1
listopada 2014 r.
Dzień
Wszystkich Świętych, w czasie powstania, stał się w Królestwie
na Litwie i Rusi, dniem żałoby narodowej. Nie było niemal rodziny
w kraju, która nie straciłaby w powstaniu kogoś bliskiego, lub
znajomego. Wiele kobiet na próżno oczekiwało powrotu mężczyzn,
dawno poległych, pogrzebanych płytko i niedbale, często nawet bez
krzyża. Bory strzegły tajemnic bezimiennych mogił i dramatów,
jakie się w tym miejscu rozegrały. Na szczątki męczenników
spoczywających w samotnych mogiłach, spadały tylko zwiędłe i
pożółkłe liście z drzew, miłosiernie ukrywając je przed okiem
wroga.
Litwa,
zgnieciona żelazną ręką Murawiewa-Wieszatiela, ociekała krwią
niepomszczonych bojowników. Na Żmudzi, część sterroryzowanego
duchowieństwa, w strachu o swoje głowy, podpisała wiernopoddańczy
apel do cara, potępiając powstanie i zapewniając go w służalczych
słowach o swej lojalności. W Królestwie szalał straszliwy
staruch, generał-hrabia Berg, namiestnik carski. W każdym większym
mieście, a nawet i po wsiach, stały słupy szubienic i uginały się
pod ciężarem potwornych owoców Wiotkie sylwetki straconych,
miotały się w porywach jesiennej wichury w okropnym tańcu śmierci.
Jak Polska długa i szeroka, we wszystkich kościołach śpiewano
chorał Ujejskiego;
My
już bez skargi nie znamy śpiewu
Wieniec
cierniowy wrósł w naszą skroń.
W
miejscach bitew i potyczek, zamiast zniczów nagrobnych na
cmentarzach, świeciły łuny pożarów palących się miast i
osiedli. Płonęły, niby pogańskie stosy pogrzebowe, wznosząc ku
blademu, nieubłaganemu niebu żałobny welon dymów. Dobytek wielu
pokoleń obracał się w popiół. Starożytne miasta, magnackie
pałace, białe szlacheckie dwory, podały pastwą płomieni, a
najcenniejsze przedmioty, setki wozów wywoziły na wschód.
Śmiertelna cisza ogarnęła ziemię w ten dzień żałoby. Tylko
kościoły gorzały tysiącami świateł zapalonych przy
symbolicznych katafalkach. W miastach policja i żandarmeria
wypędzały ludzi z cmentarzy, a czarno ubrane kobiety bito i
obdzierano z sukien. Żałoba była zakazana.
W
Makowie ten dzień wstał pogodny, choć mglisty. Poprzez białawy
opar przeświecało anemiczne słońce. Na tle bladego błękitu
nieba, rysowały się ostrymi konturami bezlistne drzewa. Od
wczesnego rana niósł się w powietrzu dźwięk dzwonów
kościelnych. Biły w Sarnikach. w Tarczku, Świętomarzu,
Grzegorzowicach i dalej, jak ziemia Święŧokrzyska szeroka. Na
wieżyczce kaplicy grobowej w Makowie, telepała się sygnaturka,
pojękując cienkim głosikiem. Spłoszone dźwiękiem dzwonów,
podrywały się z drzew stada kawek, wron i kruków, z głośnym
krakaniem lecąc ku borom. Starzy gospodarze patrząc na lecące
czarne stada, wróżyli długą i bardzo mroźną zimę.
W
kaplicy grobowej paliły się grube gromnice w żelaznych
lichtarzach, a lżej ranni powstańcy modlili się tam przed ołtarzem
przybranym w wieńce cierniowe i śnieżne kwiaty chryzantem.
Wpatrując się w skręcone męką na krzyżu Ciało Chrystusa,
odmawiali szeptem modlitwy na poległych kolegów.
Wsparta
o obitą safianem poręcz otwartego landa, Nina patrzyła jadąc, na
mijany krajobraz, cichy i pełen jesiennej melancholii. Wszędzie
widoczny był smutek zamierającej natury, przypominający
nieruchomą, martwą pogodę, jaka maluje się na twarzach zmarłych,
gdy rysy wygładzą się po męce agonii, a na ustach pojawi się ów
tajemniczy, rozdzierający serce uśmiech. W cichym, bezwietrznym
powietrzy dziwnie ponuro rozlegały się krakania wron, wtórujących
głosom dzwonów. Wysoko, pod samymi obłokami, ważył się na
rozpiętych skrzydłach orzeł bielik wypatrując żeru. W miarę
zbliżania się do Sarnik, głos dzwonów stawał się coraz
donioślejszy. Tego roku przybyło zmarłych, za których Nina
pragnęła się pomodlić. Po tamtej stronie był jej biedny synek,
ukochany i nigdy nie dość opłakany braciszek Jaś, ciotka Maria i
wuj Ksawery, wojewodzina i wielu znajomych poległych w bitwach.
Zmarli, w pokorze śmierci, oczekiwali na pacierz i wspomnienie.
Przed
kościołem w Sarnikach stały powozy, bryczki i chłopskie furmanki,
sam zaś kościół nabity był ludźmi, stojącymi głowa przy
głowie od stalli, aż po chór i na przykościelnym placu. Miedzami
ciągle jeszcze szli gospodarze, niosąc woskowe świece i wieńce z
nieśmiertelników. Panie weszły przez drzwi do zakrystii. Mijając
ławkę kolatorską wujostwa, Nina wyobraziła sobie, co w tym dniu
przeżywa biedna Binia, tak oddalona od grobów najbliższych i
samotna w swojej rozpaczy. Dla Niny widok pustej ławki wujostwa i
stojącej obok ławki pani wojewodziny, również był ogromnie
przykry i bolesny. Poprzedniego roku, w tym dniu, stara dama zbierała
tutaj datki na rzecz rodzin więźniów politycznych i nikt wtedy nie
przypuszczał, że powstanie tak szybko wybuchnie, pochłaniając
tysiące ofiar.
Przed
wielkim ołtarzem stał czarny katafalk obstawiony płonącymi
gromnicami. Mszę żałobną odprawiał sam proboszcz otoczony
ministrantami, bo wikary dyplomatycznie udał chorobę, podejrzewając
nie bez racji, że kazanie zawierać będzie dobitne akcenty
polityczne. Nie mylił się, bo proboszcz ze zwykłą u niego odwagą,
wygłosił płomienne przemówienie. Ludzie padli na kolana, modląc
się głośno za ojczyznę, za poległych powstańców, pomordowanych
i wywiezionych na Sybir, błagając Boga, żeby policzył im
poświęcenie i zapał, z jakim szli do walki o niepodległość
ojczyzny. Modlono się za skazańców pracujących w nieludzkich
warunkach w uralskich i syberyjskich kopalniach i przebywających w
celach śmierci. Z płaczem żebrano u Boga łaski dla konających
na straszliwych „etapach” i w więzieniach.
Nina
wsparła łokcie o pulpit ławki i zasłoniła oczy, żeby nie
patrzyć na katafalk. Głośne modlitwy nie pozwalały się jej
skupić i bezmyślnie powtarzała w kółko: - Boże, zmiłuj się
nam nami. Stojący przy ołtarzu proboszcz, obejrzał się na nią i
dał jej znak. Ciężko podniosła się z ławki i weszła na chór.
Organista ustąpił jej miejsca przy organach i zajął się
kalikowaniem. Uniosła krynolinę i usiadła, kładąc dłonie na
klawiaturze. Przy niej stanęła Jadwiga Wąsocka. Kiedy ludzie
usiedli po przyjęciu Komunii, organy zagrały przygrywkę, a Jadwiga
wziąwszy głęboki oddech, przepięknym, metalicznym sopranem,
zaśpiewała:
Bogurodzico!
Dziewico! Słuchaj nas Matko Boża.
To
ojców naszych śpiew. Wolności błyszczy zorza.
Wolności bije dzwon
I
wolnych płynie krew.
Bogarodzico!
Wolnego
ludu krew, zanieś przed Boży tron.
Głos
śpiewaczki wniósł się lekko ku gotyckiemu sklepieniu świątyni,
a Nina nie widząc prawie klawiszy przez zasłonę z łez, musiała
co chwilę ocierać oczy dłonią. Po nabożeństwie, Nina poszła
uklęknąć przed kryptą Borutyńskich. Spostrzegła, że nie tylko
ona pamięta o nich, bo przy żelaznych drzwiach do podziemia, leżały
skromne gałązki sosnowe, wianuszki z nieśmiertelników, uplecione
rękami wiejskich kobiet, oraz okazałe wieńce z cieplarnianych
kwiatów. Paliły się świece i znicze, nie wiadomo przez kogo
zapalone. Wiele z tych wiązanek złożyli wieśniacy, czcząc pamięć
Jasia i zawsze ze wzruszeniem wspominając o nim.
Chciała
się modlić, lecz przeszkadzał jej w tym szept odmawianych
pacierzy, przez klęczące obok kobiety. Postanowiła więc
przyjechać tu ponownie w Dzień Zaduszny sama, i porozmawiać ze
zmarłymi w ciszy Drażnił ją przewalający się przez cmentarz
tłum, wrzaskliwe pacierze dziadów i bab proszalnych pod murem
cmentarza i swąd palących się zniczów, świec i kaganków. Dym
wiercił w nosie i zatykał oddech. {…}
Nazajutrz
dzień był o wiele chłodniejszy, a spoza Łysicy napływały ciemne
obłoki. Na Ninę czekał już lakierowany powozik, zaprzężony w
gniadego kłusaka. Zmagając się z lodowatym wiatrem, jechała w
stronę cmentarza. Z północy nadleciał wicher i zdmuchnął aż
pod niebo leżące na poboczu drogi zeschłe liście i poniósł je
hen, ku sinym borom. Tym razem na cmentarzu było niemal pusto i
mogła spokojnie pomodlić się przed kryptą Borutyńskich. Za
każdego odmawiała osobny pacierz, bijąc się w piersi i
przepraszając w duchu Jasia, że niechcący doprowadziła go niemal
do obłędu, wygadawszy się o dramacie jego żony. Wsparła czoło o
żelazne drzwi krypty, rozmyślając z rozpaczą, że drodzy zmarli,
będąc tak blisko niej, są zarazem oddaleni o całą wieczność, w
którą nagle wstąpili.
Z trudem
zapaliła znicze i świece gasnące przy silnym , porywistym wietrze.
Przypomniała sobie, że w tym miejscu klęczała niedawno matka
Jasia, żegnając się z synem. Powiedziała wtedy: - Do widzenia,
synku. - wierząc, że spotka go na drugim świecie. Ale czy życie
pozagrobowe istnieje? Nina skarciła się surowo za tę bezbożną
myśl i włożywszy do kamiennego wazonu bukiet purpurowych róż,
podniosła się z klęczek wcale nie pocieszona.
Fragment
mojej książki: „ KOCHANKOWIE BURZY”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz