.Miałyśmy
dziwna przygodę. Był początek lipca i wspaniała letnia pogoda.
Mama zmęczona pracą w domu, zapragnęła się przejechać na spacer
powozem, bo samochód służbowy zawsze był w terenie z członkami
Komisji Poborowej. Wśród naszych kochanych chłopców, żołnierzy
z RKU, był jeden nieco od nich starszy, Ślązak urodzony w
Katowicach. Zwracał uwagę urodą, był szalenie przystojny, jasny
blondyn, znakomicie zbudowany. Wszystkie urzędniczki RKU namiętnie
się w nim kochały, co zresztą nie robiło na nim wrażenia.
Opowiadał, że wstąpił do wojska już po zakończeniu działań
wojennych i skierowano go do Bolesławca. Często przychodził do
nas, bo jako Ślązak lubił rozmawiać z Mamą po niemiecku. Był
bardzo przydatny, naprawiając w domu każdą usterkę. Usłyszawszy,
że wybieramy się na spacer, zaproponował, że pojedzie z nami i z
drugim żołnierzem, bo inaczej Ojciec by się bardzo gniewał.
Wiedząc, jak strasznie tęskniłam za owocami, wychowana w wielkim
ogrodzie dziadków, gdzie rosły owoce od tych najwcześniejszych, do
najpóźniejszych, powiedział mi, że zna jedno wiejskie
gospodarstwo, gdzie mają dużo czereśni i wisien. Rzuciłam się
Mamie na szyję błagając, żeby pozwoliła nam tam jechać, bo
miałam straszna ochotę na świeże czereśnie. Paweł zapewniał, że
najemy się owoców do syta, i jeszcze przywieziemy je do domu.
Depositpfotos. |
Mamie zaczęły się marzyć kruche placki z wiśniami, a mnie owocowy kompot w letnie popołudnia. Obaj żołnierze byli dobrze uzbrojeni, a nawet dla nas
wzięli dwa zdobyczne niemieckie hełmy – tak na wszelki wypadek Mama
chciała się od Pawła dowiedzieć, gdzie znajduje się to
gospodarstwo, ale powiedział tylko, że to niedaleko, w kierunku na
Modłę. Wsiadłyśmy do powozu, żołnierz cmoknął na oba konie -
zwane przez nas obrazowo: Końska Śmierć i Kasztan – i ruszyliśmy.
Dzień był prześliczny, nad nami roztaczała się kopuła
bezchmurnego nieba, a pod nią śpiewały skowronki. Szosa była
asfaltowa, wysadzana po bokach topolami, rzucającymi na drogę nieco
cienia. Było popołudnie i słońce już tak nie piekło, ale
Mama otworzyła parasolkę, zasłaniając siebie i mnie, przed jego
promieniami. Jechałyśmy dosyć długo, bo Paweł nie był pewien,
czy dobrze zapamiętał drogę. Skręciliśmy z głównej szosy na
wiejską drogę, która wiodła nas wśród pól obsianym złotymi
kłosami zboża. Wyskoczyłam z jadącego wolno powozu i idąc przy
nim, zbierałam polne kwiaty na bukiety do wazonów.
Adobe Stock |
Przez
całą drogę, Paweł nam bawił śląską gwarą i zabawnymi
opowiastkami. Śmiałyśmy się, nie zwracając nawet uwagi na
drogę. Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy, zajechaliśmy do
jakiegoś niemieckiego gospodarstwa, kompletnie zrujnowanego. Był
przy nim wprawdzie sad, ale nigdzie nie widziałam drzew
czereśniowych i wiśniowych. Stały w nim tylko mizerne jabłonki.
Paweł rozejrzał się i stwierdził ze skruchą,
że musiał zabłądzić, ale on zaraz odnajdzie to gospodarstwo, a
ja nareszcie najem się owoców. Poprosił, żebyśmy zostały w
powozie, a on poszuka tego gospodarstwa. I poszedł! Nie było go
piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny, Mama coraz więcej
zdenerwowana zerkała na zegarek. W końcu poleciła żołnierzowi
siedzącemu na koźle, pójść i rozejrzeć się za Pawłem.
