piątek, 3 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947 CZEŚĆ DZIEWIĄTA.

Zamek książęcy Kliczków. fot. You Tube
Nasze mieszkanie nareszcie ma już normalny wygląd, bo pokoje są umeblowane. Biedny Tata musi się sam o wszystko starać, bez żadnej pomocy z naszej strony, bo co Mama i ja możemy mu pomóc? Szuka mebli w opuszczonych mieszkaniach, ale są to przeważnie stare, zużyte graty, gdyż najlepsze szabrownicy już wywieźli do Centralnej Polski. Mama często popłakuje, wspominając swoje poznańskie mieszkanie, ze ślicznymi meblami ze Swarzędza, jakie dostała w posagu od dziadków. Teraz nie mieliśmy nic własnego, wszystko było poniemieckie, prócz rzeczy osobistych i pościeli. Jednak pewnego dnia trafiła się Ojcu okazja. Jechał samochodem z jakiejś komisji poborowej i przejeżdżał koło zamku w Kliczkowie. Kazał kierowcy podjechać bliżej i dostrzegł kilku żołnierzy radzieckich, wynoszących z zamku jakieś sprzęty, które rzucali z rozmachem do swego samochodu ciężarowego. Ojciec wysiadł z auta i zaintrygowany spytał ich, co robią? Odpowiedzieli, że brakuje im mebli i dowódca kazał się o jakieś sprzęty postarać. To byli prości żołnierze, nie zdający sobie sprawy z wartości poniewieranych zabytków.
Ojciec pokiwał głową nad ich naiwnością i zaproponował im dwa litry samogonu, jakim został obdarowany po komisji, w zamian za kilka mebli. Żołnierze bez namysłu wyrazili zgodę i jeszcze pomogli Ojcu ładować meble do samochodu. Tymi zabytkowymi sprzętami urządziliśmy pokoje. Szczególnie cenne były meble w gabinecie Ojca. Piękne biurko z mahoniu i artystycznie rzeźbione serwantki, oraz kanapa i komplet foteli do niskiego, mahoniowego stołu, z epoki Biedermeier. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol. Było też kilka alabastrowych rzeźb i dobre obrazy. Lecz najwspanialsze były ogromne rogi jelenie z XVIII wieku, które Ojciec, namiętny myśliwy, porozwieszał po całym mieszkaniu.

Jedyne zdjęcie gabinetu Ojca. Ja i Mama siedzimy na kanapie z kompletu Biedermeier, a nad nami wielki obraz Wrocławia i te wspaniałe rogi z XVIII w. Szkoda, że zdjęcie takie zniszczone, ale innego nie mam.
  Bardzo piękna była szafa w sypialni, wielka, trzydrzwiowa z kaukaskiego dębu, mająca lustrzane wnętrze. Ja nie musiałam już spać z Mamą, bo miałam swoją kanapkę, którą bardzo lubiłam. Na marginesie dodam, że nie cieszyliśmy się długo tymi meblami. Kiedy Ojciec zwolnił się z wojska na skutek intryg, a Mama śmiertelnie zachorowała, i koniecznie potrzeba było pieniędzy, te antyczne meble kupił jakiś pan z Warszawy i wywiózł je do stolicy. Nie potrafiliśmy się wzbogacić na tym Dzikim Zachodzie.
Wiosna 1946 roku przyszła dziwnie wcześnie, po mroźnej i śnieżnej zimie. Już w marcu biegałam po trawnikach w samych szortach, opalona jak cyganka. W ogrodzie kwitły fiołki i tulipany, a drzewa są w delikatnej, seledynowej zieleni. Miasto ma o wiele ładniejszy wygląd, niż owego październikowego dnia, kiedy zmęczone i rozgoryczone wysiadłyśmy z pociągu. Drzewa okryte liśćmi, maskują częściowo gruzy. A może po prostu, przyzwyczaiłyśmy się już do tych ruin?Zaczynamy przyjmować gości na popołudniowej herbatce. Często przychodzi pani A. Z córką Alą - nawet się polubiłyśmy.
