piątek, 10 listopada 2017

Rozważania na Święto Odzyskania Niepodległości.


                                                                             10 listopada 2017 r.


       
     Za rok będziemy obchodzić 100 rocznicę odzyskania niepodległości, a jutro święcimy 99 rocznicę tego arcyważnego wydarzenia. Te daty powinny skłonić każdego Polaka do zastanowienia się nad dziejami ojczystego kraju. Co było powodem, że wspaniała, ogromna Rzeczpospolita, jedno z najpotężniejszych państw w Europie, stała się łupem trzech zaborców? Jak to się stało, że nie potrafiliśmy obronić ojczyzny przed agresją? Kto był winien demoralizacji i anarchii społeczeństwa polskiego?
    Wybitny Polak Józef Wybicki, twórca „Mazurka Dąbrowskiego”, w swoich wspomnieniach, opisał spotkanie z Napoleonem I, przed wkroczeniem cesarza na ziemie dawnej Wielkopolski. Napoleon między innymi powiedział: „ Gdy obaczę, że są godni być narodem, będą nim!” Wiele pokoleń Polaków nie mogło darować cesarzowi tej gorzkiej uwagi, obrażając się na niego. Lecz wystarczy wziąć do ręki dobrą książkę o historii Polski, aby przyznać cesarzowi rację.
    Przez wieki zaciekle pracowaliśmy na to, żeby nazwa Rzeczypospolitej Polski, zniknęła z map świata. Byliśmy jednym z pierwszych, a może pierwszym państwem o ustroju parlamentarnym. To mogłaby stać się dobrodziejstwem dla kraju, a stało się naszym przekleństwem. Każdy wybór króla, przyszły władca musiał okupić nowymi przywilejami dla magnatów i szlachty. Kiedy król Władysław II Jagiełło próbował wypromować na swego następcę królewicza Władysława III, (Warneńczyka), szlachta porąbała szablami dokumenty leżące na stole przed królem! Za jego wnuka, króla Aleksandra Jagiellończyka, w 1505 roku uchwalono konstytucję sejmową Nihil Novi! Dawała ona wielkie przywileje sejmowi, bo zakazywała królowi uchwalania nowych ustaw, bez zgody szlachty reprezentowanej w sejmie i senacie, ograniczając władzę monarchy. Nihil Nowi - w wolnym przekładzie: - Nic o nas bez nas!” miało w przyszłości opłakane skutki.
    Koniec dynastii jagiellońskiej, był skutkiem wpływów Kościoła i odmowy Watykanu na rozwód królewski. Król Zygmunt August, sprzyjał reformacji. Wielu magnatów i szlachty przyjęło wówczas religię protestancką, a zwłaszcza kalwińską. Gdyby król wówczas, wzorem Henryka VIII Tudora, zerwał z Watykanem, sam stając się głową Kościoła w Polsce, losy naszej ojczyzny potoczyłyby się inaczej. Nastąpiłoby zbliżenie do krajów o wysokiej kulturze zachodniej i uniezależnienie się od często zgubnych wpływów Watykanu, wspierającego politykę ekspansji Austrii.
    Stało się jednak inaczej i to spowodowało późniejsze błędy polityczne w stosunkach z Rosją, która ofiarowała dziewięcioletniemu polskiemu królewiczowi Władysławowi Wazie, koronę carów, (Czapkę Monomacha) Młody następca tronu polskiego, stałby się władcą wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ogromnej Rosji i Szwecji! Czyli największego państwa na świecie! To był zaszczyt i niesłychana szansa dla Polski. Jednak Rosjanie postawili warunek: królewicz przyjmie prawosławie! Zygmunt III Waza, ojciec królewicza, dewot, posłuszny rozkazom Watykanu, nie zgodził się na to. Wojska polskie zaczęły siłą nawracać Rosjan na wiarę katolicką, ogniem i mieczem zmuszając ich do posłuszeństwa, gwałcąc, mordując i grabiąc. W Rosji wybuchło powstanie i jedyna szansa na połączenie dwóch narodów upadła. Tak osławiona wolność w Polsce, przeszła w anarchię, niezgodę, butę magnatów i ograniczenie władzy królewskiej do minimum. W brak poszanowania praw, które sami ustanawialiśmy.
    W połowie XVII wieku, sejm polski uchwalił zabójcze dla Polski Liberum veto, - Nie pozwalam! - zasadę ustrojową Rzeczypospolitej Obojga Narodów, dającą każdemu posłowi na sejmie prawo do unieważnienia podjętych uchwał. Po raz pierwszy zerwano sejm koronacyjny w Krakowie, w roku 1669, po wyborze króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, a zerwał go poseł województwa wołyńskiego Jan Olizar. Ogółem w XVII i XVIII w. sejm zrywano 73 razy! Gorliwie pracowaliśmy nad upadkiem Rzeczypospolitej. Dopiero Sejm Czteroletni, zwany Wielkim, zniósł w 1792 roku, Liberum veto i próbował naprawiać Rzeczpospolitą, ale było już za późno. Haniebny Sejm Grodzieński, genialnie opisany przez Reymonta, w powieści „Rok 1794”, uchwalił II rozbiór Polski. Po upadku Insurekcji Kościuszkowskiej, w 1795 nastąpił III rozbiór. Polska zniknęła z map świata, waląc się w przepaść, z której wyszła dopiero po 123 latach, odzyskując w 1918 roku niepodległość.
    Wprawdzie Polacy próbowali walczyć o niepodległość ojczyzny, ale jakoś im to nie wychodziło, z bardzo prostej przyczyny. Kiedy tysiące żołnierzy oddawało krew i życie za wolność Polski, reszta narodu patrzyła na to raczej obojętnie, lub wprost obwiniała ich o bunt przeciwko władzy nadanej przez Boga! Gdy jedni umierali na polu bitwy, inni kłócili się, lub kolaborowali z zaborcami, wieszając się u pańskich klamek, na dworach Rosji, Berlina i Wiednia. Drugim, głównym powodem, niepowodzenia kolejnych powstań, była sytuacja polskiego chłopa, dręczonego w czasach pańszczyzny, traktowanego jak bydło robocze i nie znajdującego dla siebie miejsca w ojczyźnie, będącej dla nich piekłem.
    Nadszedł wiek XX i znalazł się człowiek, dla którego słowo „niepodległa”, nie było pustym dźwiękiem. Tym człowiekiem był Józef Piłsudski, szlachcic, ale i członek Polskiej Partii Socjalistycznej. Jego zasługą, oraz innych zapaleńców, powstał zalążek Wojska Polskiego – Strzelcy - Pierwsza Kadrowa, z którą Piłsudski, w 1914 r. z chwilą wybuchu I Wojny Światowej, wkroczył na ziemie zaboru rosyjskiego.
    Pewnie witano tam entuzjastycznie chłopców noszących na czapkach Orła? Niestety nie! Oddziały polskie wkraczały do „bezludnych” miast, spotykając puste ulice, szczelnie zamknięte domy i zakryte okna. Spotkał ich wielki zawód, zawarty potem w zwrotkach marsza" Pierwszej Brygady” .
       „Nie chcemy już od was uznania, ni waszych mów, ni waszych łez.
        Skończyły się dni kołatania, do waszych serc, do waszych kies.”
Właściwie ostatnie słowa marsza, kończyły się dosyć nieprzyzwoitym przekleństwem, śpiewanym gorliwie przez legionistów. Na oddziały Piłsudskiego i samego Naczelnika, wdzięczni rodacy wylewali pomyje, opluwano ich, nazywano szaleńcami, a nawet zdrajcami.
    A jednak stało się! 11 listopada 1918 r. Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu władzę nad wojskiem, a trzy dni później uznała go Naczelnikiem Państwa i Wodzem. Jednych ogarnął szał radości, inni odmawiali Piłsudskiemu zasług, nazywając go uzurpatorem i dyktatorem. Byliśmy wolni i mogliśmy poświęcić się odbudowie kraju po 100-letniej niewoli. Ale właśnie wówczas rozpętało się prawdziwe polskie piekło. Narodowi Demokraci, w skrócie „Endecy”, gloryfikujący potem Hitlera i jego doktrynę, czynili próby zamachu na Marszałka i nie tylko na niego.
    9 grudnia 1922 r , członek partii Narodowo-Demokratycznej, Eligiusz Niewiadomski, w warszawskiej „Zachęcie”, trzema strzałami z pistoletu, zamordował pierwszego prezydenta Polski inż. Gabriela Narutowicza, światowej sławy uczonego. Na jego wykłady w Szwajcarii przybywały rzesze studentów. Był uznanym w świecie budowniczym pierwszych hydroelektrowni w Europie. Niewiadomski w więzieniu próbował tworzyć mit wokół swego czynu oświadczając, iż pragnął zniszczyć Żydów i lewicowców, rządzących Polską, walcząc o „wolną i niepodległą ojczyznę!”. Obecnie wraca kult Niewiadomskiego, propagowany przez partie nacjonalistyczne.
    Jutro Polacy pomaszerują w pochodzie ku czci Niepodległej Ojczyzny. Obawiam się, że nie pójdziemy zgodnie, radośnie. Polacy są podzieleni, obrażający i nienawidzący się wzajemnie. I znowu, jak przed laty, pokojowa manifestacja może zakończyć się zamieszkami, awanturami i kłótniami. Znowu zaczniemy obrzucać się przekleństwami, odmawiając sobie prawa do miana dobrego Polaka. Ciąży na nas jakieś przekleństwo, które nie pozwala nam cieszyć się wolnością i nakazuje, maniakalnie niszczyć się wzajemnie, nie szanując niczego, co własną pracą zdobyliśmy. Dlatego przychodzą mi na myśl słowa cesarza Napoleona:    „ Obaczę, czy godni są być narodem!” A jesteśmy godni?

piątek, 1 września 2017

DZIEŃ, KTÓRY ZMIENIŁ LOSY ŚWIATA I LUDZI.


                                                                                                1 września 2017 r.

   To dla mnie straszna data, o której przez cały rok wolę nie pamiętać. Lecz gdy ten dzień nadchodzi, wraca wraz z nim pamięć o ukochanych osobach, których już nie ma, i wspomnienia o wydarzeniach, jakich oni byli świadkami.
    Miałam cholernego pecha. Mogłam się urodzić trzy lata przed wybuchem wojny i mieć sielskie, anielskie dzieciństwo. Ale nie! Musiałam się urodzić właśnie na 11 dni przed wybuchem najstraszliwszego konfliktu, jaki spotkał ludzkość: wybuchu II wojny światowej!
    Powinnam urodzić się w lipcu 1939 roku. Owszem, u mamy zaczęły się bóle. Ale w klinice wojskowej okazało się, że to fałszywy alarm, bo od poczęcia lubiłam być przekorna. Mama wróciła do domu, zawiadamiając zaniepokojoną rodzinę, że jeszcze nie czas.
    A niebo nad nami już zaczęło płonąć!
   Dzięki interwencji naszych wspaniałych sojuszników, Anglii i Francji, Rzeczpospolita wstrzymała mobilizację, aby – jak ostrzegali nas nasi sprzymierzeńcy – nie drażnić Hitlera! Śmieszne, co? No więc zrobiliśmy co trzeba, aby zaoszczędzić stresu nerwowemu Fűhrerowi i dopiero wiadomość o podpisaniu 23 sierpnia na Kremlu, paktu Ribbentrop – Mołotow, uświadomiła rządowi polskiemu, że stała się rzecz straszna, zostaliśmy wzięci w dwa ognie.
Mobilizacja wojska polskiego.
     Na łeb, na szyję, zaczęto mobilizację armii. Ojciec, dzień i noc siedział w kancelarii pułku i ciężko pracował. Wychodził jedynie na godzinę, żeby coś zjeść i wracał do biura. Komisje poborowe także pracowały bez przerwy, wcielając mężczyzn do wojska. Ojciec mamy, dziadek Michał, i wujowie, jej bracia, zostali zmobilizowani i wcieleni do armii. Poznańska Cytadela stała się zamkniętą twierdzą, do której nikt cywilny nie mógł się dostać. Ale mnie to nic obchodziło i postanowiłam wtedy właśnie się urodzić! Zaczęłam w niedzielę, a biedna mama początkowo myślała, że boli ją żołądek po zjedzeniu gruszki. Dopiero w nocy nabrała przekonania, żeto już! W klinice wojskowej na ul. Fredry przez cały czas ciąży, była pod opieką cudownego lekarza. prof. płk. Wołkowińskiego, który zapewniał ją, że urodzi upragnione dziecko.
Hitler przyjmuje defiladę w Warszawie.
     Ale pech chciał, iż tego dnia profesora nie było w klinice. W całym szpitalu panowała napięta atmosfera. Słuchano radia, nadającego komunikaty i patriotyczne odezwy. Prasa zamieszczała bojowe artykuły powiadamiając, że zgłaszają się już ochotnicy na „żywe torpedy”. Naród, przez długie lata utrzymywany w wierze, że „jesteśmy zwarci, silni i gotowi” oraz, iż „nie damy guzika” - pewny był zwycięstwa. Lecz mimo wszystko, wszędzie panowała nerwowa atmosfera.
    Mama przywieziona na izbę porodową, trafiła w momencie, kiedy rozhisteryzowane pielęgniarki, zamiast zajmować się rodzącą, wisiały na telefonach, wydzwaniając do krewnych, aby dowiedzieć się, co się z nimi dzieje. Mama wiła się z bólu i wzywała pomocy, ale w pobliżu nie było nikogo! Mijały godziny nocy, a mama nie mogła urodzić. Spanikowane pielęgniarki wchodziły i wychodziły, nie przejmując się specjalnie mamą. To był prawdziwy koszmar.
Taką propagandą łudzono polskie społeczeństwo.
    Tego dnia otwarto w całym kraju więzienia. Za oknami kliniki rozlegały się na ulicy wrzaski i śmiechy pijanych więźniów wypuszczonych na wolność. Dopiero o świcie wpadł do izby porodowej młody lekarz i ujrzawszy jęczącą mamę, natychmiast się nią zajął. Jednak upływały godziny, a ja nie chciałam się urodzić. Bo uznałam, że nie warto!
Zdjęcia prasy polskiej.
   Przed południem zjawił się pułkownik Wołkowiński i stwierdziwszy w jakim stanie znajduje się jego pacjentka, wpadł we wściekłość. Wyrzucił siostrę oddziałową, zabronił jej pokazywać się mu na oczy i energicznie zaczął ratować wpółprzytomną mamę. Po kilku zastrzykach, bóle wróciły i punktualnie o godzinie dwunastej w południe, kiedy rozdzwoniły się wszystkie dzwony, przyszłam na ten świat – ale martwa! Profesor, który bardzo mamę lubił, o mało nie pobił położnej, mającej obowiązek zawiadomić go o porodzie mamy. Ale wydawało się, że pomoc przyszła za późno, bo ja byłam martwa, sina i nie oddychałam! Widocznie doszłam do przekonania, że poniedziałek nie opłaca się rodzić.
     Mama zaczęła rozpaczać, ale na szczęście profesor miał szybki refleks. Złapał mnie za obie nogi, podniósł do góry, i wlepił mi mocnego klapsa. Sprowadzona tak brutalnie z niebytu, zaprotestowałam i rozryczałam się wniebogłosy, stawiając cały oddział na nogi. Słabą, zbolałą mamę przewieziono do małej separatki, gdzie leżała sama, wsłuchując się w niezwykły ruch za oknami kliniki.
    Rozpoczęły się przemarsze oddziałów wojskowych. Słychać było grzmot kopyt koni kawalerii, z 15 Pułku Ułanów Poznańskich, Głośne klaksony samochodów, podniecone glosy przechodniów. Pielęgniarka na prośbę mamy, starała się powiadomić ojca, że urodziła się mu córka, lecz nie mogła dodzwonić się do Cytadeli. Na obiad przyniesiono mamie bulion i pomidory, faszerowane ryżem i mięsem. Ale mama nie miała apetytu przerażona tym, co się dokoła niej działo. Pielęgniarki chodziły zapłakane, zdenerwowane, lekarze już zostali zmobilizowani.
   Na szczęście przyszły siostry mamy i Babcia, przynosząc kwiaty i podarunki. Ojciec dopiero we środę dowiedział się o moich urodzinach, bo sam zatelefonował do kliniki, zaniepokojony brakiem wiadomości. Zapomniał, że centrala Cytadeli nie łączyła już rozmów prywatnych. Zawiadomił mamę, że dostał przeniesienie do swej macierzystej jednostki w Jarosławiu i zapytał, czy mama chce zostać w Poznaniu, albo jechać z nim do domu w Rzeszowie? Mama była twardą kobietę i oświadczyła, że w Poznaniu nie zostanie i będzie towarzyszyć ojcu.
    Tata nie miał pojęcia, że jego rodzice, dziadkowie, siedzieli spokojnie w swoim majątku na kresach, święcie przekonani, że tam Niemcy nigdy nie dojdą.
Ukraińskie dziewczęta z niemieckiemi żołnierzami.
   To lato roku 1939, cechowała kompletna dezinformacja, począwszy od najwyższych władz państwowych, do prostego robotnika. Od czasów wojny w roku 1920, za największego wroga Polski uważany był Związek Radzicki. Na wschodnią granicę skierowana była uwaga rządu i generalicji. Z uporem i ślepotą utrzymywano, że najodpowiedniejszą obroną wschodnich granic, będzie kawaleria, ze względu na trudny tamtejszy teren.
    Wódz Naczelny, marszałek Rydz-Śmigły, nie dał sobie wyperswadować, że Rosja unowocześniła armię od czasów Bitwy Warszawskiej, że posiada samoloty, czołgi i artylerię w ilości, przewyższającej wszystkie państwa europejskie. Informacje polskiego wywiadu były karygodnie lekceważone i ignorowane.
Wódz Naczelny marszałek Rydz-Śmigły
   Dopiero dojście Hitlera do władzy i Anschluss Austrii, a potem zagarnięcie czeskich Sudetów i całych Czech, otworzyło polskim politykom oczy, na śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony hitlerowskich Niemiec. Lecz nawet świadomość zagrożenia, nie natchnęła polskich polityków do szukania pewnych sojuszników. Opierając się na sentymentalnej wizji „siostrzycy Francji”, zawarto traktaty o wzajemnej pomocy militarnej. których Francja nie zamierzała dotrzymać, gdyż nie była przygotowana do wojny z Niemcami. Podobnie rzecz się miała z Wielką Brytanią. Nasz rząd nie stanął na wysokości zadania, nie potrafił przeciwdziałać zagrożeniu, a naród polski zapłacił za ich bezmyślność straszliwą cenę.
Oddziały wojska polskiego wkraczają na Zaolzie. Nóż w plecy Czechom!
   Społeczeństwo polskie łudzone było nadzieją, iż Niemcy mają tekturowe czołgi, a Rosjanie karabiny na sznurkach! W połowie września, mój ojciec przekonał się, jakie to były „sznurki”, kiedy niewielki oddział polski został otoczony przez 15 czołgów radzieckich. Komisarz rozkazał Polakom położyć się na ziemi, grożąc, że w razie nieposłuszeństwa, zostaną ostrzelani z czołgowych armat!
17 września  radzieckie czołgi wkraczają na terytorium Polski.
    Ojciec, leżąc na zadeptanej trawie, i pozwalając, żeby sołdaci kradli mu lornetkę, zegarek, sygnet i obrączkę ślubną, oraz wieczne pióro, życzył temu, kto wymyślił te „sznurki”, żeby się sukinsyn sam na nich powiesił!
    Ale 21 sierpnia nikt jeszcze nie wiedział o 17 września i klęsce. Nikt nie wiedział, że cały rzad i większość wyższych oficerów sztabowych, ucieknie za granicę, zabierając z sobą żony, kochanki, pieski i perskie dywany. Sznury prywatnych i rządowych limuzyn zawalały szosy prowadzące na wschód, tarasując przejścia cofającym się wojskom polskim.
Tak sfery rządowe okłamywały polskie społeczeństwo.
      Dziś, w urzędach i wojskowych salach muzealnych, wiszą portrety marszałka Rydza-Śmigłego, a młodym pokoleniom przedstawiany jest niemal jak bohater i męczennik narodowy. Ale w czasie tamtych, wrześniowych dni, był przeklinany i znienawidzony, razem z całym rządem sanacyjnym. Żołnierze uważali, że powinnością marszałka było pozostać przy swojej armii do końca – na dobre i na złe. Paniczną ucieczkę władz II Rzeczypospolitej za granicę, dziś historycy tłumaczą próbą zorganizowania obrony na wschodniej granicy. Ale takie twierdzenie jest celową konfabulacją. Prawda historyczna świadków tamtych czasów, jest porażająca.
1 września - granica polska.
    Jeszcze w czasie swego pobytu w Warszawie Rydz-Śmigły całkowicie zdezorientowany, nie potrafił podejmować szybkich decyzji i swoim brakiem reakcji, doprowadził do klęski znakomicie dowodzoną przez generała Kutrzebę Bitwę nad Bzurą.
Wieluń 1 września 1939.
    Mama, nie bacząc na stan swego zdrowia, postanowiła wrócić do naszego mieszkania na Cytadeli. To był poważny błąd, ponieważ Cytadela była już zamknięta i nikt z rodziny nie mógł się do mamy dostać. Wyjeżdżając, rodzice nie mogli przekazać rodzinie wartościowych przedmiotów, które pozostały na miejscu. Ojciec, wyniósł mamę ze szpitala na rękach, bo nie mogła chodzić o własnych siłach i wojskowym samochodem przywiózł ją i mnie na Cytadelę. Tylko przez dwa dni przebywałam w naszym ślicznym mieszkaniu. A 30 sierpnia zamknęły się za nami drzwi naszego domu, na zawsze.
   1 września o świcie, na spokojne miasto Wieluń i śpiących mieszkańców spadły bomby, pierwsze w tej strasznej wojnie. I żaden sprzymierzeniec, żadna  moc nadprzyrodzona, żadna Królowa, czy Hetmanka, nie uchroniła Polski, rozjeżdżonej czołgami, masakrowanej tonami bomb, rozstrzeliwanej w publicznych egzekucjach. Zostaliśmy sami.
 ….. I ŚMIERĆ SIĘ STAŁA!




środa, 16 sierpnia 2017

LARUM GRAJĄ - ROK 1920!

Oddziały bolszewickie pod Warszawą.
15 sierpnia 2017 r.
   Kresy wschodnie, Małopolska i Mazowsze od wieków wiedziały, co znaczy burza idąca od wschodu. Ale Wielkopolska oddalona od kresów, nie zaznała straszliwego zagrożenia z tamtej strony. Toteż wiadomość, że od wschodu idzie na Polskę wielka armia bolszewickich barbarzyńców, wzbudziła w spokojnych i opanowanych zwykle mieszkańcach Poznania prawdziwą panikę.
Generał Sikorski ze swoim sztabem.
 Istniały przecież telegrafy, telefony, a nawet radioodbiorniki i informacje przekazywano błyskawicznie. W salach kinowych wyświetlano kroniki filmowe, ukazujące zbrodnie popełniane przez bolszewicką Armię Czerwoną. Codzienna prasa podawała przerażające opisy o okrucieństwach, jakich dopuszczały się wojska bolszewickie na obywatelach Rzeczypospolitej, niedawno krwawym trudem odzyskanej. Jak przed wiekami, płonęły polskie miasta, wsie, dwory ziemiańskie i kościoły. Wielowiekowy dorobek  całych pokoleń obracał się w popiół. Znowu popłynęły rzeki krwi i łez.
Księża w kościołach, jak przed wiekami, nawoływali wiernych do ratowania śmiertelnie zagrożonej ojczyzny. Do obrony chrześcijaństwa, do  obrony matek, żon i dzieci. Z kościelnych ambon, z wielkich afiszów, z radia i prasy, rozlegało się rozpaczliwe hasło: DO BRONI!
 Moja Mama miała wtedy osiem lat, ale zapamiętała  na całe życie gorączkowy zamęt tych dni w Poznaniu. Mobilizacja, zbieranie datków od społeczeństwa. Na ulicach i placach miasta, przedstawiciele organizacji społecznych, agitowali młodzież do wstępowania do wojska. Kobiety rzucały na tace kościelne złotą biżuterię, srebra stołowe, najcenniejsze skarby - wszystko na cele obronne. Strach przed nieznanym  niebezpieczeństwem, zagrażającym już całej ojczyźnie, zmuszał ludzi do największych ofiar. Pułki poznańskie szykowały się do wymarszu na front. Babcia Jadwiga, choć była osobą oszczędną, złożyła na zakup broni tysiąc marek w złocie! To był prawdziwy majątek, bo za te pieniądze można było kupić dom!
Wuj Mieczysław, najstarszy brat Mamy, właśnie ukończył 17 lat. Pewnego dnia przyszedł z  szkoły do domu i krótko oznajmił Babci:
 - Mamo, wstąpiłem do wojska!
Cytadela poznańska w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku.
To było coś niesłychanego, żeby młody chłopiec sam podejmował decyzję o sobie.
W porządnej rodzinie to się nie zdarzało!
Babcia oniemiała i ciężko usiadła na najbliższym krześle. W głowie miała tylko jedną myśl: ”Nie, to niemożliwe. On jest za młody. Dopiero za rok  zda maturę. Nie wolno mu iść na front, bo może zginąć. Jezu, zabiją moje dziecko. Nie!
- Nigdzie nie pójdziesz. Nie pozwalam! - odezwała się spokojnym lecz apodyktycznym tonem, który dzieci doskonale znały. - Masz siedzieć w domu i uczyć się do matury. Na wojaczkę masz jeszcze czas.
- Czy mama gazet nie czyta? Jeżeli każdy tak powie, to wkrótce możemy spodziewać się bolszewików na Placu Wolności! Ja już zgłosiłem się do pułku, a do domu przyszedłem, żeby wziąć  swoje rzeczy. -  oznajmił stanowczo wuj. - Niech się mamusia nie martwi. Zaraz na front nie pojedziemy, bo  najpierw musimy przejść ćwiczenia wojskowe.
Ochotnicy roku 1920.
 Babcia zamierzała dalej się sprzeciwiać, ale nadszedł Dziadek Michał, już w mundurze, prosto z Cytadeli, ze swojego batalionu łączności. Dziadek zawsze pragnął zostać architektem, gdyż był w tym kierunku wybitnie uzdolniony. Lecz po Powstaniu Wielkopolskim, w którym brał czynny udział,  zaproponowano mu pracę w policji i tam już pozostał. Od kilku tygodni był zmobilizowany, jak i inni oficerowie policji i do domu przychodził jedynie okazjonalnie. Babcia rzuciła się do męża, opowiadając chaotycznie o decyzji najstarszego syna. Była przekonana, że Dziadek  wybije mu z głowy ten szalony pomysł, ale spotkał ją zawód. Dziadek spojrzał na syna z dumą i powiedział:
- Wstydziłbym się za ciebie, jakbyś został w domu. - wyciągnął rękę i po męsku uścisnął synowi dłoń. - Gdzie się zaciągnąłeś?
- Na Cytadeli, do łączności.
- No to będę miał ciebie na oku. - zaśmiał się Dziadek i poklepał syna po łopatce.    

Babcia już nie protestowała, ale ukryła twarz w dłoniach i chlipnęła. Od tego dnia zaczęła się martwić nie tylko o męża, ale i o syna. Przez jakiś czas wuj rzeczywiście odbywał musztrę w swoim pułku, gdzie szkolono młodziutkich rekrutów. Babcia często go odwiedzała, przynosząc mu domowe smakołyki i czystą bieliznę. Pragnęła wierzyć, że niepotrzebnie się martwi, bo zanim pułk syna wyruszy na front, wojna się zakończy, a on powróci do szkoły i zda maturę. Zresztą nie tylko on wstąpił do wojska, bo poszli niemal wszyscy chłopcy z jego klasy, razem z profesorami!        

Minęły dwa tygodnie i powoli Babcia się uspokoiła, chociaż informacje o sytuacji na froncie, były coraz bardziej zatrważające. Bolszewicy zbliżali się do Warszawy. Lwów bronił się rozpaczliwie, a generał Rozwadowski odpierał krwawo ataki nieprzyjaciela. W ubiegłym roku nawet dzieci chwyciły tam za broń, stając do walki z doskonale uzbrojonymi oddziałami ukraińskimi, walcząc o wolność ukochanego miasta.  Rodziła się już Legenda Orląt Lwowskich. Część Małopolski i Mazowsza była zalana przez armię bolszewicką. 
Bitwa Warszawska - gen. Haller odwiedza polskich artylerzystów.
 Do polskiego wojska wstępowali masowo tak zwani: "biali Rosjanie", oficerowie dawnej armii carskiej, którzy ratując życie, z rodzinami szukali w Polsce schronienia przed bolszewikami. Dziadek już wyruszył na front, ale wuj Mieczysław nadal przechodził szkolenie w pułku.  Osoby dobrze poinformowane zapewniały Babcię, że na razie nie ma mowy o wysłaniu tych dzieciaków do walki.
Piłsudski obserwuje idące na front pułki piechoty.
Poprzedniego dnia, Babcia zaniosła synowi domowy obiad i ulubione ciasto owocowe. Wuj Mieczysław uspokajał matkę, że jeszcze długo będą ich szkolić, zanim wyruszą do boju. Umówili się, że w niedzielę odwiedzi go cała bliższa i dalsza rodzina, a wuj postara się u dowódcy o kilkugodzinną przepustkę. Babcia zajęła się obowiązkami domowymi, ostatnio nieco zaniedbanymi. Miała przecież na głowie dom i pięcioro młodszych dzieci, o które trzeba było zadbać. Po południu ze zmęczenia rozbolała ją głowa i Babcia położyła się na sofie z kompresem na czole, pragnąc chwilę podrzemać w spokoju. Naraz ktoś mocno zapukał do drzwi. Moja Mama odrabiała właśnie lekcje, ale odłożyła pióro i poszła otworzyć. Do przedpokoju wpadła blada jak kreda gosposia, wysłana przez babcią po jakieś zakupy.
 - Gdzie nasz pani? - spytała, widocznie bardzo zdenerwowana.
- Mamusię głowa boli i położyła się na godzinkę. - wyjaśniała Mama. - Proszę jej nie budzić.
-  Niech panienka obudzi panią! - zawołała gosposia. – Szybko!
Ale Babcia już nie spała. Słysząc podniesiony głos gosposi, wyszła do przedpokoju.
-  Co się stało, Wojciechowa? - spytała zaniepokojona.
- Niech pani zaraz idzie do Cytadeli. Nasi chłopcy jadą na front! - wykrzyknęła gosposia, mająca również syna w wojsku.
Babcia otworzyła szeroko oczy, a potem tak jak stała, w domowej sukni i w laczkach na stopach, popędziła na Winiary. Biegła jak szalona, dysząc ciężko i potykając się na nierównościach bruku. Kilka razy upadła. Po drodze gdzieś zgubiła jeden laczek i pół boso, a potem już całkiem boso, pędziła ulicami potrącając ludzi, niepomna na nic, opętana tylko jedną myślą. Musi pożegnać się z synem! Pobłogosławić go na drogę, nakreślić krzyż na czole dziecka. Ledwie żywa dobiegła pod górę do bramy Cytadeli. Stojący tam wartownik patrzył na nią zdumiony
oddziały piechoty ruszają do walki. Warszawa 1920 r.
 - Czy chłopcy są tu jeszcze? - wykrztusiła, oddychając ciężko i ocierając pot z twarzy.
- Niech pani zejdzie na stację. Pewnie już ich ładują do pociągu.- poradził życzliwie wartownik.
Babcia podziękowała mu skinieniem głowy i zbiegła ze wzniesienia, idąc szybko w kierunku małej stacji kolejowej na Garbarach. Modliła się żarliwie, żeby jeszcze zdążyć i zobaczyć syna. Resztką sił dotarła na stację. Wpadła na peron i rozejrzała się nerwowo, ale pociągu już nie było. Na peronie leżała tylko rozrzucona słoma i jakieś połamane skrzynki. Babcia stała przez chwilę patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, a potem upadła  zemdlona.
Wuj Mieczysław i Dziadek, powrócili z frontu dopiero po  roku.
                                -------------------------------------------------------
Kawaleria polska gotowa do boju.
Mniej więcej w tym samym czasie, w Rzeszowie, oddalonym od Poznania o prawie 500 km, mój siedemnastoletni Ojciec, powiadomił swego ojca, Dziadka Tadeusza, że wstępuje do wojska. Dziadek nie należał do osób, które można było łatwo zaskoczyć, lecz tym razem zdębiał.  
- Smarkaczy do wojska nie biorą! - oświadczył surowo.
- Tym razem biorą. Wszystkich mężczyzn od siedemnastu do sześćdziesięciu lat! - oznajmił Ojciec z tryumfem. - Jutro wyjeżdżam do Krakowa, do mego pułku.
- Nie pozwalam! - krzyknął zdenerwowany Dziadek. - Osobiście pójdę do twego dowódcy i powiem mu, żeby ciebie skreślił z listy! Przed tobą szkoła, a nie wojaczka.

Bitwa Warszawska - stanowisko karabinu maszynowego.
 - A dziadek Lašzlo (Władysław) walczył w Powstaniu Styczniowym! - przypomniał Ojciec swego dziadka, powstańca z roku 1863, z którego cała rodzina była niesłychanie dumna.
   - On był dorosły, i świadomie podejmował decyzję.  Ty jesteś smarkaczem i kierujesz się emocjami. Pamiętaj, ja się nie zgadzam. I nie próbuj mnie przekonywać, decyzji nie zmienię.
- Tatuś już zapomniał, że Nusiek wstąpił do Strzelców i wyszedł z Naczelnikiem z Oleandrów, będąc w tym samym wieku, co ja? - upierał się rozgoryczony Ojciec, wspominając swego ulubionego brata ciotecznego, przyszłego generała, który był dla niego wzorem. - Poszli razem z Poldkiem Lisem (płk. Leopold Lis-Kula)  i innymi skautami.
Leopold Lis-Kula. Najmłodszy pułkownik Naczelnika,
 - Nie chcę już o tym słyszeć! - oznajmił twardo dziadek i wyszedł z pokoju.
Babcia Pelagia nawet nie próbowała wtrącać się do sprzeczki, drżąc o ukochanego syna. Ale w  głębi serca pochwalała jego decyzję. Lecz Dziadek Tadeusz potrafił być apodyktyczny i synów trzymał krótko. Wyszedł, raz jeszcze zakazując Ojcu myśleć o wojaczce. W przeciwnym razie, zagroził sprawieniem mu lania!
Piłsudski w czasie Bitwy Warszawskiej.
Nazajutrz rano Ojciec pożegnał się z Matką, z Władysławem, młodszym bratem, patrzącym na niego z podziwem i siostrami.  Wszedł do gabinetu Dziadka przekonany, że Ojciec się z nim nie pożegna.  Dziadek Tadeusz spojrzał na niego przeciągle i przez chwilę milczał. Ojciec przestraszył się, wyobraziwszy sobie, że rozgniewany rodzic sprawi mu na ostatek lanie. Nagle Dziadek objął syna,  uścisnął  go mocno i szepnął mu do ucha:
- Jakbyś nie poszedł, miałbym cię za szubrawca! Z Bogiem, synu.
Po Bitwie Warszawskiej, Ojciec stał w długim szeregu żołnierzy czekając, aż podejdzie do niego Naczelnik Piłsudski, witający się z swoimi chłopcami. Kiedy
Piłsudski rozmawia z młodym żołnierzem.

Naczelnik stanął przed nim, Ojciec zameldował się służbiście.
-  Synu, z jakiej ty familii, a? - zaciągnął z litewska Wódz.
- Jestem wnukiem powstańca styczniowego! - odparł Ojciec z dumą.
- Dobra krew! - pochwalił Piłsudski i poklepał Ojca po policzku.
Za walkę w Bitwie Warszawskiej, Ojciec został odznaczony brązowym medalem.
Czołgi polskie w czasie bitwy pod Dyneburgiem w 1920 roku.
 Nie potrzeba było żadnego cudu, bo patriotyzm Polaków i geniusz sztabowców, sprawi ły iż wielka Armia Czerwona musiała ponieść klęskę.
 Ale to nie był jeszcze koniec wojny. Ojca skierowano na Polesie, skąd po pół roku został umieszczony w szpitalu wojskowym. Do domu powrócił wieziony na wózku, o kulach, z orzeczeniem, że będzie kaleką. Tylko troskliwym zabiegom Babci zawdzięczał, że wyzdrowiał i normalnie stanął na nogach.


sobota, 5 sierpnia 2017

SĄ DWIE TAKIE DATY W HISTORII POLSKI.


5 SIERPNIA 2017 r.
Krzyż w miejscu stracenia Romualda Treugutta i członków Rżądu Narodowego 5.08.1864r.
   Dzień 5 sierpnia 1864 roku, o którym już mało kto pamięta. Data równie ważna i tragiczna, jak 1 sierpnia 1944, i dnosząca się do Warszawy. Bowiem w tym dniu 5 sierpnia 1864 roku, przed stu pięćdziesięciu trzema laty, na stokach Cytadeli Warszawskiej, został stracony cały Rząd Narodowy, kierujący Powstaniem Styczniowym. Pięć szubienic na stokach Cytadeli, miało zademonstrować Polsce i światu, że oto car ukarał śmiercią buntowniczy powstańczy Rząd Narodowy. Jedyny Rząd polski, którego nazwę piszemy do dziś z dużej litery.
Cytadela Warszawska  Brama Straceń
    W czasie trwania procesu, trzymanym w Cytadeli członkom Rządu nie szczędzono upokorzeń. Byli osadzani w lochu, głodzeni, policzkowani i kopani. Proces członków Rządu trzymany był przez władze carskie w ścisłej tajemnicy. Dopiero 4 sierpnia, w przeddzień egzekucji, do cel skazańców weszli zakonnicy z klasztoru Kapucynów, żeby ich wyspowiadać i udzielić pociechy. Na karę śmierci przez powieszenie skazani zostali: dyktator Powstania Styczniowego Romuald Traugutt i jego ministrowie: Rafał Krajewski, Jan Jeziorański, Roman Żuliński i Józef Toczyski. 
Cytadela Warszawska  cela Romualda Traugutta.
   Wiadomość o egzekucji przeniknęła forty i mury Cytadeli, jej żelazne bramy i zakratowane okna. Gruchnęła po całej Warszawie i przemknęła jak iskra po drucie, docierając do odległych miast. Tajnym szyfrem dostała się za granicę, poszła na cały obojętny dla konającej Polski świat. Gdy sekretarz dyktatora Traugutta zapukał przez ścianę do jego celi, usłyszał: - Modlę się! Wraz z nim modliła się cała stolica i te części kraju, dokąd dotarła wieść o wyroku.
Dyktator Powstania Styczniowego gen. Romuald Traugutt
   Władzom carskim bardzo zależało na tym, by dać Polakom przerażający pokaz kary i raz na zawsze zdusić w nich myśl o buncie. O świcie 5 sierpnia, ustawiono na stokach Cytadeli pięć wysokich szubienic, widocznych z dala. Około ósmej do cel skazańców weszła eskorta w galowych mundurach z obnażonymi szablami. Dyktator przywitał ich wyprostowany, patrząc na nich bez trwogi. Skazanych wyprowadzono z X Pawilonu i pojedynczo posadzono na wózkach służących do wywożenia śmieci i gnoju. Pierwszy wózek zajął Traugutt, a następne czterej pozostali członkowie Rządu. Przy każdym z nich siedział zakonnik z krucyfiksem. Wózki otoczyli żandarmi w błyszczących hełmach z dobytymi szablami. Cały pochód poprzedzały plutony piechoty. Stalowe ostrza bagnetów połyskiwały w takt miarowego marszu. Dokoła szafotu zebrali się najwyżsi dostojnicy cywilni i wojskowi, a na murach zasiadły rodziny oficerów, obserwując z ciekawością i satysfakcją ponurą ceremonię.

   A pod stokami Cytadeli morze głów, dziesiątki tysięcy warszawiaków przyszło pożegnać swój Rząd Narodowy, zawsze zakonspirowany i widziany po raz pierwszy publicznie, w tej ostatniej godzinie ich życia. Gdy otwarły się żelazne bramy Cytadeli przepuszczając wózki ze skazańcami, zebrany pod stokami tłum zakołysał się i runął na kolana, a z tysięcy ust popłynęły słowa Suplikacji. Rozdzierającym słowom pieśni, towarzyszył ostry, ponury warkot werbli.       Pierwszy wszedł na szafot Romuald Traugutt, spokojny i opanowany do końca.   Jego duma i nieugiętość budziły szacunek nawet u nieprzyjaciela. Na skazańców narzucono śmiertelne białe koszule, a ich usta dotknęły krucyfiksów podsuniętych im przez zakonników. 
Roman Żuliński.
   Roman Żuliński ucałował pętlę powroza, na którym miał zawisnąć. Rafał Krajewski spokojnie gładził bujną brodę. Na szafocie stał kat w czarnej masce, cylindrze i czerwonym płaszczu.
 
Roman Krajewski

   Aby przedłużyć mękę skazanych, wieszano ich pojedynczo, każąc następnej ofierze oczekiwać na swoją kolej. Pierwszy stracony został dyktator Traugutt, a ostatnim był Jan Jeziorański, zmuszony patrzeć przez długie jak wieczność chwile na śmierć przyjaciół. W czasie egzekucji, dęta orkiestra wojskowa grała skoczne marsze. Z wałów fortu Włodzimierza rozległy się głośne śmiechy i oklaski....
Józef Toczyski
   Uczestniczący w potwornym widowisku tłum, wybuchnął jękiem rozpaczy. Dorośli ludzie płakali głośno, jak małe dzieci, wiele osób zemdlało, kilkoro zmarło na atak serca. Przejmujący płacz i głośne modlitwy za konających, mieszały się z dźwiękami dętej orkiestry, przygrywającej wesoło straszliwym scenom śmierci. W oddali, ponad dachami domów wzniósł się wysoki słup dymu. 
Jan Józef Jeziorański.
   Był to ostatni meldunek powstańczego naczelnika Warszawy Aleksandra Waszkowskiego, że wszystkie dokumenty, archiwa i materiały Rządu Narodowego zostały zniszczone. Odtąd nikt już nie zdoła w przyszłości odtworzyć historii dyktatury Romualda Traugutta, a jego działalność stanie się legendą. W zamian ocaleją, setki, tysiące ludzi, których nazwiska figurowały w dokumentach Rządu.
    Od tego strasznego dnia upłynęło równo sto pięćdziesiąt lat, a nasze władze, które rzekomo tak szanują historię narodową, nie raczyły nawet uczcić tej daty wzmiankami w prasie i telewizji. A przecież ta rocznica jest tak ważna, że powinno się ją uczcić podobnie, jak dzień wybuchu Powstania Warszawskiego – wyciem syren i zatrzymaniem na jedną minutę ruchu ulicznego. Tak, jak w tym dniu przed 153 laty, zatrzymały się serca naszego powstańczego Rządu!
   
Cytadela Warszawska Brama Straceń i cmentarz straconych patriotów.
   Powstanie Styczniowe upadło, utopione w morzu krwi i łez. Kraj pogrążył się w martwocie, zduszony niesłychanym terrorem. Przestał nawet nazywać się Królestwem Kongresowym, lecz tylko Prywiślańskim Krajem. Jedynie w Galicji rządzonej przez cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa, panowała pewna swoboda, a sam Kraków cieszył się nie spotykaną w innym zaborze wolnością. Pod koniec dziewiętnastego wieku, po wielu latach kompletnej bierności i zobojętnienia społeczeństwa, powoli zaczęła tam właśnie budzić się świadomość narodowa. 

   Wielcy malarze z Janem Matejką na czele, ukazywali na płótnach obrazów wspaniałe momenty w dziejach historii Polski. "Pokłon carów Szujskich", "Unia Lubelska", "Grunwald", "Dzwon Zygmunta", " Hołd Pruski". Wyspiański pisze swoje genialne „Wesele”, piętnując w sztuce marazm i odrętwienie społeczeństwa, kompletnie zobojętniałego na kwestie narodowe.
Jan Matejko  Hołd Pruski.
    W latach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej, pojawia się w Krakowie człowiek, który wie czego chce i do czego dąży. Z rodzinnego domu, z ust ukochanej Matki, Marii z domu Bollewiczówny, wyniósł umiłowanie i cześć dla uczestników Powstania Styczniowego, i pragnie być kontynuatorem ich myśli o niepodległej Rzeczypospolitej.
Maria z Billewiczów Piłsudska - Matka wielkiego Syna.
    Nazywa się Józef Piłsudski i ma za sobą ciężką drogę, poprzez Cytadelę, turmy carskie, Syberię i zesłania. Jest członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej, założycielem gazety „Robotnik” W tajemnicy, zbiera koło siebie młodych ludzi, którym sprzykrzyło się siedzieć spokojnie i pragną coś z siebie dać. Tworzą kółka konspiracyjne, uczą się strzelać, a przede wszystkim dokształcają się politycznie. Starsi spiskowcy biorą udział w zamachach na carskich oprawców i pociągi wiozące pieniądze. Muszą kupować broń, wydawać gazetę, wspomagać uboższych członków konspiracji. Krążą między Warszawą, wstrząsaną zamachami i gotującą się do wybuchu w roku 1905, a sielskim. Pogdnym galicyjskim Krakowem.
Józef Piłsudski.

Krakowianie z pobłażaniem i niewiarą patrzą na tych smarkaczy, którzy z uporem uczą się strzelać i maszerować, wierząc, że ze swym Naczelnikiem dokonają rzeczy niemożliwej – wskrzeszą wolną Polskę! Kiedy wybucha I-sza wojna światowa, Piłsudski uznał, że godzina wybiła.
  
6 sierpnia 1914 r, przed 103 laty, w krakowskich Oleandrów wyruszyła I Kompania Kadrowa, by wyzwolić Polskę. 
     6 sierpnia 1914 roku, z Oleandrów w Krakowie, rusza I Kompania Kadrowa, zwana Kadrówką, wspierana przez oddział konny pod dowódctwem Beliny-Prażmowskiego. Skromny zaczątek Wojska Polskiego. 

                                 Raduje sie serce, raduje się dusza, 
                                 Gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza.....
   Uzbrojeni w stare karabiny, idą do granicy zaboru rosyjskiego, aby tam wszcząć pospolite ruszenie. Ale Polacy przyjmują ich na ziemiach kieleckich niechętnie, podejrzliwie patrząc na smarkatych żołnierzyków. Ludzie pamiętają jeszcze popowstaniowy terror i nie chcą mieć nic więcej do czynienia z jakimkolwiek powstaniem. Przed Strzelcami zamykane są drzwi i okna. Zamiast oczekiwanego entuzjazmu, spotyka ich martwa cisza. Nie zrażeni niepowodzeniem staczają pierwsze bitwy. Jedne przegrywają, w innych zwyciężają. Po zdobyciu Kielc, pragną iść na Warszawę, ale okazuje się to niemożliwe. Brakuje im broni. Zawracają do Krakowa i tam tworzą oddziały, które nazywają Legionami, na część tych sprzed wieku, z ziemi włoskiej, generała Henrylka Dąbrowskiego. Tak się zaczęła Polska......
                                 My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada
                                 Na stos, rzuciliśmy, swój życia los
                                            Na stos, na stos.

Koncert na flet i harfę - Wolfgang Amadeus Mozart - poranki z Mozartem -...

poniedziałek, 31 lipca 2017

POWSTAŃCOM WARSZAWSKIM W 73 ROCZNICĘ POWSTANIA.


                                Bolesławiec 1 sierpnia 2017 r.
 


    Starszy pan o pooranej zmarszczkami twarzy, posuwa się mozolnie przy pomocy „balkonika”. Przygarbiona pani o rzadkich siwych włosach, idzie wspierając się na dwóch laskach. Jakiś inny pan, w bardzo podeszłym wieku, prowadzony jest przez posiwiałego syna i śliczną młodą prawnuczkę. Idą z trudem, jak co roku, na uroczystości kolejnej rocznicy 1 SIERPNIA 1944 r.
    Ich wielkiego święta!
   Mieli wtedy po osiemnaście, dwadzieścia parę lat. Byli młodzi, pełni energii i entuzjazmu, kochali Polskę, swoją stolicę Warszawę znali jak własną, pustą kieszeń, i z całej duszy nienawidzili okrutnego, bezwzględnego okupanta. Marzyli o tym od lat, aby nareszcie dobrać mu się do skóry. Pomścić z bronią w ręku lata poniżenia i straszliwych zbrodni popełnianych na narodzie polskim. „ O chwyć za miecz historii. I uderz i uderz!” - pisał wówczas młodziutki, ale już wspaniale zapowiadający się poeta Krzysztof Kamil Baczyński. Byli tacy młodzi i ufni….

   Pan z „balkonikiem” miał wtedy dwadzieścia lat i nogi jelenia, gdy ze swoim batalionem szedł do szturmu na budynek PAST-y. Może miał pseudo „Ryś” „Sokół”, a może „Orzeł”.
Przygarbiona pani, wspierająca się na dwóch laskach, skończyła właśnie tego roku siedemnaście lat, przyjmując pseudonim „Oleńka”, jak ukochana pana Kmicica. Ale nazywali ją „Brzoza”, bo jej długie jasne włosy powiewały za nią, kiedy biegła z meldunkiem do swego dowódcy, lekko przeskakując gruzy Alei Jerozolimskich i chroniąc się przed „gołębiarzem” - strzelcem wyborowym, polującym na wszystko, co żyje.
  
  
   Sędziwy pan prowadzony przez rodzinę, w 1944 roku nie musiał prosić nikogo o pomoc. Był silnym, wysokim chłopcem z rozwianą jasną czupryną i łobuzerskim błyskiem w oku. Śmiał się, kiedy dostawali rozkaz do ataku i podśpiewywał sobie: „ A gdy cię trafi kula jaka, poprosisz pannę, da ci buziaka Hej!” Dostał buziaka, choć wcale nie był ranny.
Sanitariuszki z oddziału "GUSTAW"
   Ona była sanitariuszką, a on zakochał się w niej na umór. Przysięgali sobie w te gwiaździste noce sierpniowe, że już nigdy się nie rozstaną, a jak tylko wojna się skończy, wezmą ślub. Taki z wielką pompą, powozami i banderią kolegów na koniach. No i koniecznie przejście pod szpalerem z szabel! Są przecież polskimi żołnierzami!
    Nie było ślubu, ani szpaleru z szabel. Z bezsilną rozpaczą patrzył, jak dziewczyna biegnie po rannego, a pociski z ciężkiego karabinu maszynowego, stebnują jej sukienkę na plecach i wbijają się w czaszkę. Leżała z rozrzuconymi ramionami, taka niewielka i bezbronna, pod straszną nawałą ogniową nie pozwalającą nikomu ruszyć się z miejsca. Myślał, że przyjdzie po nią nocą i zabierze jej ciało. Ale nocą nadleciały Ju 87 Stukasy i celna bomba zrzucona na sąsiedni dom, zasypała zwałem gruzów jej zwłoki. Nigdy jej już nie odnalazł.
    Przez całe dekady szli świętować ten szczególny dzień, niosąc w sercach pamięć o tych, co już odeszli, i sami oczekując wezwania na wieczną wartę. Każdego roku jest ich mniej, ubywają schorowani, często żyjący w niedostatku lub samotności. Nie zawsze jest się komu pożalić, nie często ktoś chce wysłuchać ich wspomnień.
   
 Idą ostatni z walecznych na Powązki, odwiedzić przyjaciół. Powiedzieć im, że pamiętaja i że już sami gotują się do lotu... Eliza Orzeszkowa pisała o powstańcach styczniowych: GLORIA VICTIS. - Chwała zwyciężonym. To samo można by napisać o nich: ostatnich żyjących bohaterach, powstańcach warszawskich.
Fotografia powstańca styczniowego 1863 rok.
    Wielu z nich miało w swoim rodowodzie powstańców. Listopadowych, Styczniowych,a nawet tych z Legionów generała Dąbrowskiego, żołnierzy księcia Józefa Poniatowskiego.Legionów Naczelnika Piłsudskiego. Dziadków, pradziadków. To oni przekazywali swoim potomkom, wolę walki o niepodległość. Legendarny dowódca kompanii „Rudy” w baonie „Zośka” Andrzej Morro, czyli Andrzej Romocki, ze strony ojca i matki miał dziadków powstańców z roku 1863. Jego ojciec minister Paweł Romocki, był legionistą, potem jako minister nadzorował sprowadzenie do Polski szczątków Wieszcza Juliusza Słowackiego. Jego dwaj synowie Andrzej i Janek (Bonawentura) od najmłodszych lat słyszeli o powstańczej walce swoich przodków i ojca.
Andrzej Romocki "Morro" lub "Amorek"
   Podobnie niegdyś wcześniej dorastał owiany legendą powstania, późniejszy wyzwoliciel Polski, Marszałek Józef Piłsudski. To Matka, którą bardzo kochał, opowiadała mu o zrywie Polaków w 1863 roku. I o tragicznym końcu tej walki. Piłsudski swój kult do powstania i jego żołnierzy okazywał na każdym kroku. Na rozkaz Marszałka, nawet generał na widok wiekowego powstańca, stawał na baczność i salutował mu. Ostatni weterani powstania mieli wysokie emerytury i stałą opiekę państwa. Dożywali swoich lat w spokoju i dobrobycie, otoczeni czcią i szacunkiem narodu.
Weterani Powstania Styczniowego w II Rzeczypospolitej.
   Bohaterowie naszych czasów nie mieli tyle szczęścia. Po wojnie byli solą w oku stalinowskich rządów. Nazywani „zaplutymi karłami reakcji”, byli sekowani, aresztowani, torturowani, a nawet zabijani. Zamknięte szczelnie wagony towarowe wiozły ich daleko od ojczyzny, na wschód, szlakiem pradziadów z roku 1863. Często musieli się ukrywać lub emigrować za granicę. Władza Ludowa ich nie znosiła, bowiem w większości była to młodzież inteligencka, często o szlacheckich, lub arystokratycznych korzeniach. O powstaniu raczej się nie wspominało, a jeżeli już, to tylko o walce ludu Warszawy z najeźdźcą! Dopiero po VIII Plenum Komitetu Centralnego PZPR i dojściu Gomułki do władzy, zelżał nieco terror i zaczęły się ukazywać książki poświęcone bohaterskiej walce polskiej młodzieży w powstaniu.Powstanie często nazywane było i jest przez historyków i pisarzy – zbrodnią.
    
Gdyby zapytać Londyńczyka, Holendra, lub Szwajcara, czy wyobrażają sobie zbrojne powstanie w swoich stolicach – chyba uznaliby pytającego za wariata. Warszawa także była wielkim milionowym miastem, nieco zniszczonym po roku 1939, ale jeszcze pełnym wspaniałych pamiątek z przeszłości i zabytkowej zabudowy. Warszawa była także centralnym punktem podziemnych władz polskich, z całą jego skomplikowaną strukturą państwa. Warszawa była głównym miejscem zgromadzenia Armii Krajowej i mózgiem, skąd szły rozkazy do wszystkich cywilnych i wojskowych placówek w kraju.
Na tajnych spotkaniach młodzieży AK-owskiej, mówiono o przyszłym powstaniu. Zapewniano młodych ludzi o pomocy, jaka otrzymamy od nadchodzącej wielkimi krokami Armii Czerwonej, od Stanów zjednoczonych Ameryki, Wielkiej Brytanii, a już na pewno od znajdującego się w Anglii Wojska Polskiego, komandosów polskich, którzy zostaną zrzuceni do Warszawy. Tak mówiono młodym żołnierzom AK i oni wierzyli w to do ostatka.
 
Wtedy sprzedano polskie kresy wschodnie.Teheran 1943 r.

   Ale nic z tego nie było prawdą! Już w Teheranie 1.XII.1943 roku, prezydent USA Roosevelt i Stalin, uzgodnili ze sobą strefę wpływów. Polska przypadła Stalinowi wraz z całymi kresami wschodnimi. Stalinowi zaś wcale nie zależało na tym, aby w Polsce jego wojska spotkały się z Armią Krajową, wtedy jeszcze dosyć silną liczebnie i sprawnie dowodzoną. Co ciekawe, Emigracyjnemu Rządowi Polskiemu w Londynie, także powstanie nie wydawało się mądrym rozwiązaniem problemów i Wódz Naczelny WP gen. Sosnkowski, jak również gen. Władysław Anders, byli przeciwni powstaniu, zdając sobie sprawę z niesprzyjających stosunków politycznych. Wysłany do Warszawy generał Okulicki (Niedźwiadek) lub (Kobra), wiózł stanowczy rozkaz Rządu zabraniający rozpoczynania powstania. To, co się potem stało, stanowi do dzisiaj tajemnicę. Dlaczego Okulicki przejął władzę po Bór- Komorowskim i dał rozkaz do walki zbrojnej?
 
gen. Leopold Okulicki pseud. "Niedzwiadek" i " Kobra"

   Komu zależało na wznieceniu w milionowej stolicy Polski powstania, a raczej decydującej bitwy? W pierwszym rzędzie Stalinowi, który wkraczając do Polski, nie zamierzał zawracać sobie głowy buntem Polaków, przeciwko wprowadzonej przez niego władzy – Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Lublinie. W 1944 r. okupowana Polska miała największą w Europie podziemną siłę zbrojną, Armię Krajową, oraz podziemne władze konspiracyjne, doskonale zakonspirowane. Z chwilą wybuchu powstania rząd się dekonspirował, a Armia Krajowa zaczynała beznadziejną walkę, nie posiadając odpowiedniej ilości broni; samolotów, artylerii i czołgów. Na rozkaz szła do walki niemal z gołymi rękami.

  „Bo na Tygrysy mamy Visy”: - tak młodzi żołnierze śpiewali w Warszawie. Często nie mieli nawet Visów, tylko butelkę z benzyną. Gdy wiadomość o wybuchu powstania doszła do prezydenta Roosevelta, był zdumiony, bo nie rozumiał, o co Polakom chodzi. Churchill wpadł we wściekłość i wezwawszy premiera Rządu Emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka,, zrugał ich nieparlamentarnymi słowami stwierdzając, iż Polacy raz jeszcze dowiedli, że są beznadziejnymi głupcami i na polityce się nie wyznają! Zapowiedział, żeby nie liczyli na żadna pomoc, gdyż Wielka Brytania ma własne problemy do rozwiązania.
   
   Wybuch powstania był również radosną niespodzianką dla Adolfa Hitlera, który, nie bez racji, widział w stolicy Polski ucieleśnienie oporu. Powstanie dało mu okazję do zmiażdżenia walki zbrojnej i obrócenia miasta w morze ruin. Możemy tylko w przybliżeniu podawać liczbę poległych i zaginionych. Nikt nigdy nie poda prawdziwej cyfry ofiar tej potwornej masakry. Takie były kulisy wybuchu powstania warszawskiego.
Ale młodzi żołnierze-powstańcy nic o tym nie wiedzieli. Cieszyli się, że nareszcie mogą pomścić na wrogu lata niewoli i upodlenia. Lata strasznej, niewyobrażalnej męki. Szli do walki z ogromną odwaga i pogardą śmierci, mając nadzieję, że wywalczą wolną i niepodległą ojczyznę. Nie wiedzieli, że byli ofiarami politycznych matactw.
    
   Dziś są tragicznymi bohaterami lat czterdziestych. Należy się im najwyższy szacunek, cześć i uznanie rodaków. Należą się im przywileje i troskliwa opieka państwa polskiego, gdyż dali z siebie wszystko – swoją młodość, krew i życie z miłości do ojczyzny. Niestety, nawet dzisiaj 28 lat po odzyskania niepodległości, pozywa się starych, blisko stuletnich, schorowanych ludzi przed sądy, aby rozstrzygnąć, czy byli na usługach UB, czy też nie! To już nie skandal, lecz hańba!
Nie pozwalajmy nikomu zakłócać ostatnich lat, a może nawet dni ich życia i zniesławiać ich nazwisk, przez instytucje i ludzi, którzy nawet nie rozumieją czasów w jakich ci ostatni bohaterowie żyli. Oddajmy Im należną cześć.
                                    CHWAŁA ZWYCIĘŻONYM