Gazeta Wrocławska Stare zdjęcia ślubne. |
Naturalnie,
Mama stęskniona za ukochanym Poznaniem, nie zastanawiała się ani
chwili, i jeszcze tego samego dnia wysłała wiadomość, że
przyjedzie i przedstawi rodzinie córkę, czyli mnie. Oczywiście nie
wypadało jechać na wesele z pustymi rękami. Przy pomocy Ojca,
który ku memu wielkiemu żalowi nie mógł z nami jechać, udało
się zebrać przyzwoite podarunki. Piękny kryształowy komplet do
koniaku, z karafką w kształcie tęczowej ryby, z krośnieńskiej
huty szkła, oraz kryształowy komplet na toaletkę. Dziadzio Tadeusz
ofiarował swój olejny obraz, a Mama dołożyła modnego lisa.
Ojciec nie był zadowolony z decyzji Mamy, gdyż
w 1945 roku, wszelkie podróże były niebezpieczne i ryzykowne.
Ale Mama się uparła, bo koniecznie chciała spotkać się z
rodziną i zobaczyć wytęsknione miasto rodzinne. Tłumaczyła Ojcu,
że nie pojedzie sama, tylko z ciocią Irką, siostrzenicą Babci
Pelagii, która zamierzała starać się w urzędzie wojewódzkim o
zwrot rodzinnego majątku, rozparcelowanego w wyniku reformy rolnej.
Ludzie wierzyli jeszcze w cuda!
Tak się podróżowało w 1945 r. foto. Polityka. |
Podobnie wyglądały wtedy polskie mosty. Asia Blog. |
foto. mjk280 Fotografie starych lokomotyw. |
Otworzyłam
oczy, obudzona jakimiś głosami. Była jeszcze ciemna noc, a pociąg
stał w polu na lekkim wzniesieniu. W dali widać było słabe
światła jakiejś wsi, czy małej stacyjki. Usiadłam zła, że mnie
obudzono. Mama już nie spała i razem z innymi pasażerami,
nadsłuchiwała dochodzących z przodu pociągu głośnych rozmów i
wrzasków. Nasz wagon znajdował się w środku długiego pociągu,
wiozącego prócz pasażerów, różne części do maszyn i wielkie
maszyny do fabryk. Kilku mężczyzn zeskoczyło z lory i poszli ku
lokomotywie, aby dowiedzieć się, dlaczego stoimy i co się dzieje.
Bardzo
prędko powrócili, zdenerwowani i zaniepokojeni.
- To
napad, chyba rabunkowy. - oznajmili szeptem. - Jakaś banda
zatrzymała pociąg, rzucając na szyny pnie drzew.
-
Jezus Maria! - jęknęła jakaś kobieta. - Co zrobimy? Czy ktoś ma
broń?
-
Oszalała pani? - zawołał zdenerwowany mężczyzna. - Ci ludzie są
uzbrojeni po zęby. Chce pani, żeby nas wyrżnęli? Siedźcie cicho,
może nas ominą.
Ale napastnicy nie zamierzali pominąć żadnego
wagonu. Potem dowiedzieliśmy się, że była to banda złożona z
dezerterów różnych maści, najwięcej z byłych żołnierzy z
armii radzieckiej, ale nie tylko, bo byli wśród nich także Polacy.
Mieli ręczne karabiny maszynowe, granaty i pepesze. Większość z
nich była już pijana i awanturowała się z maszynistą, grożąc
mu bronią. Z przednich wagonów rozległy się krzyki i strzały.
Bandyci metodycznie rabowali wagon po wagonie, przy sposobności
gwałcąc kobiety.
foto. Kurier poranny. |
Na szczęście, jadący z nami mężczyźni,
mieli za sobą okupacyjną praktykę. Niewiele myśląc, wpakowali
nas pod ciężkie maszyny i nakryli plandekami. Potem prędko zrobili
składkę pieniężną, rzucając do czapki nawet zegarki,
dołączywszy do okupu kilka butelek wódki oraz bimbru, a nawet pęta
kiełbasy. Wrzaski zbliżały się i po chwili kilka ciemnych postaci
zatrzymało się przed naszym wagonem. Niewiele było widać, bo
nigdzie nie świeciły się światła, zresztą my byłyśmy
szczelnie przykryte plandekami i leżałyśmy stłoczone jak śledzie
w beczce, pod ciężkimi maszynami, trzęsąc się ze strachu i
oczekując najgorszego. Pierwsze pytanie, jakie zadali po rosyjsku
napastnicy, brzmiało:
- Żeńszczyny u was jest?
-
Baby macie? - wtrącił się inny bandyta, widocznie Polak.
- Niet. U nas żeńszczyn nie ma. -
odpowiedział jeden z panów, który umiał trochę po rosyjsku i
wziął na siebie ciężar negocjacji z bandytami.
- A
czasy(zegarki) macie? - pytał dalej jeden z napastników, wchodząc
na lorę.
Miał przy sobie latarkę elektryczną i wąski promień
światła padł na maszyny i plandeki. Wstrzymałyśmy oddech.
Tak niemiecka propaganda przedstawiała żołnierzy radzieckich. |
- Da,
da, tu są czasy i wodka. Dobra wodka, mocna. - zapewniał mężczyzna,
podając mu duży pakunek pełen butelek, pieniędzy, wędlin i
zegarków.
Bandzior wziął paczkę, zajrzał nieufnie do
środka i odrobinę złagodniał, ale nie za bardzo. Był nieufny, bo
wrzasnął coś do swoich kompanów i na lorę wskoczyło jeszcze
dwóch mężczyzn, zaczynając myszkować po wagonie. Mówili między
sobą po polsku. Teraz zagrażało nam straszne niebezpieczeństwo,
bo każdej chwili bandyci mogli zajrzeć pod plandekę i odkryć
naszą obecność. Jednakże panowie mieli szybki refleks i trzech z
nich usiadło na plandece, niby to paląc papierosy. Jeden z nich,
niechcący usiadł na cioci Irce i przydusił ją do pokrytej pyłem
węglowym podłogi. Napastnicy zajrzeli pod maszyny i stwierdziwszy,
że nikogo tam nie ma, machnęli ręką i zeskoczyli z lory, bardzo
rozczarowani, że nie znaleźli kobiet. Na nieszczęście, w
sąsiednim wagonie były kobiety i już po chwili usłyszeliśmy
straszne krzyki, rozpaczliwe wołanie o pomoc, a potem strzały.
To
była przerażająca noc i długo jeszcze musieliśmy wysłuchiwać
okropnych wrzasków i strzelaniny, bo kiedy bandyci napotkali
jakikolwiek opór, natychmiast otwierali ogień do pasażerów.
Dopiero nad ranem poszli sobie, nakazując maszyniście siedzieć
cicho. Pociąg nadal stał w polu, bo maszynista i palacz bali się
ruszyć z miejsca. Przyduszona ciocia Irka, wpadła w histerię i
postanowiła iść piechotą do widocznej na horyzoncie wsi, czy
jakiegoś osiedla. Kilka pań poparło ją, choć mężczyźni
tłumaczyli, żeby pozostały w pociągu, bo bandyci mogą być w
pobliżu. Ale ciocia nie dała sobie nic powiedzieć i zaczęła
wyłazić z wagonu, ciągnąc za sobą Mamę.
Mama nie chciała opuścić pociągu i próbowała
wejść na lorę, wisząc między dwoma wagonami niemal na
zderzakach. I wtedy pociąg nagle ruszył! Mama spadła niżej, a ja
zaczęłam przeraźliwie krzyczeć, wzywając pomocy. Kilku panów
pochwyciło Mamę, niemal wiszącą w powietrzu i szczęśliwie
wciągnęło do wagonu, gdy pociąg już nabierał pędu. Ciocia Irka
też znalazła się na lorze cała, tylko mocno potłuczona. Tę
przygodę i godziny przeżytej grozy, zapamiętałam na zawsze .
Do Poznania przyjechałyśmy w samo południe,
czarne z pyłu węglowego, jak diabły z jasełek i śmierdzące
smarem od maszyn, jakim byłyśmy oblepione. Ale żywe i całe, nie
licząc podrapanej do krwi skóry. Dowiedzieliśmy się, że kilka
osób, zastrzelonych przez bandytów, nie przeżyło podróży,
TVN24 Poznań w 1945 r. |
Dziadkowie powrócili już do Poznania i
zamieszkali razem z dwiema córkami i ich rodzinami w dużej, starej
kamienicy, w porządnym, na szczęście, mieszkaniu. Na dworcu,
bardzo zniszczonym i pełnym śladów po kulach, oczekiwał nas
Dziadzio Michał i wuj Władysław, mąż siostry Mamy, cioci Zosi.
Nasze bagaże załadowano na ręczny wózek i ruszyliśmy przez
zrujnowane ulice miasta. Pomimo zniszczeń, Poznań już podnosił
się do życia. Dzwoniły jadące tramwaje, poobijane i poznaczone
śladami kul, ale pełne ludzi. Pracowały brygady odgruzowujące
niektóre zasypane ulice i place. Otwierano sklepy, działały
teatry, a nawet opera poznańska, o czym miałam niebawem przekonać
się na własne oczy! Mama obiecywała, że pójdziemy do Cytadeli i
pokaże mi, gdzie spędziłam kilka dni mego życia.
Poznań Hotel Bristol poznań fotopolska.eu |
Mama
próbowała łagodzić te nieporozumienia, ale jedna i druga strona
nie wykazywały dobrej woli do zawarcia pokoju, co najwyżej do
chwilowego zawieszenia broni. Najwięcej dokuczał mi mój rówieśnik,
syn cioci Zosi, u której się zatrzymałyśmy. Jurek był silnym,
wysokim chłopcem i początkowo miał nade mną przewagę, z której
bezlitośnie korzystał, waląc mnie, gdzie popadło. Pouczona przez
Mamę, żebym zachowywała się wzorowo, starałam się znosić
cierpliwie zaczepki, zaciskając zęby i poprzysięgając mu zemstę!
Tymczasem zapoznawałam się z moim rodzinnym miastem, z którym
zresztą nie czułam się związana. Wychowałam się w Małopolsce i
poznańskie „pyry” nie cieszyły się moją sympatią.
Cytadela poznańska była dla Niemców ważnym
punktem strategicznym, którego zacięcie i rozpaczliwie bronili.
Dopiero zmasowany ostrzał artylerii radzieckiej, bombardowanie z
samolotów, a na końcu bohaterski szturm poznaniaków na Cytadelę,
pokonały opór Niemców. Mama ciężko przeżyła widok straszliwie
zniszczonej Cytadeli, gdzie jedynym śladem po naszym ślicznym
mieszkaniu, był drut anteny radiowej, kołyszący się na czarnej od
ognia ścianie.
Rodzina, jak mogła, starała się biedną Mamę
pocieszać. Wuj zaprosił nas do restauracji na wspaniałą poznańską
golonkę,z puszystym grochem pureĕ. Jedna z przedwojennych przyjaciółek Mamy, była
baleriną w operze poznańskiej i dowiedziawszy się o naszym
przyjeździe, załatwiła nam bilety na prapremierę „Krakowiaków
i górali”. Dzielni poznaniacy już w lipcu wznowili działalność
Teatru Wielkiego, jak nazywano operę, i pierwszy po wojnie spektakl
operowy odbył się 2.VI.1945 r. Wystawiono wtedy właśnie
”Krakowiaków i górali” Karola Kurpińskiego, z muzyką
Stefaniego. W czasie szturmu Cytadeli, w gmachu opery mieściło się
dowództwo radzieckie i stąd szły rozkazy do walczących oddziałów.
Mama|(po lewej) i jej siostra, w parku Cytadeli. Rok 1939. Mama w piątym m-cu w ciąży, ma spuchnięte nogi. |
Zdobyta poznańska Cytadela, ukochane miejsce moich rodziców. Poznań.pl. |
Odświętnie
wystrojone, udałyśmy się z Mamą do opery. Towarzyszyły nam dwie
ciocie i wuj. Dzieci, poza mną, nie zabrano, co bynajmniej nie
ociepliło uczuć rodzinnych z kuzynami. Po raz pierwszy w życiu
znalazłam się w pięknej sali opery. Do teatru chodziłam z
Rodzicami w Rzeszowie, ale nie mógł się on równać ze
wspaniałością opery. Z nabożnym skupieniem usiadłyśmy w
fotelach, czekając na dźwięk gongu, zwiastujący rozpoczęcie
spektaklu.
Szczęśliwe czasy. Mama i Tata obok Opery poznańskiej. |
-
Widzicie, jakie te miastowe ludzie chytre? Same siedzą, a my za
nasze piniądze stoimy!
Dopiero
na interwencję bileterki, która pokazała im, że fotele się
opuszcza usiedli, jeszcze nadęci i podejrzliwi. Po jakimś czasie
oswoili się z atmosferą wspaniałej sali i postanowili się
pożywić. Z przyniesionych pakunków wyjęli chleb, jajka na twardo
i rozbijając skorupki o poręcze foteli, obierali jajka, porzucając
skorupki na dywan. Biedna bileterka znowu zwróciła im uwagę, że w
operze nie należy jeść jajek, ani chleba. Byli tą uwagą
oburzeni:
- To
gdzie mamy jeść, na ulicy? Miastowe ludzie to nic tego chłopa nie
szanują!
Te i
inne, bardziej dosadne komentarze, słyszeliśmy przez większą
część spektaklu. Stłumiłam wybuch śmiechu pod groźnym
spojrzeniem Mamy, a widok tych poczciwców, przypomniał mi nuconą
nieraz przez Tatę żartobliwą piosenkę:
Przyjechali
do Warszawy. Przyjechali do Warszawy,
Kupa
dziadów, lud ciekawy,
Dla
rozrywki i zabawy.
Przedstawienie było przepiękne. Urzekły mnie
żywiołowe tańce góralskie i krakowskie oraz dowcipne kuplety.
Tego dnia na zawsze oddałam swoje serce operze. Widzowie co chwilę
oklaskami dziękowali artystom, wiele kobiet miało w oczach łzy.
Przecież dopiero przed trzema miesiącami zakończyła się
najokrutniejsza wojna w dziejach ludzkości.
foto. Krzysztof Bieliński. Krakowiacy i górale Opera Narodowa W-wa. |
Dowiedziałam się od Mamy, że dzieci przy stole
weselnym siedzieć nie będą. Byłam zdumiona. W Rzeszowie, od
małego dziecka, zawsze siedziałam razem z dorosłymi. Byłam
dobrze wytresowana, (wytresowana) posługiwałam się prawidłowo
nożem i widelcem oraz serwetką, więc nie widziałam powodu, by
zepchnąć mnie do dziecińca. Ta wiadomość do reszty zepsuła mi
humor, bo wcale nie zamierzałam siedzieć w towarzystwie moich
kuzynów wiedząc, że będą mi dokuczać. Na wszelki wypadek
urządziłam Mamie awanturę i dostałam klapsa, co mnie do reszty
rozgoryczyło. Do wesela pozostały tylko dwa dni.
Wieczorami rodzina zbierała się przy stole i
opowiadała o swoich wojennych przeżyciach. Poznań po roku 1939,
został wcielony do Reichu i dlatego Niemcy ze szczególnym
okrucieństwem traktowali Polaków, zmuszając ich do noszenia opaski
z literą P. Miasto
w 1945 roku, było
przez Niemców bronione z fanatycznym
uporem. Walki szły o każdą niemal
ulicę, o każdy dom. Pod ocalałymi jeszcze budynkami, przebito w
piwnicach przejścia dla ludności cywilnej, bo górą był
nieustanny ostrzał ciężkich karabinów maszynowych, artylerii i
bombardowanie miasta z samolotów. Po zniszczeniu naszej kamienicy,
rodzina tułała się, mieszkając u krewnych i przyjaciół. Ale w
czasie zdobywania miasta przez wojska radzieckie, nigdzie już nie
było bezpiecznie, bo całe miasto było ostrzeliwane i bombardowane.
Armia Czerwona wyzwala Poznań. foto. DziwnaWojna.pl |
Ciocie uciekły z tej piwnicy i zaraz w
następnej, natknęły się na kilkanaście zwłok osób,
rozstrzelanych przez Niemców, kobiet, dzieci, mężczyzn. Leżeli
jedni na drugich, tak jak upadali przy egzekucji. Cała piwnica
zalana była krwią pomordowanych. Widok był tak okropny, że ciocia
Zosia, trzymająca na rękach małą córeczkę, doznała szoku.
Zaczęła przeraźliwie krzyczeć i chciała udusić własne dziecko.
Druga ciocia wydarła jej dziewczynkę z rąk i wyprowadziła ją z
tej strasznej piwnicy. Ale to jeszcze nie był koniec ich udręki.
Najstarszą siostrę Mamy, dopadł jakiś Mongoł i próbował ją
zgwałcić, drąc na niej suknię i bieliznę. Dosłownie w ostatnim
momencie, wpadł oficer rosyjski i zobaczywszy, co się dzieje,
zastrzelił gwałciciela. Widząc, że ciocia jest prawie naga,
wytrzasnął skądś jakieś futro i narzucił je cioci na ramiona,
każąc kobietom uciekać z piwnicy.
Ciocie postanowiły dotrzeć na Jeżyce, do
dalszych krewnych. Musiały więc przejść przez zawalony most
Teatralny. Wzięły dzieci i czołgały się przez ulicę, pod silnym
ostrzałem, a potem zsuwały się po zawalonej jezdni mostu, chcąc
przejść na drugą stronę. Na dnie mostu leżało pełno trupów,
Niemców, Rosjan i cywilów. Biedne kobiety przechodziły po ich
ciałach, dźwigając na plecach dzieci. Uniknęły śmierci, lecz
te okropne przeżycia na zawsze pozostały w ich pamięci. Ciocia
Zosia musiała się leczyć, bo na jakiś czas utraciła świadomość
i była jakby na wpół obłąkana. Całkowicie wróciła do zdrowia
po wojnie, i na szczęście nie pamiętała nic
z tego, co przeżyła.
Zawalony most Chwaliszewski. foto. poznań.wyborcza.pl. |
Z
balkonu roztaczał się piękny widok na Bogdankę, więc ja znudzona
gadaniną dorosłych, wyszłam nieco się przewietrzyć. Czekałam,
aż młoda para powróci z urzędu stanu cywilnego, żeby razem z
Mamą i resztą rodziny udać się do kościoła. Byłam już ubrana
po świątecznemu, w śliczną białą, tiulową suknię i białe
rękawiczki. We włosach miałam sztywne białe kokardy i wyglądałam
odpowiednio uroczyście. Jurek także miał na sobie ciemny
garniturek i śnieżną koszulę z czarną aksamitną muszką. Z
gładko uczesanymi włosami, i błękitnymi niewinnymi oczami,
wyglądał na słodkiego, jasnowłosego aniołka. Niestety, tylko tak
wyglądał!
Diabli
wiedzą po co, wyszedł za mną na balkon i przyjrzawszy mi się
badawczo, oznajmił, że wyglądam jak wiejskie pomiotło z Galicji!
Zmiażdżyłam go wzrokiem, ale zniosłam obelgę w godnym milczeniu.
Kochany kuzynek nie zamierzał bynajmniej dać mi spokoju i
uświadomił mnie z gryzącą ironią, że w mieście (Poznaniu)
takie suknie nosiło się w czasach króla Piasta. Udałam, że tego
nie słyszę i dalej obserwowałam widoki. Mój dręczyciel nie
poprzestał na słownych impertynencjach, ale przeszedł do czynnej
napaści, kopiąc mnie boleśnie w kostkę.
Zgrzytnęłam
zębami i ostrzegłam go zduszonym szeptem, żeby się odwalił, bo
może tego pożałować. W odpowiedzi usłyszałam bezczelne:
- A co
mi zrobisz?
-
Rozkwaszę ci nos! - mruknęłam, podchodząc do niego.
Kochany
kuzynek bez namysłu palnął mnie w głowę, aż kokardy zjechały
mi na lewe ucho. No, tego to już nie mogłam mu darować i tak jak
obiecałam, walnęłam go pięścią w nos! Musiałam silnie uderzyć,
bo z nosa pociekła mu krew, plamiąc śnieżną koszulę.
Momentalnie oddał mi cios, a potem zwarci ze sobą, jak dwa bojowe
koguciki, zaczęliśmy się taczać po całym balkonie, grzmocąc
się, gdzie popadło. Miałam długie warkocze i Jurek szarpał mnie,
wyrywając całe pęki włosów. Kokardy poszły w strzępy, falbanki
sukni również zwisały smętnie. Ja także nie byłam mu dłużna,
drapiąc go i gryząc. W jakimś momencie, Jurek podłożył mi nogę,
a ja runęłam do tyłu, pociągając go za sobą. Upadliśmy na coś
miękkiego, co głośno plasnęło i rozprysło się na boki! Twarz
Jurka zrobiła się czerwona, jakby cała zalana krwią. Osłupiałam
z przerażenia! Ale nie była to krew, tylko czerwona galaretka.
Miał ją także we włosach i na garniturku. Moja biała suknia
również przedstawiała rozpaczliwy widok, cała w krwawych plamach.
Poza tym, ponieważ upadłam na wznak, oblepiała mnie jakaś masa,
którą ociekałam od stóp do głów. Oboje niby zakrwawieni,
przedstawialiśmy sobą obraz budzący grozę.
A
torty?.....Na
odgłos naszych wrzasków, na balkon wypadła babcia, potem Mama, a
następnie reszta weselników. Energicznie zepchnęłam z siebie
leżącego na mnie Jurka i z niejakim trudem, podniosłam się z
ławki.Babcia, Mama i ciotki wydały okrzyk zgrozy, bo widok był
rzeczywiście wołający o pomstę do nieba.. Trzy wspaniałe torty
zamieniły się w zmiażdżone placki, ociekające bitą śmietaną,
galaretką i kremami. Resztę przybrania, ja i Jurek mieliśmy na
sobie. Uważałam, że nie jestem winna temu, co się stało, bo
przecież to Jurek zaczął.
foto Smaker. |
Mama
nie odzywała się do mnie przez kilka dni uważając, że
skompromitowałam ją w oczach całej rodziny. Zniosłam wszystkie
jej wyrzuty i oskarżenia z filozoficznym spokojem zadowolona, że
skończyło się tylko na długim kazaniu.
Przecudna opowieść.Cóż, uważam że gówniarzowi należał się solidny wycisk. nawet za cenę poszarpanych falbanek, zdewastowanych tortów i złej sławy u rodziny. :)
OdpowiedzUsuń