Poszedł i też przepadł na dłużej. Mama była już wściekła, bo
zbliżał się wieczór, a do domu było kawał drogi. Zresztą nie
wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, bo nie znałyśmy tej okolicy. Po
kwadransie wrócił nasz żołnierz i powiedział, że tam dalej jest
wieś, która nazywa się Wiesau. (obecnie Łąka) , Do Bolesławca
może dojechać bliższą drogą, z Wiesau, ale Pawła nie widział.
Nie dostrzegł też w pobliżu drzew owocowych, bo gospodarstwa razem
z sadami spalone, a we wsi pewnie są ostre psy i lepiej tam nie
chodzić.
Mama rzuciwszy okiem na zegarek stwierdziła, że zbliża
się godzina dziewiętnasta i jest jeszcze jasno, ale najwyższy czas
wracać do domu przed zmrokiem. Żołnierz kilka razy głośno
zawołał Pawła, ale kiedy nie odpowiadał zwrócił się do Mamy.
- Więc
jak, pani komendantowo, jedziemy, czy czekamy?
Mama
zmarszczyła brwi i po namyśle rzekła zdecydowanym głosem.
-
Jedziemy! Paweł sam sobie będzie winien.
Widziałam, że była bardzo zła, ale i
zaniepokojona, bo się obawiała, czy Pawłowi nie stała się jakaś
krzywda. Ja także czułam się rozczarowana, że ominęła mnie
uczta owocowa i kruchy placek z wiśniami. Czułam się bardzo
rozżalona i gniewałam się na Pawła, że nas okłamał. Spomiędzy
ruin dawnych gospodarstw, wyjechaliśmy na asfaltową szosę w
Wiesau, prowadząca prosto do Bolesławca. Wskazywały na to stare,
niemieckie, poobijane tablice drogowe. Konie pod długim odpoczynku
i szczypaniu trawy, raźno biegły szosą, nawet nie popędzane
batem. Minęliśmy wieś, lecz ku naszemu zdumieniu z drzwi
ostatniego gospodarstwa, wyszedł Paweł i przeskoczywszy zgrabnie
płot, podbiegł do powozu.
- Przepraszam, bardzo przepraszam. Czekała pani
na mnie tak długo!…- zaczął się usprawiedliwiać. Ale Mama
przerwała mu podniesionym tonem.
- Oszukał pan mnie i dziecko. - rzekła, nie
kryjąc gniewu. - Co pan tam robił tak długo w tej wsi? Gdzie te
obiecane owoce?
-Bardzo mi przykro, ale Niemka owoce zerwała i
sprzedała. Kompletnie straciłem orientację i zabłądziłem.
Moglibyśmy tą drogą przyjechać wcześniej. Niech mi pani wybaczy,
to się już nie powtórzy.
- O,
tego jestem pewna! - mruknęła Mama, a sądząc z jej tonu, byłam
przekonana, że Paweł już zawsze będzie niemile widzianym gościem
w naszym domu.
Całą
resztę drogi nikt się nie odzywał i w milczeniu przyjechaliśmy
nareszcie do domu. Był już zmierzch. Paweł raz jeszcze przeprosił
i poszedł do budynku RKU, gdzie żołnierze mieli swoje pokoje.
Wyszłyśmy z powozu z zamiarem udania się do domu, ale żołnierz
wyprzęgając konie, powiedział nagle:
foto. Zoomia. |
- E. Paweł coś łgał. Jak go szukałem, to
wydało mi się, że on z jakimś chłopem stał i o czymś gadali.
Ale jakem go zawołał, to zaraz dał nura w krzaki. Czego się krył?
Pewnie ma tam jakąś niemiecką dziewkę i do niej chodzi, ale
wstydził się przyznać.
- Może.
- bąknęła Mama pod nosem i wziąwszy mnie za rękę, weszła do
kamienicy.
Pamiętam, że wtedy Ojca nie było, bo wyjechał
z Komisją Poborową. Jestem pewna, że Ojciec by na ten spacer
nigdy nie pozwolił. Zjadłyśmy w Mamą kolację i poszłyśmy spać.
Obudziło nas walenie do drzwi. Z pewnością nie
był to żaden duch, bo on zachowywał się ciszej, a po drugie był
już ranek, wtedy duchy nie straszą. Drzwi wejściowe trzęsły się
od wściekłych uderzeń, a ktoś zaczął krzyczeć:
- Proszę otworzyć! Otwórzcie.
Mama
narzuciła na siebie szlafrok i podreptała do przedpokoju, a ja za
nią jak cień. Za drzwiami nie ustawało walenie, na zmianę z
głośnym, silnie naciskanym dzwonkiem. Na korytarzu stało trzech
mężczyzn w półwojskowych mundurach.
- Gdzie
mąż? - spytał jeden z nich, wchodząc do przedpokoju.
- W terenie z Komisją Poborową. - odparła Mama,
ale widziałam, że nagle mocno zbladła.
To nie byli żołnierze i to nie była milicja.
Rano nawiedzili nas funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Moja
Mama miała zimną krew i prędko się opanowała. Zaprosiła UB-owców do gabinetu Ojca
i spytała czego sobie życzą.
- Co pani robiła wczoraj po południu? - zagadnął
jeden z nich, rozwalając się na biedermeierowskiej kanapie. Rozglądnął się po pokoju i zauważył zjadliwie: - Wygodnie sobie
mieszkacie.
- W czasie wojny straciliśmy cały dorobek
życiowy. - wyjaśniła Mama, lekko przygryzając dolną wargę. Byłam
pewna, że myślała w tej chwili o Ojcu. Może ktoś sypnął, że
Ojciec celowo zataił swoją przynależność do Armii Krajowej? W tych
czasach wszystko było możliwe.
- No więc co robiła pani po południu? -
powtórzył. Dwóch innych UB-owców wyglądało przez okno na ulicę.
- Byłam z córka na spacerze powozem.
- Tylko z córką?
- Nie. Z dwoma żołnierzami. - tu Mama wymieniła
ich nazwiska, których nie zapamiętałam. - Jeden z żołnierzy
pobłądził i poszedł szukać drogi. Długi czas nie wracał, więc
chcieliśmy już wracać bez niego. Ale w ostatniej chwili się
znalazł. Przepraszał i mówił, że zabłądził i jest mu przykro.
Zapewniał, że to więcej się nie powtórzy.
- O, z pewności się nie powtórzy! - zaśmiał
się UB-owiec krzywo. - Nie ma go w RKU, bo zwiał!
Mama
szeroko otworzyła oczy.
-
Dlaczego miał zwiać i gdzie? Popełnił jakieś przestępstwo?
UB-owiec
wzruszył ramionami i nie odpowiadając, kazał sobie powtórzyć
dokładnie, gdzie byliśmy i jakimi drogami jechaliśmy.
- On
błądził, bo zapomniał drogi. - powiedziała Mama. Widziałam, że
była coraz bardziej roztrzęsiona i nieznacznie drżały jej ręce.
-
Niechże pani nie będzie naiwna! - zawołał rozdrażniony UB-owiec.
- On kluczył, żebyście drogi nie zapamiętali. Doskonale wiedział
gdzie jedzie. Zachowała się pani nieodpowiedzialnie, ułatwiając
mu porozumienie z jego ludźmi.Niech mi pani pokaże na mapie, gdzie
to było.
Mama
pokazała tę wieś i powiedziała, że drugi żołnierz który z
nami jechał, widział Pawła rozmawiającego z jakimś chłopem.
Jeden z UB-owców popędził do RKU i przyprowadził z sobą, bladego
ze strachu chłopaka.
UB-owiec zaczął go dokładnie wypytywać, w
jakim miejscu Pawła widział, czy rozpoznałby tego chłopa i czy
by tam trafił. Żołnierz przytaknął.
- W takim razie jedziemy. A pani niech o tym
nikomu nie wspomina! - rozkazał UB-owiec wychodząc.
- Czy mogłabym wiedzieć, co takiego Paweł zrobił? -
zapytała nieśmiało Mama.
UB-owiec
obejrzał się i zmierzył Mamę szyderczym wzrokiem.
Gmach byłego gestapo w Katowicach, przy ul. Powstańców Śląskich. |
-
Paweł? Chyba Helmut! A co przeskrobał? O, z tym pytaniem musi się
pani zwrócić do gestapo w Katowicach! A może do krwawej Julki,
jeśli się znajdzie. Była jego kochanką! - prychnął ze złością
i wyszedł z żołnierzem, a za nim jego współpracownicy.
Mama
była kompletnie załamana, Ojciec powróciwszy do Bolesławca, wpadł w szał dowiedziawszy się o naszym spacerze po owoce. Dopiero po wielu miesiącach powiedziano nam w zaufaniu, kim był nasz przystojny Paweł. Nie wiem, jak
się nazywał, ale na imię miał Helmut i był oficerem SS w
katowickim gestapo przy obecnej ul. Powstańców Śląskich 31.
Katowice miały katownie gorsze od warszawskiego Szucha. Więzienie
na ul. Mikołowskiej posiadało gilotynę, na której ścięto 552
osoby, najczęściej ze śląskiego ruchu oporu. Obecnie jest ona w
Muzeum Auschwitz. Helmut był też między innymi, kochankiem słynnej
„krwawej Julki” Heleny Matei, najlepszej agentki gestapo na
Śląsku. Winna była śmierci setek polskich konspiratorów.
Helena Meteia "krwawa Julka" agentka gestapo w Katowicach. |
Pochodziła z patriotycznej, polskiej rodziny, była
wykształcona i piękna. Nazywano ją „blond Wenus”. Kochali się
w niej wszyscy mężczyźni. Po wojnie zniknęła, unikając
szubienicy.
Do chwili obecnej, za popełnione zbrodnie ścigana jest
międzynarodowym listem gończym. Podobno uciekła w Wielkiej
Brytanii, wyszła za sędziego i jest bezpieczna. Helmut oficer
gestapo, odpowiedzialny był za zgilotynowanie i powieszenie wielu
śląskich patriotów. Po wojnie uciekł na Dolny Śląsk, wyrobiwszy
sobie papiery prostego żołnierza. W pobliskich wsiach miał
przyjaciół z Werwolfu. Zapewne ktoś go przestrzegł, że UB jest
na jego tropie i jeszcze tej samej w nocy uciekł w niewiadomym kierunku. Z
tego co wiemy, nigdy go nie złapano. Pewnie śladem „krwawej
Julki” zwiał na Zachód i znalazł gdzieś sobie wygodne miejsce
do życia. Wielu zbrodniarzy wojennych uciekało do Argentyny,
gdzie ukochana przez Amerykanów Evita Peron, była zagorzałą
hitlerówką i najchętniej przyjmowała byłych SS-manów do kraju,
troszcząc się o ich bezpieczeństwo.
Dziki
Zachód na długo pozostawał śmiertelnie niebezpiecznym miejscem.
----------------------------------
Dobrze, że dobrze sie skończyło.
OdpowiedzUsuńMiałyśmy z Mamą niesamowite szczęście,w latach czterdziestych nie wiadomo było na kogo się trafi. Był jeszcze podobny przypadek, choć nie dotyczył bezpośrednio nas, lecz świadczył o tamtych czasach. Jeszcze o tym napisze. Pozdrawiam.
Usuń