środa, 22 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945-1947 CZEŚĆ TRZYNASTA.


foto. Komercja 24 pl.
 Jak bardzo zindoktrynowany był naród niemiecki, może świadczyć fakt, iż w każdej kuchni die Hausfrau, czyli pani domu, wisiała tabliczka na której rysikiem napisany był jadłospis na cały tydzień. Przeważnie składał się on z Eintopf, to znaczy zupy z niewielką wkładką. Jadłospis był bardzo skrupulatnie przestrzegany, a za zmianę dania można było  tłumaczyć się w policji, a nawet w gestapo! Taka tabliczka wisiała w kuchni naszego mieszkania, śmialiśmy się z niej zawsze.
Czasy z każdym dniem stają się coraz bardziej dramatyczne, Zaczyna się okres terroru stalinowskiego. Przez pantoflową pocztę wiemy, że w Polsce Centralnej następują masowe aresztowania byłych żołnierzy Armii Krajowej. Nowa władza, w ramach reformy rolnej, nie toleruje własności ziemian polskich, nie tylko odbierając im majątki, ale i wyrzucając z dworów i pałaców, będących własnością rodową od setek lat. Babcia Marynia, siostra mojej babci Pelagii, starała się w Poznaniu o zwrot zagrabionej ziemi, lub chociaż godziwą rekompensatę. Oświadczono jej uprzejmie, aby nie liczyła na odszkodowanie, bo rząd zamierza na tych żyznych, doskonale zagospodarowanych terenach założyć duże Państwowe Gospodarstwo Rolne, czyli PGR! Na otarcie łez, zwrócono jej koszty biletu. Za dwa tysiące hektarów, dwór, sklep we wsi, torfowiska i lasy, otrzymała tysiąc złotych! Nikt się nie zatroszczył o to, z czego ta stara, schorowana kobieta ma się utrzymać. Władza Ludowa nie kochała „obszarników i wyzyskiwaczy”, więc do piachu z nimi! W pewnym sensie była to sprawiedliwość dziejowa, za setki lat chłopskiej nędzy i poniżenia, lecz mimo wszystko, metody jakimi ta sprawiedliwość się posługiwała, okazywały się zbyt brutalne.
Jednak nie wszyscy tak myśleli, bo nowy ustrój z każdym rokiem zdobywał coraz więcej  gorących zwolenników. Musimy się bardzo strzec, uważać na każde słowo, bo donosy do UB stały się ponurą codziennością. Wystarczy komuś podpaść, a można się spodziewać, że nocą do drzwi ktoś mocno zapuka! Do dziś mam serce w gardle, kiedy słyszę pukanie do drzwi. Bardzo łatwo dostać się do Urzędu Bezpieczeństwa, ale wyjść stamtąd jest o wiele trudniej. Często nie wychodzi się stamtąd wcale. Człowiek przepada, jak kamień wrzucony w morze. W Bolesławcu też są aresztowania.
W tym budynku mieścił się Urząd Bezpieczeństwa.
Z pałacyku przy Grunwaldzkiej, UB-owcy przenoszą się do eleganckiego budynku przy ul. Karola Miarki, późniejszego szpitala laryngologicznego. Do naszych uszu dochodzą niepokojące wieści, że funkcjonariuszami Urzędów Bezpieczeństwa są często osoby pochodzenia żydowskiego! Od samych ministrów do zwykłych pracowników tej strasznej instytucji. Dopiero w latach 1955 i 1956, wyszły na jaw nazwiska szefów bezpieki, po skandalu wywołanym przez wicedyrektora Departamentu X, czyli Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego  Józefa Światło, który dawszy nogę za granicę ujawnił sekrety UB. Nota bene, Światło również był pochodzenia żydowskiego i nazywał się Izaak Fleischfarb. UB stawało na głowie, żeby zdrajcę dorwać, lecz Amerykanie i amerykańscy Żydzi ukryli go tak dobrze, że nigdy go nie odnaleziono.
Żyjemy w strachu o Ojca i rodzinę. Wszyscy byli żołnierzami AK, Dziadzio Michał, ojciec Mamy, powstaniec wielkopolski, przedwojenny oficer policji i żołnierz AK, został aresztowany. Na szczęście udało mu się wydostać z łap UB, gdyż trzy wsie, razem ze swoimi proboszczami pojechały do Tarnowa, upomnieć się o niego.  Lecz na skutek tego, Dziadzio utracił prawo do pracy. Musiał zarabiać na życie, stojąc z wagą na ulicy Poznania, albo rysować plany architektoniczne rezydencji, dla nowej „elity”pochodzenia robotniczo-chłopskiego. Pracując ciężko fizycznie, dorobił się raka. Leżał tylko dwa tygodnie w szpitalu. W chwili zgonu wykrzyknął: - Ludobójcy!
Ale to już późniejsze dzieje z początków lat pięćdziesiątych.
  Chyba w 1947 lub 1948 roku, byłyśmy z Mamą świadkami przerażającego widowiska. Rano, idąc na targowisko, przechodziłyśmy koło dworca PKP. Właśnie przyjechał pociąg z Wrocławia, z którego wysiadło kilku uzbrojonych UB-owców, prowadząc trzech więźniów skutych kajdanami. Wyglądali strasznie, mając na głowach worki z otworami na oczy. Między nimi była kobieta w zaawansowanej ciąży. To prawdopodobnie byli żołnierze Armii Krajowej, których oprawcy przywieźli do sądu w Bolesławcu. Wyroki sądowe bardzo często kończyły się dla nich karą śmierci. Po wojnie powstawały niewielkie organizacje paramilitarne, do których należeli ludzie przeciwni nowemu ustrojowi. Łudzono ich kłamliwie nadzieją wybuchu III wojny światowej i zwycięstwa USA nad Związkiem Radzieckim. Do takich organizacji należała niekiedy młodzież szkolna, często z tragicznym skutkiem.
Budynek Sądu Rejonowego w B-cu.
Będąc uczennicą drugiej klasy Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Leningradzkiej, obecnie Tyrankiewiczów, pamiętam, że pewnego dnia, w czasie lekcji, przed szkołę zajechały dwa auta osobowe. Wysiadło z nich kilku mężczyzn. Nie potrudziwszy się nawet do dyrektora, weszli na II piętro, gdzie mieściły się klasy gimnazjalne. Z ust do ust, wiadomość o tym przedostała się błyskawicznie do wszystkich klas. "UB-owcy przyjechali!"Nauczyciele natychmiast przerwali lekcje, a nasza wychowawczyni, bardzo zdenerwowana wybiegła na korytarz, za nią my - uczniowie. Jakby w telepatycznym porozumieniu, drzwi klas kolejno się otwierały i wychodzili z nich nauczyciele, oraz uczniowie. Staliśmy na korytarzu przy schodach w całkowitym milczeniu. Po jakimś czasie UB-owcy zeszli z góry, prowadząc między sobą dwóch, czy trzech chłopców z klasy maturalnej. Odprowadziliśmy ich wzrokiem do drzwi. Nie wiem za co ich aresztowano i jakie były ich dalsze losy. Zabroniono nam rozmowy na ten temat. 
Liceum przy Leningradzkiej. obecnie ul.Tyrankiewiczów.
 Niewielu dzisiejszych mieszkańców miasta wie, że na pierwszym pietrze Ratusza, od strony kościoła, mieścił się wtedy posterunek milicji. Dokoła Ratusza było targowisko, gdzie Mama robiła zakupy. Przypominam sobie, że tego dnia, jak zwykle, poszłyśmy, by kupić tam wiejskie masło i ser. W pewnym momencie w oknie posterunku ukazał się jakiś mężczyzna. Wychylony, szarpał się z trzymającymi go milicjantami i rozpaczliwie wzywał pomocy. Biedak krzyczał, że go biją, mówił jak się nazywa i prosił, żeby powiadomić jego rodzinę. W owych latach strasznego terroru stalinowskiego, ludzie byli tak stłamszeni i zastraszeni, że każdy wolał udawać, że niczego nie widzi, nie słyszy i uciekał co sił w nogach, aby nie być oskarżonym o gapiostwo! Mężczyzna widząc, że nikt nie śpieszy mu na ratunek, wyrwał się z rąk milicjantów i wyskoczył z okna. Upadł głową na bruk i prawdopodobnie się zabił, bo nie dawał znaku życia. Może pomiędzy przechodniami znalazł się ktoś, kto spełnił jego ostatnią prośbę. Mama natychmiast pociągnęła mnie za sobą i obie wpadłyśmy do pobliskiego kościoła, wiedząc z doświadczenia, że świadkowie tragicznego wydarzenia, mogą mieć bardzo nieprzyjemną rozmowę w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Z jednego z tych okien na I-szym piętrze wyskoczył człowiek.
 Z lat dziecinnych utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno wstrząsające wydarzenie. Jechałyśmy z Mama pociągiem do Katowic. Na jednej ze śląskich stacji wsiadła do wagonu zapłakana kobieta. W przedziale byłyśmy tylko my i ta kobieta. Zwierzyła się nam w zaufaniu, że jedzie do syna przebywającego w katowickim więzieniu. Chłopak gdzieś znalazł poniemiecki pistolet. Nie wiedział, że był nabity jednym nabojem. Strzelił i trafił w mur. Ktoś doniósł do UB, że chłopak ma broń palną. Został aresztowany, oskarżony o zamach na władzę ludową i groziła mu...... kara śmierci! Nie przesadzam, matka rozpaczała i próbowała ocalić syna wszelkimi dostępnymi sposobami, ale miała niewielką szansę na uratowanie go od stryczka. Chłopiec miał 14 lat! Chińskie przekleństwo brzmi:”Obyś żył w ciekawych czasach” Myśmy mieli nieszczęście żyć w bardzo ciekawych i przerażających czasach!
Spotkała mnie wielka przykrość. Mieliśmy w domu pianino, przyznane nam jako rekompensatę po straconym w czasie wojny fortepianie, stojącym w naszym poznańskim mieszkaniu na Cytadeli.  Instrument wyglądał opłakanie, poniewierając się gdzieś na strychu. Ojciec i ciocia Stasia doprowadzili pianino do idealnego stanu używalności, wylepiając pracowicie młoteczki i godzinami go strojąc. Zaczęłam chodzić na lekcje muzyki do klasztoru zakonnic, przy ulicy Zgorzeleckiej. Lekcji gry na fortepianie udzielała mi sama Matka przełożona. Po południu ćwiczyłam zadane lekcje na pianinie. Wieczorami, gdy schodzili się do nas sąsiedzi i goście, Ojciec grał Chopina lub Beethovena. Bardzo kochałam nasze pianino i cieszyłam się, że coraz lepiej  gram  na nim z nut ćwiczenia Bacha.
 Pewnego deszczowego dnia, zajechał przed nasz dom wóz drabiniasty, a do drzwi zapukało czterech facetów, pokazując zdumionej Mamie pismo z poleceniem kogoś bardzo ważnego, aby natychmiast wydać pianino, gdyż jakaś wiejska świetlica potrzebuje instrumentu. Na nic zdały się energiczne protesty Mamy tłumaczącej, że instrument został nam przyznany, za utracone  w czasie wojny mienie. Pokazywała im dokument, ale to nie pomogło. Mężczyźni wpakowali się do mieszkania i odepchnąwszy Mamę, pianino zabrali niemal siłą! Ładując je na wóz, złamali pedał, zdarli tylne poszycie i oderwali oryginalne kinkiety na świece. Płakałam głośno i rozpaczliwie, obserwując przez okno, jak mój ukochany instrument trzęsie się i moknie nie okryty, jadąc na drabiniastym wozie! Więcej na lekcje muzyki nie poszłam. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, komu zawdzięczamy donos do władz, że nielegalnie posiadamy pianino!
Zbliżał się pierwszy września 1947 roku. W pewniej słoneczny poranek, Mama obudziła mnie bardzo wcześnie i dopilnowała, żebym się szczególnie starannie ubrała. Zastanawiałam się, gdzie idziemy o tak wczesnej porze. Poszłyśmy na dzisiejszą ulicę Bankową. Trzymając mnie mocno za rękę, Mama weszła ze mną do dużego budynku. W korytarzach pełno było ludzi, kobiet z dziećmi w moim wieku i dorosłych. Wyobraziłam sobie, że pewnie czeka mnie szczepienie i rozglądnęłam się w panice, gdzie  można by na wszelki wypadek dać nogę.   
Tu po raz pierwszy poszłam do szkoły. fot. Istotne pl.
 Ale Mama trzymała mnie mocno i nie puszczała. W dużej sali na parterze, pełno było nagromadzonego sprzętu, jakichś starych krzeseł, stolików nie do pary i innych gratów. Rozejrzałam się ze strachem, szukając wzrokiem lekarza w białym fartuchu, ale nie dojrzałam nic strasznego i trochę się uspokoiłam. Obecne w sali dzieci i młodzi ludzie, mieli przy sobie jakieś obszarpane książki i zeszyty. Na brudnej ścianie wisiała tablica.
- Mamo, po co tu przyszłyśmy? - spytałam zdumiona.
Mama wybuchnęła śmiechem i przyznała się, że chciała mi zrobić niespodziankę i przyprowadziła mnie do szkoły! Raczej nie byłam zachwycona utraconą nagle swobodą, którą bardzo kochałam. W domu mówiło się ostatnio, że niedługo pójdę do szkółki, „by się uczyć i pracować, jak te złote pszczółki”! Oj, to mi się wcale nie podobało, ale miałam nadzieję, że to odległa przyszłość, więc nie ma się czym martwić.
- E, co to za szkoła! - pogardliwie wzruszyłam ramionami. - Przecież do pierwszej klasy chodzą małe dzieci. A tu widać dorosłych!
Mama wytłumaczyła mi, że tym ludziom wojna przerwała naukę i teraz muszą nadrobić stracony czas. A ja byłam niepocieszona. To ma być szkoła? Taka graciarnia? Brudna i brzydka buda? Czego mnie tu nauczą, chyba każą mi wyszorować podłogę, bo wygląda jak klepisko. „O, nie ma głupich, nie zamierzam tu chodzić. - postanowiłam twardo.- Zwieję, jak tylko Mama zamknie za sobą drzwi!” 
Z opowiadań rodziców wiedziałam, że szkoła to poważna instytucja. W czystych, jasnych salach stoją ławki, na środku katedra z globusem, tam leżą mapy, książki i inne mądre przedmioty Wszystkie dzieci mają mundurki i tornistry, a pan woźny dzwoni na przerwy. To ja rozumiem! Ale w tej brudnej sali nic podobnego nie było, a dzieci i dorośli mieli na sobie codzienną odzież, często bardzo ubogą. Poczułam się oszukana i obrabowana z marzeń o uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego. Mama obserwowała mnie podejrzliwie, zaniepokojona moim diablim uśmieszkiem. Właśnie chciałam oświadczyć jej stanowczo, że nie zamierzam tu zostać i wychodzę, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się starsza, siwowłosa pani o mizernej twarzy i smutnych oczach.Była to pani Tajcher, przedwojenna nauczycielka i więźniarka obozu koncentracyjnego.
- Drogie dzieci i kochana młodzieży. - odezwała się cichym, zmęczonym głosem. - Siedem lat upłynęło od dnia, kiedy 1-go września na Polskę spadły pierwsze bomby i wybuchła wojna światowa. W tę tragiczną rocznicę rozpoczynamy nowy rok szkolny w naszym mieście przywróconym Macierzy.
Wzruszyła mnie ta kobieta, nosząca na twarzy piętno cierpienia i okrutnych przeżyć. Ktoś z dorosłych wyjął papierowego orła wyciętego z gazety, i przybił gwoździem nad tablicą. Ktoś inny powiesił krzyżyk. Pierwsza wspólna modlitwa: 
- Przybądź Duchu Święty....
Nauczycielka wzięła kredę i napisała wyraźnie na tablicy:
- Lekcja pierwsza. To Ala i As.

Spojrzałam zdumiona na Mamę. Wygląda na to, że to jednak prawdziwa szkoła! Mama uśmiechnęła się do mnie, a na dłoni poczułam mocny, krzepiący uścisk jej palców. Oto rozpoczynały się dla mnie nowe obowiązki, a moje szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo kończyło się bezpowrotnie.  Do szkoły na ulicy Bankowej chodziłam dosłownie jeden dzień, bo nazajutrz ciężko zachorowałam.  Od tego czasu minęło wiele, wiele dekad. Dziś  są już inne szkoły, inni nauczyciele i inni uczniowie, ale ta pierwsza lekcja w bolesławieckiej powojennej szkole, pozostała na zawsze w mojej pamięci.

                                                    K o n i e c

2 komentarze: