niedziela, 23 listopada 2014

Kto od kogo uczył się kultury!


23.11.2014 r.

Z doświadczenia wiem, że większość osób nie przepada za historią, bo to nudna piła i w ogóle wszystko do chrzanu. Same daty i jakieś cudaczne nazwiska. Ale ja z kolei, uwielbiam historię, bowiem dzieje niektórych postaci są tak intrygujące, że niech się schowają thrillery amerykańskie. Zauważyłam, że moi rodacy przejawiają jakby kompleks niższości wobec kulturalnych dokonań europejskich.
Oj, tam! Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie! Tak mówi stareńkie przysłowie. Na dowód tego, opowiem wam autentyczną historię o pewnym królu pewnego wielkiego państwa, które nie miało kompleksów!
Miał na imię Edward Aleksander, po swoim ojcu chrzestnym królu angielskim, ale właściwe imię Henryk, przejął po bierzmowaniu, po drugim królu angielskim. Takim facecie, znanym w historii z upodobania do skracania swoich ukochanych o głowę. Każdy ma jakieś niewinne hobby, no nie?
Nasz Henio, urodził się 19 września 1551 r. Jego tatuś Henryk II był królem Francji, mamusia Katarzyna Medycejska, z dynastii florenckich Medyceuszy, także miała przyjemne hobby. Pasjami lubiła dawać prezenty. A to rękawiczki, a to pomady do ust, a to jakieś dobre winko. Wszystkie te prezenty sporządzał dla niej pewien - hm, jakby go nazwać, kosmetolog? W końcu jak się zwał, tak się zwał. Rzecz w tym, że żaden z obdarowanych prezentem gości, nie cieszył się długim życiem i wkrótce powiększał grono aniołków, ku wielkiej uciesze królowej. Podobno słynny jasnowidz i mag Nostradamus, przepowiedział Katarzynie, że dynastia Walezjuszów (de Valois) zakończy się bezpotomnie na jej dzieciach. Powiadano, że na tym rodzie ciążyła klątwa Wielkiego Mistrza zakonu Templariuszy, spalonego na stosie.
Rzeczywiście, jakoś im się nie wiodło. Tatuś, Henryk II, został zabity w czasie turnieju rycerskiego, wydanego na cześć kochanki Diany de Poitiers. Rycerz Montgomery wpakował mu kopię w oko! Na tron wstąpił najstarszy syn piętnastoletni Franciszek II, ożeniony fatalnie, bo z Marią Stuart, która również potem postradała głowę i straszy do dziś w Szkocji! Chłopak miał wrzód w uchu i szybko opróżnił tron, dla swego młodszego braciszka Karola IX. Henio był w familii trzecim synem i najukochańszym beniaminkiem mamuśki, która marzyła żeby to Henio zasiadł na tronie Francji, a nie ten niewydarzony, wiecznie kwękający gówniarz Karolek.
Tak się nieszczęśliwie dla nas złożyło, że w 1573 roku, zmarł Zygmunt August, ostatni polski król z dynastii Jagiellonów, nie pozostawiając potomka. Miał wprawdzie jakąś córeczkę z Barbarą Giżanką, ale źli ludzie powiadali, że ktoś dorabiał małej to i owo, więc nie było mowy, żeby ją uznać za dziecko krwi królewskiej. Polacy jak zwykle, nie doceniają własnych zdolnych ludzi, i zaczęli się rozglądać za jakimś cudzoziemcem.
Natychmiast skorzystał z okazji car Rosji Iwan, zwany „żartobliwie” Groźnym i ruszył w koperczaki, oświadczając się nam z sentymentem. Cesarz Austrii także nagle poczuł do nas miętę i polecał swego syna Ernesta, obiecując nawet, że chłopak ożeni się z królewną Anną Jagiellonką, chociaż parę dzieliło ładnych kilka dziesiątków lat.
Królowa Katarzyna nie zasypiała i natychmiast wysłała do Polski posłów, stręcząc nam swego Henia. Król Karol IX był z tego bardzo zadowolony, ponieważ obaj bracia serdecznie się nienawidzili, zazdroszcząc sobie wszystkiego. Henio Karolkowi korony i Francji, Karolek Heniowi urody, inteligencji, zdolności militarnych i zdrowia, bo sam był zdechlakiem, a mamuśka go nie cierpiała. Dlatego też z całą energią popierał kandydaturę brata na tron Polski, w nadziei, że nareszcie pozbędzie się konkurenta do korony. Łudził się, że może w tej barbarzyńskiej Polsce, braciszka w końcu szlag trafi i będzie miał święty spokój.
Było z tym nieco kłopotów, bowiem Polakom nie podobał się sposób, w jaki król Francji nawraca na wiarę katolicką swych hugonockich poddanych, urządzając im dla rozrywki, rzeź w noc świętego Bartłomieja! Ale Francja miała zdolnych dyplomatów, a Henio obiecał, że jak tylko przybędzie do Polski, natychmiast oświadczy się o rękę królewny Anny! Wprawdzie była od niego starsza o wiele lat, i co tu ukrywać, urodą nie grzeszyła, ale tron jest tronem. W końcu można babie w noc poślubną zakryć gębę pierzyną, a ta reszta jakoś ujdzie.
Biedny Henio narzekał, że ta Pologne daleko, kraj jakby nie było barbarzyński, pewnie nikt nawet nie potrafi po ludzku się wysłowić i tak dalej. Płakał do mamuśki, że będzie musiał zostawić kochanki, a szczególnie panią Marię de Cleves, wprawdzie zamężną, ale kto by się takimi drobiazgami przejmował. Katarzyna pocieszała syna, że to na krótko, bo Karolek cienko przędzie i tylko patrzeć, jak wyciągnie kopyta.
Do Paryża zjechali posłowie z Polski i tu się zaczęły dziać ciekawe rzeczy. Okazało się, że ci barbarzyńcy z Polski, wystąpili z niesłychanym przepychem, a co więcej, wszyscy mówili znakomicie kilkoma językami, w tym wspaniałą łaciną, a także po włosku i po francusku! Posłów z Rzeczypospolitej przywitała łacińską przemową królowa Nawarry Małgorzata de Valois, siostra Henia, dziękując za zaszczyt w imieniu narodu francuskiego. Nota bene, łacina Francuzów mało była podobna do cudownego języka Cicerona.
Ale dopiero w 1576, Henio, pierwszy polski król elekcyjny, zjechał do Polski. Na granicy spotkała go niespodzianka. W mroźny dzień zimowy, zobaczył przed sobą niekończące się szeregi wspaniale przybranego wojska. Husarzy ze srebrnymi skrzydłami, poczty polskich wielmożów wystrojone na tę okazję w przebogate ubiory.
Rzeczpospolita wystąpiła w całym swoim majestacie i potędze! Henio otworzył buzię i zaniemówił z podziwu, a potem krzyknął: - Dopiero teraz wiem, że jestem królem!
21 lutego 1574 roku, prymas Polski Uchański, koronował na Wawelu nowego władcę Polski. Koronację zakłócili polscy kalwini, domagając się gwarancji równych praw dla innowierców. - Nie przysięgnie, nie damy korony! - wrzeszczeli nowi poddani. Henio pomyślał, że jednak we Francji łatwiej radzić sobie z hołotą za pomocą trucizny i sztyletu... Ale nie miał wybory i przysiągł.
To były dopiero pierwsze kwaśne doświadczenia. Następnym było spotkanie z królewną Anną. Szczerze powiedziawszy, to Henio jej zawdzięczał koronę. Starej pannie, bo już po pięćdziesiątce, co w tamtych czasach znaczyło bardzo wiele, gdyż za mąż wychodziły dziewczynki dwunastoletnie, młody książę andegaweński ogromnie wpadł w oko i postanowiła się za niego wydać. Nosiła się z jego portrecikiem i czule wzdychała. Wiadomo, w starym piecu diabeł pali.
Ale Najjaśniejszy Pan zobaczywszy swoją przyszłą oblubienicę, jakoś nagle stracił ochotę do żeniaczki i zaczął omijać z daleka komnaty królewny. Widocznie Francuz był bojaźliwy, bowiem późniejszy król Batory, zdecydował się na ożenek z Anną. Co prawda, po nocy poślubnej prysnął z Wawelu, bo wolał mieć do czynienia z tysiącem Moskali, niż z jedną starą i brzydką babą!
Polacy byli zdumieni zobaczywszy zwyczaje swego nowego władcy. Ubierał się dziwacznie, w krótkie, obcisłe porcięta, bufiaste u góry, kuse kaftany obficie watowane na piersiach, a co najdziwniejsze, malował sobie policzki, trefił włoski i nosił biżuterię. Kolczyki w uszach, kapelusze z piórkami, buciki na wysokich obcasach. Istny cudak! Polacy prędko obrzydzili sobie swojego monarchę pisząc o nim złośliwie:
Łątka na cienkich pałkach, ni z pierza, ni z mięsa.
Tańcuje i gra w karty, rozumu ni kęsa......
Trochę Henia skrzywdzili, bo był to bardzo inteligentny władca i dobry wódz. Ale u nas pokazał się z najgorszej strony. Już podczas hołdu miasta Krakowa, w stroju koronacyjnym udał się na wesele do Andrzeja Zborowskiego i tańcował do upadłego, podrywając panią młodą i młode dziewice. Starsze matrony gorszyły się, patrząc na jego zachowanie, nie przystające powadze monarchy. Jeszcze gorzej zachował się na balu w Zwierzyńcu. Ponieważ skromne polskie panny nie chciały tańczyć sarabandy, wstydząc się figur tańca, Henio wziął do sarabandy, inaczej zwanego kurantem, swoim mignonków, młodziutkich chłopców z Francji. Wystąpili przebrani za dziewczęta, umalowani i wydekoltowani, wywijając z Najjaśniejszym Panem do rana. Król dziękował im, całując ich w usta i gdzie popadło. Królewna Anna z dworem ostentacyjnie opuściła bal. Potem powstało u nas przysłowie: Trafił frant na franta, wyciął mu kuranta!”
Nie tylko Polacy zdumiewali się władcy, bo król również dziwił się zwyczajom panującym w tej barbarzyńskiej Polsce. Kobiety były bardzo skromne i nie dopuszczane do rządów, ale nie to było najdziwniejsze. Otóż Polacy nie śmierdzieli! We Francji i w Anglii, w owym czasie ludzie stronili od wody, wychodząc z założenia, że mycie szkodzi zdrowiu. Zamiast wody i mydła stosowali mocne perfumy noszone w złotych kulkach na piersiach.
W Polsce, na Wawelu i w każdym mieście, były łaźnie. Kiedy woda w kotle zawrzała, czeladnik wychodził na ulicę i pałką walił w blaszany talerz, wzywając chętnych do kąpieli. Na Wawel doprowadzona była bieżąca woda i łaźnie z gorącą i zimną wodą, oraz - czego to ci barbarzyńcy nie wymyślą – były wychodki! We Francji tego nie znano! W najpiękniejszych zamkach i pałacach Francji, czegoś takiego nigdy nie było i jeszcze długo nie będzie, bo aż do XVIII wieku! W królewskim Luwrze, a potem w Wersalu, król, królowa oraz dworzanie, siusiali i załatwiali się gdzie popadło, najczęściej do wielkich kominków. Król Francji Franciszek I, zorientowawszy się, że kochanka ukryła swego gacha w kominku, zasłoniwszy go przezornie krzaczkiem w doniczce, złośliwie wysiusiał się rywalowi na głowę! Toteż zamki i pałace tak potwornie śmierdziały, że władcy musieli co rusz zmieniać siedziby, przenosząc się z zamku do zamku.
Biorąc udział w ucztach, Henio poznał jeszcze jeden wymysł Polaków – widelce! Francuzi nie znali widelców i nie wiedzieli, jak się ich używa. Biedny król miał ciężkie życie z takimi poddanymi. Toteż żalił się swojej kochance Marii, pisząc do niej listy krwią z palca. Ale wierny jej nie był, bo zaufany pośrednik Sederyn sprowadzał mu na Wawel prostytutki. W najgorszym razie zabawiał się ze swymi mognonkami. (pieszczoszkami) Nie zamierzam tu opisywać dziejów panowania Henryka III w Polsce, dodam tylko, że rozrzucał pieniądze garściami i rozdawał dobra królewskie pustosząc skarbiec koronny.
W czerwcu 1574 roku, a więc zaledwie kilka miesięcy po koronacji Henia, jego braciszek Karolek, nareszcie kopnął w kalendarz. Kurierzy zajeżdżając konie pognali z Paryża do Krakowa, wioząc tę radosną wiadomość, przesłaną synowi przez uradowaną mamuśkę. Henio nie namyślał się długo. Nie zawiadamiając dworu, ani senatorów, ciemną nocką z 18 na 19 czerwca, potajemnie, jakby powiedział Wiech:” zabrał mentrykę, trochę koryta” i opuścił Wawel, czmychając do słodkiej Francji. Jego ucieczkę spostrzegł kuchmistrz włoski Franciszek Allemani i narobił szumu. W pogoń za uciekinierem puścił się jego ulubieniec podkomorzy Tęczyński z nadwornymi Tatarami. Nie wiedział, że król uciekł na klaczy arabskiej, podarowanej właśnie przez niego. Dogonił króla w pobliżu Oświęcimia i wparł konia w rzeczkę, wołając do króla: - Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?
Granica była już blisko, więc Henio zatrzymał konia. Tęczyński zaczął błagać króla, by powrócił do Krakowa:
- Jeżeli nas opuścisz królu, [-] będziesz od ludzi wzgardzony, brzydzić się tobą będą.... jak psem!
Ale Henio nie dał się namówić na powrót wiedząc, że jego młodszy braciszek książę d`Alencon i szwagier, król Nawarry Henryk, spiskują przeciwko niemu. Najmłodszy braciszek książę Franciszek d`Alencon, tradycyjnie nienawidził starszego brata. Królowa Katarzyna, pragnąc usunąć go z drogi Henia, próbowała wyswatać synalka Elżbiecie, królowej Anglii. Baba także była już starszawa, ale co tam, Franiowi byłoby do twarzy w koronie Anglii. Niestety, Elżbieta miała lepszy gust i Franciszka nie zechciała. Był brzydki i miał kaczy nos. Żeby osłodzić mu gorzką pigułkę, nazywała go czule Żabcią. Biedna Żabcia musiała skoczyć z powrotem przez morze do Francji, i tam zaczęła spiskować przeciwko Heniowi.
Cóż, losy ludzi bywają różne. Gdyby Henio pozostał w Polsce, żyłby długie lata i umarł własną śmiercią w swoim łożu. 13 lutego 1575 r. został koronowany na króla Francji. Jednym z pierwszych rozkazów, polecił zrobić w swoim zamku wychodek! Traf chciał, że właśnie w wychodku, 2 sierpnia 1589 roku, dosięgnął go sztylet fanatycznego mnicha dominikańskiego Jakuba Clement, który wbił mu nóż w podbrzusze. Zmarł mając 38 lat. Jak widać z powyższego, naprawdę nie mamy powodu, by czuć jakieś kompleksy niższości wobec zachodniej Europy.

środa, 19 listopada 2014

Chopinowskie „ Largetto”


19.11.2014 r.

Nina pamiętała, że muzyka była dla Fryderyka Chopina wyrazem uczuć, a samo „Larghetto” odbiciem jego wzruszającej, młodzieńczej miłości do panny Konstancji Gładkowskiej. Postanowiła więc zagrać tę część koncertu specjalnie dla Aleksa, aby opowiedzieć mu muzyką to, czego nie śmiała wyznać słowami. Chciała dać z siebie wszystko, więc poprawiła się na taborecie i skupiła uwagę, powtarzając w myśli części kompozycji. Lecz od pierwszego akordu As-dur, natychmiast zapomniała o wszystkim, oddając się całkowicie muzyce. Przymknęła powieki, a jej delikatna twarzyczka przybrała wyraz natchnienia i powagi.

Za oknami zapadł zmierzch i salon tonął w półmroku. Płomienie świec chwiały się w lekkich podmuchach, wpadających przez otwarte drzwi na taras. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc, wznosząc się wolno i blednąc w miarę wznoszenia. Na korony drzew spłynęły kaskady kryształowego światła, zamieniając park w świat bajkowej ułudy. Z pobliskiego stawu odezwały się chóry żab, a pomiędzy gęstymi liśćmi zamigotały tysiące drobniutkich światełek, unosząc się nad krzewami i kielichami kwiatów. Maleńkie świetliki rozpoczynały nocne pląsy, przenosząc się z miejsca na miejsce niby iskierki ognia. Promienie księżycowego światła sunęły po ścianach salonu, srebrząc i ożywiając martwe twarze portretów. Duże włochate ćmy krążyły uporczywie nad płomykami świec, opalając skrzydła i ginąc w roztopionym wosku.
W ciszy rozległy się delikatne, pieszczotliwe, omdlewające tony fortepianu. Było to wyznanie naiwnej, egzaltowanej miłości szukającej jakiegoś ujścia i znajdującego je w muzyce. Po słodkiej lirycznej części „Larghetto”, nastrój nagle się odmienił. Spod palców pianistki wybuchnęły gwałtowne porywające akordy, wypełniając muzyką każdy zakątek sali. Dłonie Niny przebiegały klawiaturę w piorunujących pasażach, a czarowna kantylena umilkła, stłumiona burzliwym, przejmującym głębią uczucia, wyznaniem miłosnym Spod rzęs obserwowała siedzącego w cieniu Aleksa, i nie widząc jego twarzy, pewna była, że w tym momencie patrzy on na Paulę. Świadomość tego napełniła jej serce cierpieniem. Namiętnymi dźwiękami „Larghetta,” opowiadała mu o swojej nieodwzajemnionej miłości i tęsknocie budzących się zmysłów. Potężnymi akordami rzucała mu wyzwanie tak zuchwałe, że dusza w niej truchlała, a policzki płonęły wewnętrznym żarem. Narastające lawinowo dźwięki muzyki zdawały się wołać, rozpaczliwie błagać i skarżyć się przejmująco. Raz jeszcze pasaże jak grzmot, przebiegły całą klawiaturę i stopniowo milkły, rozpływając się znowu w słowiczych trylach.
Zamiast akompaniamentu orkiestry i cichego glissanda skrzypiec, coraz głośniej szumiał wiatr, a gdzieś daleko poza górami, gromadziły się burzowe chmury. Uczyniło się niezwykle duszno i parno. Na krańcach horyzontu niebo przeciął jaskrawy zygzak błyskawicy. Po niej rozległ się cichy pomruk gromu, a w krzakach jaśminu rozświergotały się ptaki obudzone ze snu.
To fragment mojej książki „ Kochankowie Burzy” - Tak wyobraziłam sobie tę cudowną muzykę.

poniedziałek, 10 listopada 2014

O komuchu i zbliżającym się Święcie Niepodległości..

10.11.2014 r.


Oj, kochani, co ja się nasłuchałam po artykule „Jak Kuba Bogu....” A to, że jest pani komuchem! A to, skąd pani taka mądra, wszystkie rozumy pojadła, a historii wcale nie zna i bolszewików kocha. A to, kto panią wychował? Za co tak oberwałam? Bo ośmieliłam się zauważyć, że Rosjanie mają prawo postawić pomnik swoim poległym żołnierzom na miejscu bitwy w 1920 roku.
Nie miałam czasu żeby się odgryźć, bo było Wszystkich Świętych, potem strasznie wkurzyła mnie nasza służba zdrowia. Nareszcie dziś zasiadam do komputera, żeby odpisać moim antagonistom. Jeden z nich, mający pseudo Marek Aureliusz, miał pretensje, że wymazałam z bloga jego krytykę. Spytał mnie, czy się wstydzę? Otóż nie! Bynajmniej się nie wstydzę, a komentarz wymazałam dlatego, że był po prostu głupi. Jak kto gadał bzdury, to moja Babunia zawsze mówiła: - Przeżegnaj się lewą ręką! Nie ufam ludziom, którzy urągają innym pod pseudonimem. Albo są tchórzami, albo mają coś na sumieniu i nie chcą się ujawniać.
Jako pisarka zawsze z pokorą przyjmę słowa krytyki, pod warunkiem, że będą mądre i ă propos. A teraz postaram się odpowiedzieć kilka słów na stawiane mi zarzuty. Najwięcej uśmiałam się z tego komucha! Moi zmarli dziadkowie po mieczu, w okresie stalinowskim mieli w dowodach wpisane BZ (byli ziemianie) czyli dziedzice! Ta BZ-ka była groźniejsza niż dziś miano terrorysty! Moi krewni byli szykanowani, aresztowani i prześladowani. Ja sama nie mogłam dostać się na studia, bo nie pochodziłam z jedynie właściwej w PRL-u, klasy robotniczo-chłopskiej. I nie raz nasłuchałam się wielu przykrych słów o moim paskudnym pochodzeniu klasowym. Takie były czasy.
Mój ojciec był przedwojennym oficerem. Człowiekiem, dla którego słowo honor, nie było pustym dźwiękiem. To on nauczył mnie, że poległy żołnierz nie jest ani Polakiem, ani Niemcem, ani Rosjaninem. Jest tylko poległym żołnierzem, martwym człowiekiem i należy mu się szacunek!
Wszystkich rozumów na pewno nie pojadłam, ale historię znam doskonale i nie trzeba mnie jej uczyć. A skąd ją znam? Stąd, że moi przodkowie nie tylko brali udział w różnych powstaniach, lecz przez wieki sami ją tworzyli tę historię. Wystarczy spojrzeć do mego bloga na „Korzenie”. Ich nazwiska pojawiają się we wszystkich książkach historyków polskich i nie tylko polskich.
Jakaś pani zadała mi drwiące pytanie, kto mnie wychował, bo piszę takie bluźnierstwa jak uwaga, żeby pozwolić Moskalom postawić ten pomnik na polskiej ziemi? Ponieważ ta pani nadal pojawia się na strumieniu, informuję uprzejmie, że po skończonej Bitwie Warszawskiej, sam Naczelnik szedł między szeregami stojących na baczność żołnierzy, winszując im zwycięstwa i pytając o różne rzeczy. W szeregu stał mój 17-letni Ojciec- ochotnik. Naczelnik zatrzymał się przed nim i spytał grubym głosem, z czysto wileńskim akcentem: - No, a ty, synu, z jakiej familii, aaa?
Ojciec wyprostował się jak struna i patrząc prosto w oczy Naczelnikowi powiedział:
- Jestem wnukiem powstańca styczniowego!
Piłsudski uśmiechnął się pod wąsem i poklepawszy Ojca po policzku rzekł: - Dobra krew!
Wychowywała mnie też Mama, córka powstańca Wielkopolskiego, oficera policji, prześladowanego po wojnie przez UB, za przynależność do AK. Biedny dziadek na stare lata stał z wagą na ulicy, bo dla niego pracy nie było. Mogłabym jeszcze dużo pisać na ten temat, tylko po co?
Nie rozumiem, skąd w tak rzekomo katolickim narodzie, jak Polska, bierze się tyle nienawiści do poległych Rosjan, bo o Niemcach raczej mało się mówi. Moskale gwałcili i mordowali? Właśnie przymierzam się do artykułu o pewnym fragmencie naszej niechlubnej historii. Bowiem Polacy nie zawsze byli rycerzami bez skazy. Ale to już po świętach. Wiem, że znowu oberwę!
Jutro Święto Niepodległości, tak bardzo wyczekiwanej przez wiele pokoleń Polaków, wymodlonej, wypłakanej łzami. Oblanej krwią naszych poległych bohaterów. Niepodległości, na którą czekaliśmy długie 126 lat! Powinniśmy się cieszyć, że dostąpiliśmy wolności, powinniśmy uczcić to Święto radośnie, wspólnie, jak synowie i córy jednego narodu – Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Dziś w nocy nie mogłam zasnąć, więc włączyłam radio i zaczęłam szukać na falach jakiejś ciekawej audycji. Niespodziewanie trafiłam na dyskusję w radyjku z grzybkiem. Przez ciekawość zaczęłam słuchać i jakoś zimno mi się zrobiło. Usłyszałam bowiem dokładny instruktarz pochodu Narodowców, którzy z góry zastrzegali, że nie podoba im się dalej Tęcza w Warszawie, że każdy inny pochód będzie nieprawomyślny, naturalnie oprócz ich manifestacji. Winszowano burmistrzowi z Wołomina za zwalenie pomnika Żołnierzy Radzieckich, a ściślej czołgu T-34. Ciekawe, czy panu burmistrzowi pomagali wypchnąć ten czołg słynni gangsterzy z Wołomina? Ale doczekał się pan burmistrz pochwały samego ojczulka grzybka! Chwała mu za to. W tej samej audycji usłyszałam, że w Warszawie, na Podwalu, istnieje muzeum pułkownika Kuklińskiego, który uratował Polskę i świat przed zagładą nuklearną i jest bohaterem, jakiego Polska jeszcze nie miała! Tablicę poświęconą Kuklińskiemu wmurują na Jasnej Górze. Obawiam się, że wtedy nieco Góra pociemnieje.
Rzeczywiście, Polska takich „bohaterów” nie nie miała, bo nasi oficerowie rzadko kiedy sprzedawali się za pieniądze państwu, które w 1943 roku w Teheranie, bez litości oddało nasz kraj Stalinowi, i nie kiwnęło palcem, gdy strumieniami lała się krew w Powstaniu Warszawskim. Ech, widać nie ma już cwaniaka nad Warszawiaka! Posłyszałam jeszcze, że koniecznie trzeba tę Polskę zdekomunizować, bo za bardzo przypomina PRL i należy zacząć od pomników i ulic. Kochani, czy przypadkiem nie należy tej naszej ojczyzny do końca zdekretynizować, bo idiotów ci u nas dostatek.
Tak więc z duszą na ramieniu oczekuję jutrzejszego święta, bo przeczuwam, że spokojnie nie będzie. Już się o to postarają „dobrzy patrioci”. Póki co, życzmy sobie miłego świątecznego dnia i chwała Niepodległej Polsce oraz wszystkim, którzy ją wywalczyli!

sobota, 8 listopada 2014

Cudów ci u nas dostatek.


7.11.2014 r.

Ponieważ od jakiegoś czasu w niemal arytmetycznym postępie przybywa nam świętych, nic więc dziwnego, że i cuda zdarzają się niemal codziennie w naszej barwnej rzeczywistości. Największym cudem jest chyba to, że pomimo kuriozalnej służby zdrowia i kolosalnych cen leków, jeszcze żyjemy!
Ale pocieszmy się, choć teraz jest już bardzo źle, będzie dużo gorzej. Pan minister zdrowia, a raczej chorób, widać nie miał ważnego zajęcia i zaczął dumać. Myślał, myślał i wymyślił! Od nowego roku 2015, np. do okulisty potrzebne będzie skierowanie. Biorąc pod uwagę niechęć, z jaką lekarze domowi wypisują skierowania do specjalistów, osoby cierpiące na przewlekłe choroby oczu, będą miały jeszcze jeden próg do przebycia w trudnej drodze do lekarza okulisty. Obawiam się, że do innych specjalistów także potrzebne będą skierowania, np. do dermatologa. Statystyki pokazują, że wielu Polaków na skutek wysokich cen usług stomatologicznych, chodzi bez zębów. Teraz, po niezwykle wnikliwej decyzji pana ministra zdrowia, jeszcze więcej osób oślepnie. Ale co to pana ministra obchodzi, on miał przecież najlepsze intencje, bo ostatecznie nie musimy widzieć naszej różowej egzystencji, wystarczy że środki masowego przekazu będą nas o niej zapewniać. Ale to jeszcze nie koniec cudów. Wyobraźmy sobie, że chory człowiek chce się zarejestrować do specjalisty. Oho, nie tak prędko, bracie! Pan doktor wyczerpał już limit z Funduszu Zdrowia, wobec tego możesz się ze swoją dolegliwością poskarżyć się jakiemuś świętemu, bo lekarz ci nie pomoże.
Co innego, gdy masz kasę. O, wtedy otwierają się wszystkie drzwi lekarskich gabinetów i jesteś miłym, oczekiwanym gościem. To naprawdę zdumiewający przypadek, kiedy przychodnie rejestrują chorych do specjalisty – przypuśćmy na 2018 rok, ale prywatnie możesz być przyjęty natychmiast. To już naprawdę wielki cud. Nie było miejsc, a jednak się znalazły! Niech mi to jakiś mędrzec oblatany w piśmie wytłumaczy, bo ja nic nie kumam!
Co miesiąc z naszych pensji i emerytur płynie niewyobrażalnie wielka forsa do kas Ministerstwa Zdrowia i NFZ, przez całe lata i dekady, ale to nie ma znaczenia, że płacimy, bo coraz więcej lekarzy świadczy prywatne usługi w państwowych przychodniach, używając państwowego sprzętu medycznego. Chcesz się leczyć, płać! Gdybym ze swojej pensji i późniejszej emerytury, odkładała co miesiąc składkę, to przez te dziesiątki lat uzbierałoby się tyle pieniążków, że nie musiałabym się przejmować decyzjami pana ministra zdrowia, bo stać by mnie było na prywatną klinikę.
Załóżmy, że ktoś jest chory na oczy, powiedzmy ma jaskrę, groźną, nieuleczalną chorobę prowadzącą do utraty wzroku. Wiele zależy od ciśnienia wewnątrz gałkowego. Jeżeli jest wysokie, to wzrasta ryzyko uszkodzenia nerwu wzrokowego i ślepota. Wyobraźmy sobie, że ta osoba choruje też na inną chorobę i dostała od lekarza leki, które spowodowały nagłe podwyższenie ciśnienia w oku, ( lekarze z reguły nie zaglądają do karty pacjenta, gdyż to zabiera im czas). To nie jest zwykłe ciśnienie tętnicze i nie można go zmierzyć normalnym sposobem. Musi to zrobić lekarz okulista. Zajmuje to lekarzowi dosłownie minutę czasu. Lecz utraćcie wszelką nadzieję. Okulista wyczerpał na ten rok limit z NFZ i nie ma mowy, żeby kogoś przyjął. Ale......
No właśnie. Zmierzenie ciśnienia w gałce ocznej może być zrobione prywatnie, kosztuje tylko 25 zł. Jak za darmo, o ile emeryt te pieniądze posiada, a jeśli ich nie ma, to może odprawić nowennę do św. Tadeusza Judy, patrona nieuleczalnie chorych i patrona cudownych uzdrowień.
Wielu starszych emerytów mających niskie emerytury, z utęsknieniem wyczekuje ukończenia 75 roku życia. Wówczas, marzą, dostaną dodatek pielęgnacyjny w wysokości 206 zł. Zawrotna forsa, ale nie ciesz się człowieku, bo nie ma z czego. Jeżeli masz nieszczęście i otrzymujesz jakikolwiek zasiłek z MOPS, powiedzmy mieszkaniowy, to natychmiast wlezą ci na emeryturę i potrącą odpowiednią kwotę, żebyś broń Boże, kochany emerycie, nie miał za dużo kasy. Bo dodatek pielęgnacyjny traktowany jest jak zysk. Więc zaraz podniosą cenę za wszystkie usługi, nie przejmując się faktem, że dodatek pielęgnacyjny, jak sama nazwa wskazuje, to nie podwyżka emerytury, lecz przeznaczony został na zakup leków, opłatę za opiekę, czasami na środki opatrunkowe i tak dalej. Ostatecznie człowiek po 75 roku życia, wymaga już bardziej intensywnego leczenia i mnóstwa leków, których poprzednio nie potrzebował.
No, ale akurat ani pan minister zdrowia, ani pan minister pracy i opieki społecznej, nie wpadli na pomysł, żeby urzędy nie traktowały dodatku pielęgnacyjnego jako zysku. Widocznie wychodzą z założenia, że państwo ma czysty zysk, kiedy starszy człowiek kopnie w kalendarz i powiększy grono aniołków. Chyba, że jest pieruńsko uparty i mimo wszystko przeżyje końską kurację zdrowotną
Wtedy znowu możemy mówić, że cudów ci u nas dostatek!

niedziela, 2 listopada 2014

Dzień Wszystkich Świętych w 1863 roku.


1 listopada 2014 r.
Dzień Wszystkich Świętych, w czasie powstania, stał się w Królestwie na Litwie i Rusi, dniem żałoby narodowej. Nie było niemal rodziny w kraju, która nie straciłaby w powstaniu kogoś bliskiego, lub znajomego. Wiele kobiet na próżno oczekiwało powrotu mężczyzn, dawno poległych, pogrzebanych płytko i niedbale, często nawet bez krzyża. Bory strzegły tajemnic bezimiennych mogił i dramatów, jakie się w tym miejscu rozegrały. Na szczątki męczenników spoczywających w samotnych mogiłach, spadały tylko zwiędłe i pożółkłe liście z drzew, miłosiernie ukrywając je przed okiem wroga.
Litwa, zgnieciona żelazną ręką Murawiewa-Wieszatiela, ociekała krwią niepomszczonych bojowników. Na Żmudzi, część sterroryzowanego duchowieństwa, w strachu o swoje głowy, podpisała wiernopoddańczy apel do cara, potępiając powstanie i zapewniając go w służalczych słowach o swej lojalności. W Królestwie szalał straszliwy staruch, generał-hrabia Berg, namiestnik carski. W każdym większym mieście, a nawet i po wsiach, stały słupy szubienic i uginały się pod ciężarem potwornych owoców Wiotkie sylwetki straconych, miotały się w porywach jesiennej wichury w okropnym tańcu śmierci. Jak Polska długa i szeroka, we wszystkich kościołach śpiewano chorał Ujejskiego;
My już bez skargi nie znamy śpiewu
Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń.
W miejscach bitew i potyczek, zamiast zniczów nagrobnych na cmentarzach, świeciły łuny pożarów palących się miast i osiedli. Płonęły, niby pogańskie stosy pogrzebowe, wznosząc ku blademu, nieubłaganemu niebu żałobny welon dymów. Dobytek wielu pokoleń obracał się w popiół. Starożytne miasta, magnackie pałace, białe szlacheckie dwory, podały pastwą płomieni, a najcenniejsze przedmioty, setki wozów wywoziły na wschód. Śmiertelna cisza ogarnęła ziemię w ten dzień żałoby. Tylko kościoły gorzały tysiącami świateł zapalonych przy symbolicznych katafalkach. W miastach policja i żandarmeria wypędzały ludzi z cmentarzy, a czarno ubrane kobiety bito i obdzierano z sukien. Żałoba była zakazana.
W Makowie ten dzień wstał pogodny, choć mglisty. Poprzez białawy opar przeświecało anemiczne słońce. Na tle bladego błękitu nieba, rysowały się ostrymi konturami bezlistne drzewa. Od wczesnego rana niósł się w powietrzu dźwięk dzwonów kościelnych. Biły w Sarnikach. w Tarczku, Świętomarzu, Grzegorzowicach i dalej, jak ziemia Święŧokrzyska szeroka. Na wieżyczce kaplicy grobowej w Makowie, telepała się sygnaturka, pojękując cienkim głosikiem. Spłoszone dźwiękiem dzwonów, podrywały się z drzew stada kawek, wron i kruków, z głośnym krakaniem lecąc ku borom. Starzy gospodarze patrząc na lecące czarne stada, wróżyli długą i bardzo mroźną zimę.
W kaplicy grobowej paliły się grube gromnice w żelaznych lichtarzach, a lżej ranni powstańcy modlili się tam przed ołtarzem przybranym w wieńce cierniowe i śnieżne kwiaty chryzantem. Wpatrując się w skręcone męką na krzyżu Ciało Chrystusa, odmawiali szeptem modlitwy na poległych kolegów.
Wsparta o obitą safianem poręcz otwartego landa, Nina patrzyła jadąc, na mijany krajobraz, cichy i pełen jesiennej melancholii. Wszędzie widoczny był smutek zamierającej natury, przypominający nieruchomą, martwą pogodę, jaka maluje się na twarzach zmarłych, gdy rysy wygładzą się po męce agonii, a na ustach pojawi się ów tajemniczy, rozdzierający serce uśmiech. W cichym, bezwietrznym powietrzy dziwnie ponuro rozlegały się krakania wron, wtórujących głosom dzwonów. Wysoko, pod samymi obłokami, ważył się na rozpiętych skrzydłach orzeł bielik wypatrując żeru. W miarę zbliżania się do Sarnik, głos dzwonów stawał się coraz donioślejszy. Tego roku przybyło zmarłych, za których Nina pragnęła się pomodlić. Po tamtej stronie był jej biedny synek, ukochany i nigdy nie dość opłakany braciszek Jaś, ciotka Maria i wuj Ksawery, wojewodzina i wielu znajomych poległych w bitwach. Zmarli, w pokorze śmierci, oczekiwali na pacierz i wspomnienie.
Przed kościołem w Sarnikach stały powozy, bryczki i chłopskie furmanki, sam zaś kościół nabity był ludźmi, stojącymi głowa przy głowie od stalli, aż po chór i na przykościelnym placu. Miedzami ciągle jeszcze szli gospodarze, niosąc woskowe świece i wieńce z nieśmiertelników. Panie weszły przez drzwi do zakrystii. Mijając ławkę kolatorską wujostwa, Nina wyobraziła sobie, co w tym dniu przeżywa biedna Binia, tak oddalona od grobów najbliższych i samotna w swojej rozpaczy. Dla Niny widok pustej ławki wujostwa i stojącej obok ławki pani wojewodziny, również był ogromnie przykry i bolesny. Poprzedniego roku, w tym dniu, stara dama zbierała tutaj datki na rzecz rodzin więźniów politycznych i nikt wtedy nie przypuszczał, że powstanie tak szybko wybuchnie, pochłaniając tysiące ofiar.
Przed wielkim ołtarzem stał czarny katafalk obstawiony płonącymi gromnicami. Mszę żałobną odprawiał sam proboszcz otoczony ministrantami, bo wikary dyplomatycznie udał chorobę, podejrzewając nie bez racji, że kazanie zawierać będzie dobitne akcenty polityczne. Nie mylił się, bo proboszcz ze zwykłą u niego odwagą, wygłosił płomienne przemówienie. Ludzie padli na kolana, modląc się głośno za ojczyznę, za poległych powstańców, pomordowanych i wywiezionych na Sybir, błagając Boga, żeby policzył im poświęcenie i zapał, z jakim szli do walki o niepodległość ojczyzny. Modlono się za skazańców pracujących w nieludzkich warunkach w uralskich i syberyjskich kopalniach i przebywających w celach śmierci. Z płaczem żebrano u Boga łaski dla konających na straszliwych „etapach” i w więzieniach.
Nina wsparła łokcie o pulpit ławki i zasłoniła oczy, żeby nie patrzyć na katafalk. Głośne modlitwy nie pozwalały się jej skupić i bezmyślnie powtarzała w kółko: - Boże, zmiłuj się nam nami. Stojący przy ołtarzu proboszcz, obejrzał się na nią i dał jej znak. Ciężko podniosła się z ławki i weszła na chór. Organista ustąpił jej miejsca przy organach i zajął się kalikowaniem. Uniosła krynolinę i usiadła, kładąc dłonie na klawiaturze. Przy niej stanęła Jadwiga Wąsocka. Kiedy ludzie usiedli po przyjęciu Komunii, organy zagrały przygrywkę, a Jadwiga wziąwszy głęboki oddech, przepięknym, metalicznym sopranem, zaśpiewała:
Bogurodzico! Dziewico! Słuchaj nas Matko Boża.
To ojców naszych śpiew. Wolności błyszczy zorza.
Wolności bije dzwon
I wolnych płynie krew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu krew, zanieś przed Boży tron.
Głos śpiewaczki wniósł się lekko ku gotyckiemu sklepieniu świątyni, a Nina nie widząc prawie klawiszy przez zasłonę z łez, musiała co chwilę ocierać oczy dłonią. Po nabożeństwie, Nina poszła uklęknąć przed kryptą Borutyńskich. Spostrzegła, że nie tylko ona pamięta o nich, bo przy żelaznych drzwiach do podziemia, leżały skromne gałązki sosnowe, wianuszki z nieśmiertelników, uplecione rękami wiejskich kobiet, oraz okazałe wieńce z cieplarnianych kwiatów. Paliły się świece i znicze, nie wiadomo przez kogo zapalone. Wiele z tych wiązanek złożyli wieśniacy, czcząc pamięć Jasia i zawsze ze wzruszeniem wspominając o nim.
Chciała się modlić, lecz przeszkadzał jej w tym szept odmawianych pacierzy, przez klęczące obok kobiety. Postanowiła więc przyjechać tu ponownie w Dzień Zaduszny sama, i porozmawiać ze zmarłymi w ciszy Drażnił ją przewalający się przez cmentarz tłum, wrzaskliwe pacierze dziadów i bab proszalnych pod murem cmentarza i swąd palących się zniczów, świec i kaganków. Dym wiercił w nosie i zatykał oddech. {…}
Nazajutrz dzień był o wiele chłodniejszy, a spoza Łysicy napływały ciemne obłoki. Na Ninę czekał już lakierowany powozik, zaprzężony w gniadego kłusaka. Zmagając się z lodowatym wiatrem, jechała w stronę cmentarza. Z północy nadleciał wicher i zdmuchnął aż pod niebo leżące na poboczu drogi zeschłe liście i poniósł je hen, ku sinym borom. Tym razem na cmentarzu było niemal pusto i mogła spokojnie pomodlić się przed kryptą Borutyńskich. Za każdego odmawiała osobny pacierz, bijąc się w piersi i przepraszając w duchu Jasia, że niechcący doprowadziła go niemal do obłędu, wygadawszy się o dramacie jego żony. Wsparła czoło o żelazne drzwi krypty, rozmyślając z rozpaczą, że drodzy zmarli, będąc tak blisko niej, są zarazem oddaleni o całą wieczność, w którą nagle wstąpili.
Z trudem zapaliła znicze i świece gasnące przy silnym , porywistym wietrze. Przypomniała sobie, że w tym miejscu klęczała niedawno matka Jasia, żegnając się z synem. Powiedziała wtedy: - Do widzenia, synku. - wierząc, że spotka go na drugim świecie. Ale czy życie pozagrobowe istnieje? Nina skarciła się surowo za tę bezbożną myśl i włożywszy do kamiennego wazonu bukiet purpurowych róż, podniosła się z klęczek wcale nie pocieszona.
Fragment mojej książki: „ KOCHANKOWIE BURZY”