13.12.2013 r.
Miałam
paskudnego pecha. Właśnie 13 grudnia leżałam w łóżku, powalona szczególnie
silnym i okropnie bolesnym atakiem rwy kulszowej, czyli lumbago. Byłam
dosłownie sparaliżowana i nie mogłam się samodzielnie poruszać, korzystając z
pomocy Ojca, któremu zwaliło się na głowę całe gospodarstwo, wraz ze mną. To
była chyba niedziela, bo długo spałam, po przecierpianej nocy. Ojciec w drugim
pokoju włączył telewizor, gdyż zamierzał wysłuchać wiadomości. Po chwili wszedł
do mojej sypialni z bardzo poważnym wyrazem twarzy.
-
Wiesz, dziecko, - powiedział siadając ciężko na fotelu. - dzieje się coś złego.
Właśnie generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny!
Zgłupiałam,
bo nie miałam pojęcia o co chodzi.
-
Jak to, - wyjąkałam przerażona - mamy wojnę?
-
Nie wojnę, lecz stan wojenny. To nie to samo. Chodzi o ograniczenie swobód
obywatelskich, zebrań, manifestacji i tak dalej. Większość urzędów i zakładów
pracy, a także szpitale, są już pod kontrolą wojska, zmilitaryzowane.
Solidarność zawieszona.
Ojciec
przez dłuższy czas tłumaczył mi, co nas czeka i co wolno, a czego nie wolno.
Wychodziło na to, że niczego nam nie wolno! Byłam bardzo chora, ale wiadomości
było tak niepokojące, że przy pomocy Ojca zwlokłam się z łóżka i pokuśtykałam
do drugiego pokoju, gdzie był telewizor.
Do końca życia nie zapomnę twarzy generała i otaczającej go scenografii
polowego studia. Prezenterzy telewizyjni ubrani w mundury, wyglądali
przygnębiająco i ponuro. Pamiętam, że miał być tego dnia jakiś przyjemny film,
ale de facto programu nie było, jedynie co jakiś czas emitowano ogłoszenie o
stanie wojennym. Dopiero wieczorem nadano polski film wojenny: „Czerwona
jarzębina” i koniec programu!
Byliśmy
przerażeni. Ja należałam do Solidarności i Ojciec obawiał się, żeby nie stało
mi się coś złego. Na szczęście byłam zbyt małą płotką, aby władze mną się
zajmowały. Przez pierwsze dni telefony nie działały. Poczta i telekomunikacja
były pod nadzorem wojska. Potem można było zatelefonować, lecz zdawaliśmy sobie
sprawę, że aparat jest na podsłuchu, bo często samoczynnie się wyłączał. Stan
mego zdrowia bardzo się pogorszył i wezwany lekarz wystawił mi skierowanie do
szpitala. Nie mogłam się sama ubrać, nie mówiąc już o chodzeniu. Żeby dostać
karetkę pogotowia, która odwiozłaby mnie do szpitala na Tysiąclecia, Ojciec
musiał dzwonić do Komitetu PZPR i prosić o zezwolenie na sanitarkę, bo
wszystkie środki transportu, także sanitarnego, były już zmilitaryzowane.
Karetka
przyjechała po zmroku. Przy pomocy Ojca ubrałam się i spakowałam. Czułam się
okropnie, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, bo wydawało mi się, że zanim
wrócę do domu, wybuchnie wojna i więcej Ojca nie zobaczę. Żegnałam się z Nim,
kryjąc łzy rozpaczy i przeklinając moją chorobę. Dwaj sanitariusze znieśli mnie
po schodach i wsadzili do sanitarki. Ruszyliśmy przez zasypane śniegiem i ścięte mrozem ulice. Tego
roku zima była prawdziwie ostra. Co jakiś czas mijaliśmy na rogach ulic palące
się koksowniki, przy których ogrzewali się żołnierze uzbrojeni, jak na froncie.
Ten widok nie przyniósł mi pociechy i już całkowicie załamana znalazłam się pod
szpitalem. Wniesiono mnie do poczekalni, gdzie musiałam niemal godzinę czekać
na lekarza. Zdziwiła mnie cisza panująca w szpitalu. Nie słychać było głosów
personelu i chorych, korytarze były puste. Doktor był znajomy, bo leczył mnie
na nerwicę. Przeczytawszy skierowanie, potrząsnął głową.
-
Nie mogę pani przyjąć. - powiedział ściszonym głosem. - Jesteśmy
zmilitaryzowani i jeszcze dziś wypisałem do domu wszystkich lżej chorych.
Zostali tylko ci w najcięższym stanie. Przepiszę pani zastrzyki, dobre
tabletki, dam zlecenie na zabiegi iniekcyjne w domu, ale do szpitala nie
przyjmę. - pochylił mi się do ucha i szepnął: - Niech pani wraca do domu, bo
każdej chwili może dojść do wybuchu zbrojnego, a wtedy musimy mieć miejsca dla
rannych! Z
jednej strony byłam wstrząśnięta wiadomościami, ale z drugiej strony miałam
ochotę doktora uściskać. Wracałam do domu! Sanitariusze wnieśli mnie do karetki
i ruszyliśmy przez ponure miasto pełnym
gazem. Ojciec nie wierzył własnym oczom, kiedy zadzwoniłam do drzwi. Widziałam,
że o mało nie płakał z radości. Ja także nie posiadałam się ze szczęścia, że
nie muszę w tym niebezpiecznym czasie przebywać w szpitalu, z dala od domu.
Służba
zdrowia pracowała normalnie, codziennie przychodziła pielęgniarka i dawała mi
zastrzyki. Siostrzyczka była dopiero po szkole i pierwszego dnia wpakowała mi
igłę niemal prosto w nerw kulszowy. Myślałam, że skonam! Jestem wytrzymała na
ból, ale wtedy o mało głośno nie zawyłam. Pielęgniarka była taka zmieszana, że
zrobiło mi się jej żal i udałam, że wszystko jest OK. Z radia Wolna Europa, płynęły coraz bardziej wstrząsające
wiadomości. Już w lecie wiedzieliśmy, że przy granicy polsko-niemieckiej i
czeskiej, zbierają się wojska. Każdej chwili spodziewaliśmy się, że zacznie się
coś dziać. A Rosjan nie trzeba było wzywać, siedzieli w Legnicy!
Z
Wolnej Europy dowiedzieliśmy się o aresztowaniach przywódców Solidarności, z
Lechem Wałęsą na czele. Wtedy byliśmy przekonani, że był to zamach na swobody
obywatelskie i przeklinaliśmy WRON-ę, (o ile dobrze pamiętam: Wojskową Radę
Ocalenia Narodowego) a także potępialiśmy tych, którzy opowiadali się za
wprowadzeniem stanu wojennego. Święta Bożego Narodzenia były tego roku bardzo
ubogie, bo w sklepach brakowało nawet podstawowych towarów. Ludzie byli
ogromnie przygnębieni. Prezydent USA Reagan, zastosował wobec Polski sankcje,
które uderzyły nie w rząd, lecz w prostych obywateli. Między innymi w właścicieli ferm kurzych!
Od
tego czasu minęło 30 lat. Wygasły emocje, a ówcześni przywódcy nowego,
demokratycznego związku zawodowego, który miał nam przynieść same korzyści,
okazali się zupełnie inni, niż wtedy przypuszczaliśmy, mając ich za bohaterów i
męczenników za ideę. Niestety, nie byli bohaterami, a wielu z nich okazało się
zwykłymi karierowiczami, sięgającymi po władzę. Z perspektywy upływu trzech
dekad, zastanawiałam się często, czy generał Jaruzelski słusznie wprowadził
stan wojenny? Wtedy, jako członkini Solidarności uważałam, że nie. Ale obecnie,
obserwując zmiany jakie zaszły w polityce i w politykach, wywodzących się
przecież właśnie z Solidarności, zmieniłam zdanie.
Bo
nie czarujmy się, pod koniec października i na początku grudnia 1983 roku, w
kraju zapanowała nieomal anarchia, i ani rząd, ani same NSZZ Solidarność, nie
były już w stanie tego opanować. Niemal każdy zakład pracy uważał za punkt
honoru, żeby zastrajkować. To wtedy na wszystkich płotach i słupach wisiały
biało-czerwone chorągwie i tak nam one wówczas
spowszedniały, że dziś już mało kto wywiesza chorągwie w święta
narodowe. W sklepach zabrakło nawet przysłowiowego octu i za każdym towarem stały
gigantyczne kolejki.
Nie
było towaru? A skąd miał znaleźć się w
sklepach, kiedy zakłady strajkowały? Rolnicy należący do Rolniczej
Solidarności, także przestali zasilać rynek w produkty. Mało było mleka,
przetworów mlecznych, masła i jaj. O mięsie nawet nie wspominam, gdyż był to
artykuł deficytowy. Braki w zaopatrzeniu, spowodowały nagły wzrost spekulacji.
Sama widziałam ludzi, jeszcze przed wprowadzeniem kartek, kupujących po kilka
worków mąki, kilogramy cukru, dziesiątki konserw i innych towarów spożywczych.
Na własny użytek? Nie, na sprzedaż po paskarskich cenach!
Nie
było czym handlować, bo zakłady produkcyjne stały. Nie było sprzedaży, więc nie
rósł dochód narodowy i groziła nam kompletna zapaść. Sytuacja polityczna była
napięta do maksimum. Sojusznicy patrzyli na nas zezem, obawiając się, że Polacy
znowu staną się przyczyną wybuchu trzeciej wojny światowej. A w takim
przypadku, Ameryka nie obrzuciłaby nas pomarańczami, ale uraczyła bombą
atomową, znając nasze tajemnice wojskowe, sprzedane USA przez pewnego
zapobiegliwego oficera LWP, którego teraz kreuje się na bohatera
narodowego.
Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z
rozpaczliwej sytuacji, ale dziś uważam, że powinniśmy wówczas modlić się za
tych, którzy opanowali ten straszliwy chaos. Ktoś powie mi, a ofiary stanu
wojennego? Zabijano ludzi! To prawda, było to częścią tragedii narodowej, a
także być może, nie zrozumienia intencji tych, którzy próbowali nie dopuścić do
wybuchu zbrojnego, zakończonego straszliwą masakrą milionów Polaków. Nasza
historia zawsze zroszona jest krwią niewinnych ludzi, lecz dziś możemy być
dumni z faktu, iż udało się nam bezkrwawo zakończyć dramatyczny konflikt i nie
dopuścić do wybuchu bratobójczej wojny domowej, lub nowego kataklizmu
dziejowego. W tym wypadku, słowa uznania należą się także i tym, którzy
władzę niemal bezkrwawo oddali.