Żona porucznika A, z córką Alą.
 To były twarde, prawdziwie pionierskie lata. Życie pełne trosk i bezpardonowej walki z lawinowo piętrzącymi się zadaniami, często przerastającymi siły jednego pokolenia. Powoli przybywało nas Polaków w mieście i w okolicy. Codziennie na dworzec wjeżdżały długie transporty, przywożąc osadników z kresów wschodnich, Polaków z Francji i Anglii. Przybywali zesłańcy z Kazachstanu i Sybiru, bezprawnie i brutalnie wywiezieni z rodzinnej ziemi. Obciążeni strasznymi wspomnieniami, często pozostawiali tam daleko, groby najbliższych i tutaj od nowa budowali swą egzystencję. Zaludniały się miasteczka i wsie, na puste dotąd pola nareszcie wyszły pługi orząc ziemię, a polscy chłopi siali zboże na nowy, własny chleb.
 Jadą osadnicy  foto. Google Arts & Culture.
 Coraz prężniej działała polska administracja, władze miasta i urzędy. Ludzie pracowali z prawdziwym entuzjazmem, nie oglądając się na zapłatę, często za talerz zupy i kromkę chleba. Czasu nikt nie liczył, pracowało się dzień i noc. Chyba nigdy wcześniej, ani później, nasz naród nie pracował z tak szalonym pośpiechem i samozaparciem. Te pierwsze lata po wojnie, pozostały w mojej pamięci, jako coś wspaniałego. Czas niesłychanego zapału i żarliwego poświęcenia całego społeczeństwa. Tak wyglądała jedna, jasna strona medalu. Ale były też i bardzo mroczne strony tych lat. Narastający terror stalinowski powodował napięcia i konflikty międzyludzkie, groziła wojna domowa. Osławiony Urząd Bezpieczeństwa Publicznego budził paniczny strach, a ludzie zaczęli obawiać się denuncjacji. W Bolesławcu, pierwsza siedziba UB, mieściła się na ulicy Grunwaldzkiej, w pięknym zabytkowym budynku. W ogrodzie otaczającym budynek, stały zabawne poniemieckie krasnale. Pewnego dnia, przechodząc tamtędy z Mamą, zauważyłam je i tak mi się te krasnale spodobały, że stanęłam, żeby się im przypatrzyć. Wartownik stojący przy wejściu, ponury typ uzbrojony po zęby, łypnął na nas złym okiem spod hełmu i warknął:
- Wynoście się stąd!
Dawna siedziba UB. Dziś Młodzieżowy Dom Kultury. foto. Polska ORG.
 Matka rzuciwszy okiem na tablicę przy bramie zbladła i chwyciwszy mnie za rękę, w popłochu uciekła. Odtąd z daleka omijałyśmy dom z krasnalami. Złowroga reputacja tego gmachu, nie pasowała do bajkowych krasnoludków. W lecie przybyły nowe transporty, wioząc Polaków mieszkających w Jugosławii, uroczyście witanych na dworcu przez władze miasta. Byli tak mocno opaleni, że wydali mi się przybyszami z jakichś egzotycznych krain. Przybiegłam z dworca do domu, bardzo podniecona, wołając:
- Mamusiu, Murzyni przyjechali!
Miasto otaczały gęste lasy, a w nich toczyła się często zajadła walka wojska i milicji z partyzantami Werwolfu, oraz bandami napadającymi na polskie wsie i transporty z żywnością. Pewnego razu, zorganizowano wielką obławę na bandytów, w której udział wzięli również oficerowie RKU i nasi żołnierze. Chłopcy dla kawału, ubrali na głowy niemieckie hełmy, jakich mnóstwo poniewierało się po starych magazynach. Tak wystrojeni, pojechali autami do Nowej Soli, bo tamtejszy urząd miasta wzywał pomocy. W miasteczku, na widok pędzących aut pełnych żołnierzy w niemieckich hełmach, wybuchła panika. Mieszkańcy byli przekonani, że to Werwolf uderzył na miasto. Auta zatrzymały się przed Urzędem Bezpieczeństwa, lecz budynek wydawał się zupełnie pusty. Ojciec, biorący udział w tej akcji, opowiadał nam potem ze śmiechem, że po długich poszukiwaniach, znaleziono UB-owców, leżących pod biurkami, pochowanych w szafach, na strychu i w piwnicy. Trzęśli się ze strachu w obawie, że Niemcy postawią ich pod ścianą i rozstrzelają. Żołnierze i milicjanci, bynajmniej nie kochający się z UB-owcami, pokładali się ze śmiechu, wyciągając ich z kryjówek.
Zaopatrzenie w żywność ciągle szwankowało. W mieście brakowało mięsa, bo bydło i trzoda chlewna pozostawiona przez Niemców, poszły pod nóż i trafiły do kotła wygłodzonej armii radzieckiej. Dla osadników nie pozostało prawie nic. Dopóki nie nadeszło lato i nowe zbiory, nie mieliśmy wcale owoców i jarzyn. Chleb, mąka, cukier i smalec wydzielane były na kartki. Na szczęście Ojciec, rozmiłowany w myślistwie często polował, przynosząc do domu zająca, kuropatwy, a czasem nawet bażanta, z którego Mama, znająca doskonale sztukę kulinarną, przyrządzała wykwintny rosół. Ta pasja polowanie, o mało nie skończyła się dla Ojca tragicznie.
 foto.Nadleśnictwo Łomża. Ambona myśliwska.
 Umówił się z nadleśniczym, że zapolują na dziki. Leśnik zapewniał, że najpiękniejsze okazy żerują w puszczy koło Kliczkowa i Osiecznicy. Znajomy podrzucił ich tam samochodem, obiecując powrócić po nich rano. Obaj panowie umieścili się na poniemieckiej ambonie, pozostałej z czasów dawnych polowań i cierpliwie oczekiwali na nadejście stadka dzików. Ojciec posiadał znakomitą angielską dubeltówkę i zapewniał Mamę, że przywiezie do domu dzika wielkiego jak piec! Ściemniało się, ale dziki jakoś nie chciały się pokazać. Naraz w gęstwinie krzewów rozległ się podejrzany szelest i Ojciec błyskawicznie wycelował, czekając na pojawienie się dzika lub sarny. Nadleśniczy również podniósł karabin, gotując się do strzału. Szelest się zbliżał i obaj panowie ucieszyli się, że całe stadko wyjdzie wprost na nich.
Zarośla rozchyliły się, a Ojciec oniemiał i w ostatniej chwili zdjął palec z cyngla. Zamiast oczekiwanych dzików, z gąszczu wyszli ludzie. Byli w maskujących panterkach, uzbrojeni w pistolety maszynowe i ciągnęli za sobą mały wózek z ciężkim karabinem maszynowym. Obaj panowie skulili się na ambonie, bojąc się nawet głośniej odetchnąć. To był oddział Werwolfu, osławionych „Wilkołaków”,w liczbie około trzydziestu ludzi. Co gorsza, mieli z sobą psy, duże groźne wilczury. Na szczęście dla pechowych myśliwych, wiatr wiał od strony Niemców i psy i nie zwęszyły myśliwych, zajęte świeżymi tropami zwierzyny. Niemcy przez jakiś czas kręcili się w pobliżu ambony, a kiedy nareszcie poszli sobie, była już ciemna noc i nie podobna było łazić po ciemku, narażając się na spotkanie z nieprzyjacielem. Obaj niefortunni myśliwi całą noc przeleżeli plackiem na ambonie, dziękując Bogu, że wcześniej niż Niemcy, nie wyszedł dzik, do którego by strzelili. Ten strzał kosztowałby ich życie.
Z ręki Werwolfu ginęło wielu ludzi. Opowiadano sobie o bestialskim okrucieństwie, z jakim mścili się na niewinnych osadnikach. Partyzantka niemiecka napadała na transporty samochodowe i kolejowe, a latem podpalała lasy otaczające kręgiem Bolesławiec. Dziś zwala się winę na stacjonujące tu wojska radzieckie, ale to nieprawda. Po zdekonspirowaniu miejscowego Werwolfu, w czasie przesłuchania, przywódcy przyznali się do tych zbrodni. Nie przypominam sobie tego zbyt dokładnie, lecz był zdaje się rok 1947 i bardzo upalne lato, suche i gorące. Wtedy Werwolf podpalił okoliczne lasy. Przeżyliśmy wówczas prawdziwe piekło, miasto tonęło w dymach, a upał i gorąco z palących się lasów, był nie do zniesienia. Dusiliśmy się, a władze miasta zastanawiały się nad ewakuacją mieszkańców.
foto. Niezależna.
 Pamiętam, że Ojciec zabrał mnie wtedy na wieżę byłego kościoła ewangelickiego. Po zniszczonych schodach wspięliśmy się na sam szczyt, i naszym oczom ukazał się przerażający widok. Całe miasto otaczała ognista wstęga płomieni. Gdziekolwiek skierowaliśmy wzrok, wszędzie widzieliśmy ogień, a nad lasami unosił się gęsty, czarny dym, zasnuwając cały horyzont. Do akcji zmobilizowano wojsko, milicję, ludność cywilną. Mężczyzn zabierano znad Bobru, nawet w samych kąpielówkach. Oczekiwaliśmy, że lada chwila burmistrz zarządzi ewakuację. Ale na szczęście do tego nie doszło. Straszne upały wyładowały się w potężnej burzy z gradobiciem, a wielka ulewa i kilkudniowe deszcze ugasiły pożary.
Aby przystąpić do odbudowy, następnym zadaniem była akcja odgruzowania miasta, Rozpoczęto od Rynku. Od ulicy Prusa, aż do miejsca, gdzie obecnie stoją wieżowce przy Zygmunta Augusta i Parkowej,ciągnęły się wąskie tory, po których pchaliśmy żelazne wagoniki pełne gruzu. Nie uszkodzone cegły układano w stosy, aby posłużyły przy odbudowie. W odgruzowaniu brali udział wszyscy. Wojsko, milicja. gospodynie domowe, urzędnicy, młodzież, nawet dzieci. Gruz wysypywaliśmy do wielkich dołów, na miejscu dzisiejszych wieżowców. Pracowaliśmy bez rękawic ochronnych i wracając do domu, miałam często dłonie poranione do krwi. Żelazne wózki z gruzem były niesamowicie ciężkie, ale od tej pracy nie można się było wykręcić, to był obywatelski obowiązek. Zresztą każdy chciał mieszkać w normalnym mieście, a nie na kupie gruzów.
 Własność: Miejska Biblioteka Publiczna.
 Codziennie transporty przywoziły nowych osiedleńców, a oni musieli gdzieś mieszkać, więc domy wyrastały jak grzyby po deszczu. Bezrolni chłopi przenoszeni z zapadłych wsi Polski Centralnej i Wschodniej, przybywali z kojcami pełnymi kur, kaczek, królików, nawet świń, zajmując pachnące świeżością mieszkania w nowo wybudowanych domach. Wesołe opowieści o trzymanych w wanach świniach i królikach pod łóżkami, bynajmniej nie są dowcipami. Na próżno straż porządkowa chodziła po strychach i mieszkaniach, zabraniając trzymania w tych miejscach trzody chlewnej i drobiu. Nowi mieszkańcy miast byli bezkarni. Nie próbowano nawet nauczyć ich kultury i zachowania w mieście, bo socjalistyczny ustrój po prostu ich rozpieszczał, przewracając im w głowach. Każdy, kto ośmieliłby się skrytykować byłego chłopa, lub robotnika, potraktowany zostałby jako wróg klasowy i naraziłby się na niemiłe spotkanie z Urzędem Bezpieczeństwa. I śmiesznie i strasznie, ale takie to były czasy. Dzisiejsi sprawcy brudnych, porysowanych klatek schodowych i ścian zewnętrznych budynków, to w prostej linii potomkowie tych pierwszych mieszkańców miast Dolnego Śląska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz