piątek, 23 kwietnia 2021

Opowieść zamkowa - Grodziec

 




    To był rok 1952. Mieszkałam wtedy z rodzicami w Iwinach, gdzie mój ojciec pracował w rozbudowującej się w szybkim tempie kopalni miedzi „Konrad”. Ponieważ w owym czasie dojazd z Bolesławca do Iwin był utrudniony z powodu braku transportu, rodzice zdecydowali się zamieszkać tam na pewien okres. Z okna naszego mieszkania patrzyłam codziennie na widniejącą ponad pasmem lasów, górę zamkową z moim ukochanym zamkiem Grodźcem. Zamek znałam od kilku lat i po prostu się w nim zakochałam. Widząc zamek, zawsze deklamowałam sobie strofy z mickiewiczowskiej „Grażyny” - Zamek na barkach nowogrodzkiej góry... i tak dalej. W dziewczęcych marzeniach wyobrażałam sobie, że kiedyś odziedziczę wielkie spadek i kupię ten zamek na własność! Nota bene, nie miałam pojęcia, jak ogromny spadek należał się mojej rodzinie! Ale do rzeczy!

    Jako trzynastolatka, byłam dobrym piechurem i bardzo lubiłam długie spacery. Mój ojciec oficer rezerwy, potrafił maszerować dziesiątki kilometrów. Bardzo często chodziliśmy piechotą z Iwin na Grodziec. Tam wspinaliśmy się na najwyższą wieżę, skacząc nad przepaścią po położonych nad nią starych drzwiach. Nie było to mądre, ale w wieku trzynastu lat, nikt się nie zastanawia, czy coś jest mądre, czy głupie. Tata lubił ryzyko i ja je kochałam. Mam zamiar opowiedzieć moim miłym słuchaczom o sensacyjnej historii, ale zacznę od komicznej.

    Na podzamczu jest stary kościół z grobami właścicieli zamku. Wtedy były w nim jeszcze dobre organy. Ojciec znakomicie grał na organach, a ponieważ drzwi od kościółka były zwykle otwarte, wchodziliśmy na chór i tata zasiadał do organów, a ja kalikowałam, to znaczy wprowadzałam deptaniem pedałów powietrze do piszczałek instrumentu. Tego dnia także weszliśmy na chór i tata usiadł do organów. W grobowej ciszy kościoła nagle rozległ się potężny głos muzyki organowej. W tej samej chwili, z podziemnej krypty kościoła, gdzie znajdowały się groby zmarłych dziedziców, usłyszeliśmy przeraźliwy wrzask i po chwili z krypty wypadło dwóch mężczyzn, uciekając w panice przed siebie. Jeden nawet zgubił buta! Okazało się, że dwaj rabusie zeszli do podziemia, aby splądrować grobowce w poszukiwaniu jakichś cennych przedmiotów. Właśnie otwarli trumnę, kiedy nad nimi rozległ się potężny ryk organów. Rabusie uznali, że to z pewnością duchy i w popłochu uciekli, opowiadając mieszkańcom wioski, że w kościółku straszy. Nawet po kilku latach wieśniacy ostrzegali nas, żeby unikać kościoła, bo tam nawet w jasny dzień straszy. Podobno od tamtej pory ludzie nie wchodzili do podziemia kościoła.

Ja w kościółku przy organach.
     Zamek miał burzliwe dzieje, a nawet chwile chwały, bowiem tutaj w 1515 roku odbyło się wesele księcia Ferdynanda II z rodu Piastów, z księżniczką Elżbietą Jagiellonką, córką króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka. W czasie ostatniej wojny, o czym Wikipedia nie wspomina, zamek był siedzibą oddziału Hitlerjugend, a nawet Waffen SS, ochraniających właściciela zamku, jednego z doradców cywilnych Hitlera, który był jego gościem w pobliskim pałacu. Po zakończeniu wojny, w podziemiach zamku ukrywały się oddziały Werwolfu, czyli Wilkołaków, partyzantki niemieckiej. O tym wiem od mego ojca, bowiem był on w oddziale pacyfikującym zamek. Żołnierze wrzucali do kanałów i lochów granaty, zawalając podziemne korytarze. Moja historia zaczyna się, jak wspomniałam w 1952 roku.

    


Przyjechała do nas z wizytą ciocia z Poznania. Patrząc przez okno, zauważyła górę zamkową i bardzo zainteresowała się zamkiem. Postanowiliśmy z tatą, że pokażemy jej Grodziec. Wybraliśmy się tam piechotą w piękny letni dzień. Trochę sapiąc ze zmęczenia wspięliśmy się na szczyt góry. Ponieważ most nad fosą był wtedy w bardzo złym stanie, weszliśmy na dziedziniec boczną furtą od strony studni głodowej. Znajdowały się w niej jeszcze resztki szkieletów. Na zamku tego dnia nie było nikogo poza nami. Wchodząc na dziedziniec, odruchowo spojrzałam na znajdującą się po lewej stronie część gmachu, który był w środku zawalony i nie było do niego dostępu. Toteż trudno wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy w jednym z otworów okiennych nagle ujrzałam mężczyznę. Był w noszonej przez żołnierzy niemieckich czapce z daszkiem i miał na sobie marynarkę z byłego munduru. To było widoczne po kolorze feldgrau. Chciałam go pokazać ojcu i ciotce, ale mężczyzna zniknął jak duch. Przez jakiś czas myślałam nawet, że coś mi się przewidziało. Przecież do tej części zamku dojścia nie było. Ponieważ mama przygotowała nam koszyczek domowych smakołyków, wydrapaliśmy się na ściętą basztę po prawej stronie murów zamkowych. Usiedliśmy na kamiennej ławie i zaczęliśmy się pożywiać. Było gorąco, nie chciało mi się jeść. Miałam przy sobie doskonałą lornetkę, więc wspięłam się na wał i zaczęłam przez lornetkę podziwiać okoliczne widoki.

Z tej baszty obserwowałam przybyszów.

W pewnej chwili usłyszeliśmy warkot samochodu. Wjechał serpentyną na szczyt, lecz nie mógł wjechać na dziedziniec, gdyż most był zniszczony. Zatrzymał się przed bramą wjazdową i kilka osób z niego wysiadło. Między nimi była kobieta. Dostali się na dziedziniec tą samą drogą, jaką i my weszliśmy, przez boczną furtę. Od niechcenia obserwowałam ich przez lornetkę myśląc, że to jacyś turyści przyjechali obejrzeć zamek. Ale to nie byli turyści. 

    Po chwili z najwyższym zdziwieniem zobaczyłam, że z lochu wychodzi do nich ten sam człowiek, którego widziałam poprzednio w oknie. Zaczęli rozmawiać, a potem trzech mężczyzn przyniosło z auta łopaty i zaczęli kopać przy murze pałacu. Prawdopodobnie ten pierwszy mężczyzna uznał, że musieliśmy już wyjść, bo przybysze zachowywali się bardzo swobodnie. Rozmawiali głośno i śmiali się, a do naszej baszty dolatywały słowa w języku niemieckim. Częściowo zasłaniały ich ogromne drzewa rosnące na dziedzińcu, ale cokolwiek można było dojrzeć. Poczułam strach. Ci ludzie coś chcieli wykopać, lub zakopać. Powiedziałam o moich spostrzeżeniach ojcu i ciotce. Ojciec z początku nie dowierzał mi gdy mówiłam, że widzę Niemca, ale potem sam chwycił lornetkę i zaczął się przypatrywać tajemniczym przybyszom. Zauważyłam, że był zaniepokojony.

     Kazał nam się prędko zbierać do drogi. Postanowiliśmy iść przy samym murze obronnym aż do furty, żeby jak najprędzej wyjść z zamku niezauważeni. Wychodząc, odwróciłam głowę i spostrzegłam, że kobieta zobaczyła nasz odwrót. Dzieliła nas pewna odległość, lecz zorientowałam się, że musi być wściekła, bo zaczęła głośno wydzierać się do tego w żołnierskiej czapce, pokazując nas palcem! Wyjść z zamku nie było trudno, ale pod bramą zamkową stał samochód ciężarowy, a w szoferce siedział mężczyzna. Na nasz widok wyskoczył z auta i obserwował, jak schodzimy serpentyną w dół. Spieszyliśmy się, żeby jak najprędzej dostać się w pobliże wsi i ludzi, ale z góry nie łatwo iść szybko, bo człowiek mimo woli nabiera rozpędu. Byliśmy może na trzy czwarte serpentyny, gdy za sobą usłyszeliśmy warkot ciężarówki. Zjeżdżała dosyć prędko, gładko pokonując zakręty. Tył wozu zakrywała plandeka, a poprzednio jej nie było. Samochód wyprzedził nas i nagle zwolnił, spod plandeki wyjrzało dwóch mężczyzn i jeden z nich odezwał się, z wyraźnym niemieckim akcentem, zapraszając nas do auta. Ciocia o mało nie zemdlała z przerażenia, a ojciec krótko i stanowczo odmówił dziękując i oświadczył, że chcemy iść piechotą. W tym momencie samochód się zatrzymał. Wysiadło z niego aż trzech mężczyzn, chłopów jak dęby. Zastąpili nam drogę, żądając bynajmniej nie uprzejmie, żebyśmy natychmiast wsiedli do wozu. To zaczynało wyglądać naprawdę groźnie. Ci ludzie najwidoczniej nie życzyli sobie świadków swojej pracy na zamkowym dziedzińcu.

To ta najwyższa wieża do której wchodziliśmy, skacząc po drzwiach.
 Nie wiadomo jak by się ta niebezpieczna przygoda dla nas zakończyła, gdyby nie duża wycieczka z jakiegoś zakładu, właśnie wjeżdżająca samochodem pod górę. W Niemców, bo byli to z pewnością Niemcy, jakby piorun strzelił. W jednej chwili wskoczyli do wozu i pomknęli serpentyną na dół. Ciocia usiadła na kamieniu i o mało nie zaczęła płakać z radości. Ojciec poprosił kierowcę autobusu, żeby nas wziął z sobą. Raz jeszcze znaleźliśmy się na dziedzińcu, ale tam już nie było nikogo. Tylko w miejscu w którym kopano, leżała położona świeża darń. Po godzinie razem z wycieczką zjechaliśmy z góry zamkowej, a kierowca uprzejmie podwiózł nas aż do Iwin. Ciocia przysięgła sobie, że już nigdy nie będzie zwiedzać żadnych zamków. My także przez długi czas nie odwiedzaliśmy Grodźca.

Być może byliśmy świadkami wykopywania lub zakopywania części legendarnych skarbów, ukrytych przez oddziały SS w 1945 roku. Strażnicy tych skarbów żyli także wśród nas w Bolesławcu! Jestem tego pewna, bo ich potomkowie puszczali czasem farbę na ten temat.

  

Na szczęście na Wawelu nic nam już nie groziło.
  Wczoraj na programie zagranicznym Planete, był program o wrocławskim złocie zakopanym gdzieś na Dolnym Śląsku, w jakimś pałacu, gdzieś w lochach lub na zamku, których Dolny Śląsk ma setki. Podobno gdzieś jest ukryty "złoty pociąg", pełen sztab złota. Ale jak dotąd, nikt go nie odkrył.  Przypomniała mi się nasza zamkowa przygoda i pomyślałam sobie, co by się z nami stało, gdyby nam nie spadła z nieba ta wycieczka? Strach pomyśleć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz