20.12.2013 r.
Od
jakiegoś czasu nasza telewizja, ta państwowa i ta prywatna, zamieniły się w
instytucję żebraczą. Niemal co wieczór w głównym wydaniu dziennika, pokazuje się
nam jakąś rodzinę, potrzebującą na gwałt pomocy, czy śmiertelnie chorego, dla
którego NFOZ nie ma pieniędzy na leki. Prezenter z dramatyczną miną powiadamia
telewidzów, że oto znowu ktoś potrzebuje naszej pomocy. Naturalnie, taki apel
nie pozostaje bez echa. Polacy są ludźmi hojnymi, mającymi miękkie serca. I chwała nam za to!
Inna
rzecz, że odpowiadając na apele TVP, odwalamy robotę za nasze ukochane władze,
które zwalają cały ciężar pomocy charytatywnej na społeczeństwo, również nie
śmierdzące groszem w tych ciężkich czasach. Wbrew hasłu sympatycznego księdza,
kochającego bogatych, to nie oni pomagają w większości wypadków potrzebującym,
lecz ci średnio zamożni rodacy, którzy może na własnej skórze przekonali się
kiedyś, co to znaczy niedostatek. Z jednej strony, apeluje się do
społeczeństwa, o tak zwaną „szlachetna paczkę”, dla tych najbardziej
potrzebujących. Z drugiej, telewizja pokazuje nam obrazy zamożnych ludzi,
kupujących świąteczne prezenty za kilkaset, a nawet kilka tysięcy złotych i
informuje nas radośnie, ile w tym roku przeciętny Polak wyda pieniędzy na
święta. A nie są to bagatelne kwoty. Widzimy w telewizji ogromne supermarkety
pełne kupujących, dobrze ubranych i zadowolonych z życia. Można pomyśleć, że to
nie Polska, borykająca się z kryzysem, lecz Szwajcaria, czy jakieś państwo
skandynawskie, znane z dobrobytu. Jakoś żadnemu z reporterów TVP nie
wpadnie do głowy, żeby spytać przeciętnego przechodnia z ulicy, czy będzie miał
z czego urządzić wigilię i żyć po świętach, bo wiadomo: - święta, święta..... i
po świętach! Trudno o szalone zakupy, kiedy ma się emeryturę w wysokości 800 zł
brutto, a takich ludzi w Polsce jest bardzo wielu.
Opowiadano
mi niegdyś o przedwojennych balach charytatywnych, na których kwestujące damy,
miały na sobie toalety i biżuterię, wielokrotnie przewyższającą wartością
zebrane na balu datki! Widzę, że wracamy do tych niechlubnych czasów. Z roku na
rok rośnie liczba najuboższych, bezrobotnych i biednych, głodnych dzieci, które
wychowuje ulica. Powiększa się szara strefa i
przestępczość, szczególnie wśród nieletnich. Państwo nie robi dla nich
nic, albo prawie nic. Opieka Społeczna z każdym rokiem ma mniej pieniędzy i
coraz większe wymagania, wsparte rozrastającą się do potwornych rozmiarów
biurokracją.
Wyrastałam
w państwie o rzekomo totalitarnym systemie. Ale nigdy nie widziałam wtedy
ubogich. To słowo było mi nieznane i brzmiało wprost obraźliwie. W tych czasach
wszyscy mieli prace, bo była ona konstytucyjnym obowiązkiem, a nie łaską
właściciela zakładu, mogącego każdej chwili wylać pracownika na zbity pysk, lub
zamknąć zakład, bo tak mu się podoba! Żeby zwolnić nałogowego pijaka i nieroba
w PRL-u, dyrektor musiał stoczyć bitwę z przewodniczącym Rady Zakładowej i
członkami CRZZ-u, broniącymi pracownika jak lwy. Nikt nie mieszkał na i ulicy i
na ogródkach działkowych, bo jeżeli pracownik nie miał mieszkania, zawsze był
hotel robotniczy, a w zakładowej stołówce ciepły posiłek. Dostęp do lekarzy był
łatwy, a leki tanie, lub bezpłatne. To państwo troszczyło się skutecznie o
gorzej sytuowanych, nie zwalając tego obowiązku na społeczeństwo.
No,
ale za to obecnie żyjemy w wolnej Polsce i mamy wielu bardzo bogatych ludzi,
którzy kochają ubogich, takich, którzy śpią pod mostami, lub umierają z zimna i
głodu na ulicy! Wzruszające, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz