzisiaj pamiętam jego śliczny liliowy zapach. Także w Rynku, w miejscu dzisiejszej Cepelii, otworzyła komis pani Miąskowa. O ile mnie pamięć nie myli, również w Rynku pani Lisiecka miała sklep odzieżowy. Tam gdzie dziś mieści się w Rynku sklep z porcelaną i szkłem, był niewielki lokal „Lucynka”, z wieczornym dansingiem. W nieistniejącej już kamienicy, obok również nie istniejącego hotelu „Piastowskiego” (obecnie trawnik w dole kościoła) porucznik A. otworzył restaurację z dansingiem „Lwowianka”. Do dobrego tonu należało wtedy, spotkać się tam ze znajomymi na kolacji, przy muzyce i trochę potańczyć.
Powoli
zaczynaliśmy żyć jak ludzie cywilizowani. Przedwojennym zwyczajem,
w niedzielę Mama nie gotowała obiadu, tylko szliśmy we trójkę,
lub w towarzystwie znajomych oficerów, do restauracji „ U
kuchmistrza” na ulicy 1- Maja. Obecnie mieści się tam chyba jakiś
punkt krawiecki. Mój Boże, takiego sandacza, takich jajek
faszerowanych i kotleta schabowego już nigdy nie będę jadła. To
był znakomity przedwojenny restaurator, jakich dziś już nie ma.
Na
święta Wielkanocne, tradycyjnie zjeżdżała się rodzina i przychodzili
znajomi. Było tak wesoło! Mama przygotowywała mnóstwo ciast,
które piekło się nie w domu, lecz u piekarza, mającego zakład w
podwórzu przy ulicy Chrobrego i Ciesielskiej, obecnie teren dawnych
Ampułek.Przypominam sobie, jak Babcia Pelagia dzieiła się, jak można zrobić wielkanocna babę z kilku jaj. Wspominała, że w Olesinku piekło się baby z sześćdziesięciu jaj! Z Gdyni przyjeżdżał mój brat cioteczny Stefan, marynarz
na okręcie wojennym. Bardzo go kochałam i byłam z niego taka
dumna. Z Rzeszowa przybywała ciocia Stasia i dawała nam koncerty na
odrestaurowanym pianinie, które Ojciec kupił u jakiegoś
szabrownika. W soboty odbywały się u nas próby kabaretu. Schodziło
się tyle osób, że nie dla wszystkich starczyło miejsca, więc
panie i panowie rozsiadali się na dywanie przykrywającym podłogę
w gabinecie.
Nasz
gościnny dom, upatrzyli sobie oficerowie z DOW we Wrocławiu i
przyjeżdżali do nas, jak do hotelu przekonani, że zawsze zostaną
mile przyjęci i poczęstowani obiadem. Potrafili obudzić nas w
środku nocy, bo akurat wtedy przyjeżdżał pociąg. W końcu to się
znudziło zmęczonej Mamie i poradziła nieproszonym gościom
uprzejmie, żeby poszukali noclegu w hotelu oficerskim!
Przy
ulicy Daszyńskiego otwarto sklep spożywczy, a w nieistniejącym
dziś domu, na miejscu sklepu obuwniczego, był sklep państwa
Kuczmów.
Na Asnyka, tam gdzie dziś jest sklep z materiałami, był
budynek Straży Pożarnej, bo reszta ulicy leżała w gruzach. Po
drugiej stronie, chyba na miejscu Placu ks. Popiełuszki, znajdowało
się gospodarstwo i tam chodziło się po mleko prosto od krowy! Na
ulicy Kubika, pan Najder otworzył pierwszą w mieście aptekę.
Wielka szkoda, że została zamknięta, bo były tam piękne
zabytkowe meble. Z pierwszych bolesławieckich lekarzy, zapamiętałam
doktora Markiewicza i leczących nas lekarzy wojskowych: doktora
Kłosowskiego i bardzo przystojnego doktora Dubrawę, mającego
piękną żonę i śliczną córeczkę Kingę.
ulica Adama Asnyka. |
Doktor
Józef Kłosowski uratował Ojcu nogę przed amputacją, operując go
w naszym mieszkaniu! Wyciągnął Ojca z czerwonki i ropnego
zapalenia woreczka żółciowego, a mnie z ciężkiego porażenia,
stając się naszym lekarzem domowym. Był znakomitym lekarzem, byłym
żołnierzem AK i uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Przypominam
sobie wspaniałego doktora Stępienia, późniejszą sławę
medyczną, ordynatora Kliniki Chirurgicznej w Krakowie. Będąc
naszym gościem, wyprosił Mamę z kuchni i przewiązawszy się jej
fartuszkiem, przygotował nam przepyszny rosół z bażanta
upolowanego przez Ojca. Ja i Mama siedziałyśmy sobie w tym czasie w
gabinecie i chrupałyśmy jabłka....
Znałam dr Józefa Kłosowskiego i Markiewicza piękne postacie.
OdpowiedzUsuń