23.12.2013 r.
Nie
znoszę współczesnych świąt Bożego Narodzenia. Są obrzydliwie skomercjalizowane,
pozbawione treści i wielkiego przesłania. Już od listopada na reklamach widać
choinki, i na wszelkie sposoby odmieniane jest słowo święta, aż robi się
niedobrze. Wydaje się, że Boże Narodzenie istnieje jedynie po to, żeby się
najeść. Świętego Mikołaja pozbawiono świętości, a wzbogacono o sanki i
renifery, chociaż pochodził z kraju nad
Morzem Śródziemnym i nie miał nic wspólnego z Laponią. W dzieciństwie miałam
książeczkę z kolorowym wizerunkiem św. Mikołaja w bogatym stroju biskupim.
Pamiętam nawet fragment wierszyka z tej ślicznej książeczki: „Święty Mikołaju,
patronie dziecinny, przybądź tu dziś do mnie w miłe odwiedziny.” Ale to było
już dawno temu, kiedy św. Mikołaj był dobrotliwym biskupem, a nie atrapą
reklamową.
W
Stanach Zjednoczonych, podobno już nie wolno wystawiać szopek, śpiewać kolęd i
życzyć sobie wesołych świąt, tylko dobrego wypoczynku w dniu wolnym od
pracy! Oj, coś mi to mocno przypomina
stalinowskie czasy w ZSRR. A przecież Amerykę Północną kolonizowali Anglicy i
inne narody, właśnie z chrześcijańskiej Europy. Mniejsza z tym. Ameryka już
dawno zerwała związki z kulturą i cywilizacją europejską, stając się dziwadłem.
Ja
najchętniej wracam pamięcią do dawnych świąt Bożego Narodzenia, kojarzących mi
się zawsze ze śniegiem i mrozem. Bez reklam, hałaśliwego wrzasku reklam, neonów
i bilbordów. Kolęd nie śpiewało się
przed Wigilią, tylko pieśni adwentowe.
Jakże inne były tamte dawne święta.
Spokojne, ciche i bardzo piękne, prawdziwie polskie. Bez sztucznego drzewka, z
pachnącą lasem choinką i ozdobami, które sami robiliśmy. Kolorowe łańcuchy z
bibułki, orzechy w złotych papierkach, srebrzone szyszki, małe jabłuszka i
mnóstwo cukierków w barwnym opakowaniu. Wieszało się włosy anielskie i
rozrzucało po gałązkach choinki watę, niby śnieg. Nie było elektrycznych
lampek, tylko świeczki, które zapalało się w czasie wigilii. Jakie to było
piękne i romantyczne... Opowiadał mi Ojciec, że niegdyś na kresach, w noc
wigilijną, dzieci lubiły nawet spać pod choinką, tuląc do siebie otrzymane
prezenty. Ojciec, leżąc pod drzewkiem zapamiętał, że pomadki czekoladowe
owinięte były w papierki z piękną talią kart.
Istniało
mnóstwo wróżb i zakazów w ten szczególny wieczór. Na przykład gałązka wiśni,
włożona przez młodą dziewczynę do wazonu w dzień św. Łucji, zakwitała w Boże
Narodzenie. Było to świadectwo, że panna
dobrze się prowadzi i rychło wyjdzie za mąż.
Na Śląsku wierzono, że ile obcych osób wejdzie w czasie wigilii do domu, tylu bliskich przeniesie się w
następnym roku na drugi świat. Ciekawe, że w czasie pewnej wigilii, dwie
sąsiadki przyszły do nas z życzeniami, a
listonosz z listem zatrzymał się w drzwiach. W następnym roku zmarła babcia i
dziadek, a Mama bardzo ciężko zachorowała, była po prostu na progu śmierci.
Łuski
z karpia włożone do portfela, przynosiły powodzenie w interesach. Opłatek
przechowywano do następnej wigilii i nim się dzielono. Zachowywano jedną
świeczkę z drzewka i nią zapalano świeczki w roku następnym. Nie wolno było
żadnej potrawy wigilijnej wyrzucić. Nie dojedzone potrawy palono. Igły z
choinki zbierano i również zachowywano do następnego święta, paląc nimi w piecu
przy wigilii. Zresztą choinki nikt nigdy nie wyrzucał. To dziś praktykuje się
ten brzydki zwyczaj. Dawniej drzewko
stało do Matki Boskiej Gromnicznej, a wtedy choinkę rozbierano, igły chowano, a
pieniek cięto i palono nim w piecu. Inna rzecz, że centralnego ogrzewania
wówczas jeszcze nie było. Pokoje były wielkie, strychy obszerne, chowało się
tam niepotrzebne rzeczy.
Szczególną
przygodę w Boże Narodzenie przeżył mój Ojciec. Gdy wybuchła I wojna światowa,
miał dwanaście lat. W Galicji, władze austriackie wszystkich wyższych urzędników
cesarskich, przenosiły na czas wojny do Austrii. Mój Dziadek Tadeusz zajmował
ważne stanowisko w dyrekcji kolei, i obowiązany był ewakuować się wraz z
rodziną. Pięcioro dzieci, Dziadek i Babcia. Otrzymał przeniesienie do
Salzburga! Babcia Pelagia z płaczem spakowała
najpotrzebniejsze rzeczy i cała familia żegnana rzewnie przez rodzinę,
wsiadła do pociągu. Miejsca mieli w wagonie I-wszej klasy, ale podróż w związku
z działaniami wojennymi, ciągnęła się w nieskończoność. Transporty wojskowe
przepuszczano w pierwszej kolejności i czasem pociąg osobowy stał dzień lub
dwa, na jakimś nieznanym dworcu, lub
nawet na trasie. Powoli kończyły się zapasy żywności zabrane z domu i trzeba
było zaopatrywać się w wiktuały w dworcowych restauracjach, z powodu wojny
niezbyt obficie zaopatrzonych. Pociąg
minął Linz, stolicę Górnej Austrii, i jechał górzystą okolicą w kierunku
Salzburga. W Linzu rodzina miała trzy dni przerwy w podróży, lecz w samą
wigilię Bożego Narodzenia trzeba było ruszać w drogę.
Po
kilku godzinach jazdy, pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji kolejowej
Attnang- Puchheim. Ojciec siedzący dotąd
grzecznie przy Dziadku, postanowił skorzystać z toalety.
-
Mamo, idę psi-psi! - oznajmił Babci i wyszedł z przedziału.
Miał
biedak pecha, bo toaleta w wagonie była właśnie zajęta i musiał czekać pod
drzwiami, przestępując z nogi na nogę. Trwało to tak długo, że nie mógł już
wytrzymać, więc postanowił wysiąść z wagonu i poszukać toalety dworcowej, lub
ulżyć sobie gdzieś w kąciku. Austriacki kolejarz wskazał mu toaletę w budynku
dworca. Ojciec zrobił swoje i zadowolony wyszedł, z osłupieniem stwierdzając,
że na peronie nie ma już pociągu! Odjechał, a on został w nieznanym mu miejscu
i w obcym kraju sam, okropnie przerażony.
Nie wiedział, co ma z sobą zrobić i powziął lekkomyślnie błędną decyzję.
Postanowił iść za pociągiem, w złudnej nadziei, że gdzieś może go dogonić. Jak
pomyślał, tak zrobił. Nie radząc się nikogo, poszedł torami, na których
poprzednio stał pociąg, prosto przed siebie. Był dwunastoletnim chłopcem, bez
domu i opieki, zagubionym w górzystym terenie, w wigilię Bożego Narodzenia. Czy
może być coś bardziej żałosnego?
Szedł
uparcie torami, w coraz bardziej dzikim odludnym krajobrazie. Chwilami tory
biegły niemal skalistym wąwozem, pomiędzy dwiema górami. Dokoła panowała głucha
cisza, tylko chwilami porywisty wiatr szumiał koronami wyniosłych drzew,
rosnących na skałach. Zbliżał się wieczór, robiło się coraz ciemniej i
straszniej. Minął żelazny most, wiszący nad rwącą górską rzeką, która nawet w
zimie nie zamarzała i szedł coraz wolniej, zmęczony, przerażony i zmarznięty.
Wychodząc z przedziału, nie wziął nic ciepłego, był w samym swetrze, z gołą
głową.
W
grudniu dni bywają krótkie i prędko zapadła ciemna pochmurna noc. Coraz gęściej
sypał śnieg, pokrywając wędrującego chłopca białym, lodowatym puchem. Cały był
skostniały i groziło mu wychłodzenie organizmu. Po jakimś czasie, Ojcu zabrakło
sił i zamierzał usiąść na jakimś kamieniu i odpocząć. Zrezygnował z męskiej dumy i po prostu zaczął płakać
jak dziecko, którym zresztą był jeszcze.
Ta wędrówka w ciemności, mogła się dla niego skończyć tragicznie, ale w Boże Narodzenie widocznie naprawdę dzieją
się cuda, bo nagle Ojciec dostrzegł przed sobą w oddali małe światełko.
Natychmiast przybyło mu sił i pobiegł w tamtą stronę. Był to domek dróżnika, a
na progu stała młoda kobieta, patrząc na wychodzącego z ciemności Ojca, jak na
zjawę.
-
Kam idesz, milaczku? - spytała po czesku, przypatrując się Ojcu ze zdumieniem. Szczęściem w nieszczęściu, Ojciec
znał perfekt niemiecki, bo w szkole galicyjskiej był to język obowiązkowy.
Ocierając łzy, opowiedział żonie dróżnika, co go spotkało. Kobieta wprowadziła
go do domku i przedstawiła mężowi, wąsatemu Austriakowi siedzącemu przy suto
zastawionym stole. W kuchni było tak przyjemnie ciepło, cudownie pachniał
wanilią świeżo upieczony placek z owocami. Ojciec miał ogromne szczęście,
trafił na dobrych, serdecznych ludzi, którzy autentycznie wzruszyli się jego
nieszczęściem. Za moment siedział już przy ciepłym piecu otulony w koc,
nakarmiony smacznymi potrawami i opity kakao.
Czeska żona dróżnika, rozczulała się nad Ojcem, nazywając go Pepikiem (
Józiem) i ubolewając nad zmartwieniem jego rodziców.
Dróżnik postanowił pomóc Ojcu. Niedługo miał
przejeżdżać tamtędy wojskowy pociąg pośpieszny do Salzburga. Ku wielkiej
wdzięczności i zdumieniu Ojca, dróżnik zatrzymał pociąg i Ojciec, wycałowany
przez jego żonę i pobłogosławiony na drogę, znalazł się w salonce, pełnej
wyższych austriackich oficerów. Panowie zaskoczeni niespodziewanym pasażerem,
przyjęli Ojca uprzejmie i troskliwie się nim zaopiekowali. Rano, obładowany
czekoladą, pomarańczami i już spokojny o swój los, wysiadł z wagonu na dworcu w
Salzburgu. Na peronie czekali już na niego rodzice. Dziadek Tadeusz powiadomił
władze kolejowe o zaginięciu syna. Wielu ludzi szukało Ojca tej nocy w
Attnang-Puchheim i w okolicy, ale
bez skutku. Biedna Babcia szalała z rozpaczy, wyobrażając sobie najgorsze.
Ujrzawszy
syna żywego, uśmiechniętego i w najlepszym zdrowiu, straciła nerwy i wlepiła mu
na powitanie kilka mocnych klapsów, a potem z płaczem chwyciła go w ramiona i
wycałowała. Tej przygody Ojciec nie zapomniał do końca życia. W Salzburgu
mieszkali przez trzy lata. Zawsze ciepło wspominał przepiękne miasto Mozarta i
Austriaków, którzy okazywali im życzliwość i przyjaźń.
Ostatni
rok wojny rodzina spędziła w Czechach, na wspaniałym zamku Karlsteinie, dawnej
rezydencji cesarza Karola IV, gdzie odbyły się jego zaślubiny z księżniczką
Elżbietą z rodu Piastów, wnuczką króla Kazimierza Wielkiego. Salzburg i
Karlstein zawsze drogie były sercu Ojca i tę miłość przekazał w spadku mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz