wtorek, 14 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA. WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945-1947. CZEŚĆ JEDENASTA.



.Miałyśmy dziwna przygodę. Był początek lipca i wspaniała letnia pogoda. Mama zmęczona pracą w domu, zapragnęła się przejechać na spacer powozem, bo samochód służbowy zawsze był w terenie z członkami Komisji Poborowej. Wśród naszych kochanych chłopców, żołnierzy z RKU, był jeden nieco od nich starszy, Ślązak urodzony w Katowicach. Zwracał uwagę urodą, był szalenie przystojny, jasny blondyn, znakomicie zbudowany. Wszystkie urzędniczki RKU namiętnie się w nim kochały, co zresztą nie robiło na nim wrażenia. Opowiadał, że wstąpił do wojska już po zakończeniu działań wojennych i skierowano go do Bolesławca. Często przychodził do nas, bo jako Ślązak lubił rozmawiać z Mamą po niemiecku. Był bardzo przydatny, naprawiając w domu każdą usterkę. Usłyszawszy, że wybieramy się na spacer, zaproponował, że pojedzie z nami i z drugim żołnierzem, bo inaczej Ojciec by się bardzo gniewał. Wiedząc, jak strasznie tęskniłam za owocami, wychowana w wielkim ogrodzie dziadków, gdzie rosły owoce od tych najwcześniejszych, do najpóźniejszych, powiedział mi, że zna jedno wiejskie gospodarstwo, gdzie mają dużo czereśni i wisien. Rzuciłam się Mamie na szyję błagając, żeby pozwoliła nam tam jechać, bo miałam straszna ochotę na świeże czereśnie. Paweł zapewniał, że najemy się owoców do syta, i jeszcze przywieziemy je do domu. 

Depositpfotos.
Mamie zaczęły się marzyć kruche placki z wiśniami, a mnie owocowy kompot w letnie popołudnia. Obaj żołnierze byli dobrze uzbrojeni, a nawet dla nas wzięli dwa zdobyczne niemieckie hełmy – tak na wszelki wypadek Mama chciała się od Pawła dowiedzieć, gdzie znajduje się to gospodarstwo, ale powiedział tylko, że to niedaleko, w kierunku na Modłę. Wsiadłyśmy do powozu, żołnierz cmoknął na oba konie - zwane przez nas obrazowo: Końska Śmierć i Kasztan – i ruszyliśmy. Dzień był prześliczny, nad nami roztaczała się kopuła bezchmurnego nieba, a pod nią śpiewały skowronki. Szosa była asfaltowa, wysadzana po bokach topolami, rzucającymi na drogę nieco cienia. Było popołudnie i słońce już tak nie piekło, ale Mama otworzyła parasolkę, zasłaniając siebie i mnie, przed jego promieniami. Jechałyśmy dosyć długo, bo Paweł nie był pewien, czy dobrze zapamiętał drogę. Skręciliśmy z głównej szosy na wiejską drogę, która wiodła nas wśród pól obsianym złotymi kłosami zboża. Wyskoczyłam z jadącego wolno powozu i idąc przy nim, zbierałam polne kwiaty na bukiety do wazonów.
Adobe Stock
 Przez całą drogę, Paweł nam bawił śląską gwarą i zabawnymi opowiastkami. Śmiałyśmy się, nie zwracając nawet uwagi na drogę. Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy, zajechaliśmy do jakiegoś niemieckiego gospodarstwa, kompletnie zrujnowanego. Był przy nim wprawdzie sad, ale nigdzie nie widziałam drzew czereśniowych i wiśniowych. Stały w nim tylko mizerne jabłonki.
Paweł rozejrzał się i stwierdził ze skruchą, że musiał zabłądzić, ale on zaraz odnajdzie to gospodarstwo, a ja nareszcie najem się owoców. Poprosił, żebyśmy zostały w powozie, a on poszuka tego gospodarstwa. I poszedł! Nie było go piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny, Mama coraz więcej zdenerwowana zerkała na zegarek. W końcu poleciła żołnierzowi siedzącemu na koźle, pójść i rozejrzeć się za Pawłem. Poszedł i też przepadł na dłużej. Mama była już wściekła, bo zbliżał się wieczór, a do domu było kawał drogi. Zresztą nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, bo nie znałyśmy tej okolicy. Po kwadransie wrócił nasz żołnierz i powiedział, że tam dalej jest wieś, która nazywa się Wiesau. (obecnie Łąka) , Do Bolesławca może dojechać bliższą drogą, z Wiesau, ale Pawła nie widział. Nie dostrzegł też w pobliżu drzew owocowych, bo gospodarstwa razem z sadami spalone, a we wsi pewnie są ostre psy i lepiej tam nie chodzić. 
 Mama rzuciwszy okiem na zegarek stwierdziła, że zbliża się godzina dziewiętnasta i jest jeszcze jasno, ale najwyższy czas wracać do domu przed zmrokiem. Żołnierz kilka razy głośno zawołał Pawła, ale kiedy nie odpowiadał zwrócił się do Mamy.
- Więc jak, pani komendantowo, jedziemy, czy czekamy?
Mama zmarszczyła brwi i po namyśle rzekła zdecydowanym głosem.
- Jedziemy! Paweł sam sobie będzie winien.
Widziałam, że była bardzo zła, ale i zaniepokojona, bo się obawiała, czy Pawłowi nie stała się jakaś krzywda. Ja także czułam się rozczarowana, że ominęła mnie uczta owocowa i kruchy placek z wiśniami. Czułam się bardzo rozżalona i gniewałam się na Pawła, że nas okłamał. Spomiędzy ruin dawnych gospodarstw, wyjechaliśmy na asfaltową szosę w Wiesau, prowadząca prosto do Bolesławca. Wskazywały na to stare, niemieckie, poobijane tablice drogowe. Konie pod długim odpoczynku i szczypaniu trawy, raźno biegły szosą, nawet nie popędzane batem. Minęliśmy wieś, lecz ku naszemu zdumieniu z drzwi ostatniego gospodarstwa, wyszedł Paweł i przeskoczywszy zgrabnie płot, podbiegł do powozu.
- Przepraszam, bardzo przepraszam. Czekała pani na mnie tak długo!…- zaczął się usprawiedliwiać. Ale Mama przerwała mu podniesionym tonem.
- Oszukał pan mnie i dziecko. - rzekła, nie kryjąc gniewu. - Co pan tam robił tak długo w tej wsi? Gdzie te obiecane owoce?
-Bardzo mi przykro, ale Niemka owoce zerwała i sprzedała. Kompletnie straciłem orientację i zabłądziłem. Moglibyśmy tą drogą przyjechać wcześniej. Niech mi pani wybaczy, to się już nie powtórzy.
- O, tego jestem pewna! - mruknęła Mama, a sądząc z jej tonu, byłam przekonana, że Paweł już zawsze będzie niemile widzianym gościem w naszym domu.
Całą resztę drogi nikt się nie odzywał i w milczeniu przyjechaliśmy nareszcie do domu. Był już zmierzch. Paweł raz jeszcze przeprosił i poszedł do budynku RKU, gdzie żołnierze mieli swoje pokoje. Wyszłyśmy z powozu z zamiarem udania się do domu, ale żołnierz wyprzęgając konie, powiedział nagle:
foto. Zoomia.
 - E. Paweł coś łgał. Jak go szukałem, to wydało mi się, że on z jakimś chłopem stał i o czymś gadali. Ale jakem go zawołał, to zaraz dał nura w krzaki. Czego się krył? Pewnie ma tam jakąś niemiecką dziewkę i do niej chodzi, ale wstydził się przyznać.
- Może. - bąknęła Mama pod nosem i wziąwszy mnie za rękę, weszła do kamienicy.
Pamiętam, że wtedy Ojca nie było, bo wyjechał z Komisją Poborową.  Jestem pewna, że Ojciec by na ten spacer nigdy nie pozwolił. Zjadłyśmy w Mamą kolację i poszłyśmy spać.
Obudziło nas walenie do drzwi. Z pewnością nie był to żaden duch, bo on zachowywał się ciszej, a po drugie był już ranek, wtedy duchy nie straszą. Drzwi wejściowe trzęsły się od wściekłych uderzeń, a ktoś zaczął krzyczeć:
- Proszę otworzyć! Otwórzcie.
Mama narzuciła na siebie szlafrok i podreptała do przedpokoju, a ja za nią jak cień. Za drzwiami nie ustawało walenie, na zmianę z głośnym, silnie naciskanym dzwonkiem. Na korytarzu stało trzech mężczyzn w półwojskowych mundurach.
- Gdzie mąż? - spytał jeden z nich, wchodząc do przedpokoju.
- W terenie z Komisją Poborową. - odparła Mama, ale widziałam, że nagle mocno zbladła.
To nie byli żołnierze i to nie była milicja. Rano nawiedzili nas funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Moja Mama miała zimną krew i prędko się opanowała. Zaprosiła UB-owców do gabinetu Ojca i spytała czego sobie życzą.
- Co pani robiła wczoraj po południu? - zagadnął jeden z nich, rozwalając się na biedermeierowskiej kanapie. Rozglądnął się po pokoju i zauważył zjadliwie: - Wygodnie sobie mieszkacie.
- W czasie wojny straciliśmy cały dorobek życiowy. - wyjaśniła Mama, lekko przygryzając dolną wargę. Byłam pewna, że myślała w tej chwili o Ojcu. Może ktoś sypnął, że Ojciec celowo zataił swoją przynależność do Armii Krajowej? W tych czasach wszystko było możliwe.
- No więc co robiła pani po południu? - powtórzył. Dwóch innych UB-owców wyglądało przez okno na ulicę.
- Byłam z córka na spacerze powozem.
- Tylko z córką?
- Nie. Z dwoma żołnierzami. - tu Mama wymieniła ich nazwiska, których nie zapamiętałam. - Jeden z żołnierzy pobłądził i poszedł szukać drogi. Długi czas nie wracał, więc chcieliśmy już wracać bez niego. Ale w ostatniej chwili się znalazł. Przepraszał i mówił, że zabłądził i jest mu przykro. Zapewniał, że to więcej się nie powtórzy.
- O, z pewności się nie powtórzy! - zaśmiał się UB-owiec krzywo. - Nie ma go w RKU, bo zwiał!
Mama szeroko otworzyła oczy.
- Dlaczego miał zwiać i gdzie? Popełnił jakieś przestępstwo?
UB-owiec wzruszył ramionami i nie odpowiadając, kazał sobie powtórzyć dokładnie, gdzie byliśmy i jakimi drogami jechaliśmy.
- On błądził, bo zapomniał drogi. - powiedziała Mama. Widziałam, że była coraz bardziej roztrzęsiona i nieznacznie drżały jej ręce.
- Niechże pani nie będzie naiwna! - zawołał rozdrażniony UB-owiec. - On kluczył, żebyście drogi nie zapamiętali. Doskonale wiedział gdzie jedzie. Zachowała się pani nieodpowiedzialnie, ułatwiając mu porozumienie z jego ludźmi.Niech mi pani pokaże na mapie, gdzie to było.
Mama pokazała tę wieś i powiedziała, że drugi żołnierz który z nami jechał, widział Pawła rozmawiającego z jakimś chłopem. Jeden z UB-owców popędził do RKU i przyprowadził z sobą, bladego ze strachu chłopaka.
UB-owiec zaczął go dokładnie wypytywać, w jakim miejscu Pawła widział, czy rozpoznałby tego chłopa i czy by tam trafił. Żołnierz przytaknął.
- W takim razie jedziemy. A pani niech o tym nikomu nie wspomina! - rozkazał UB-owiec wychodząc.
- Czy mogłabym wiedzieć, co takiego Paweł zrobił? - zapytała nieśmiało Mama.
UB-owiec obejrzał się i zmierzył Mamę szyderczym wzrokiem.

Gmach byłego gestapo w Katowicach, przy ul. Powstańców Śląskich.
- Paweł? Chyba Helmut! A co przeskrobał? O, z tym pytaniem musi się pani zwrócić do gestapo w Katowicach! A może do krwawej Julki, jeśli się znajdzie. Była jego kochanką! - prychnął ze złością i wyszedł z żołnierzem, a za nim jego współpracownicy.
 Mama była kompletnie załamana, Ojciec powróciwszy do Bolesławca, wpadł w szał dowiedziawszy się o naszym spacerze po owoce. Dopiero po wielu miesiącach powiedziano nam w zaufaniu, kim był nasz przystojny Paweł. Nie wiem, jak się nazywał, ale na imię miał Helmut i był oficerem SS w katowickim gestapo przy obecnej ul. Powstańców Śląskich 31. Katowice miały katownie gorsze od warszawskiego Szucha. Więzienie na ul. Mikołowskiej posiadało gilotynę, na której ścięto 552 osoby, najczęściej ze śląskiego ruchu oporu. Obecnie jest ona w Muzeum Auschwitz. Helmut był też między  innymi, kochankiem słynnej „krwawej Julki” Heleny Matei, najlepszej agentki gestapo na Śląsku. Winna była śmierci setek polskich konspiratorów.

Helena Meteia "krwawa Julka" agentka gestapo w Katowicach.
Pochodziła z patriotycznej, polskiej rodziny, była wykształcona i piękna. Nazywano ją „blond Wenus”. Kochali się w niej wszyscy mężczyźni. Po wojnie zniknęła, unikając szubienicy. 
Do chwili obecnej, za popełnione zbrodnie ścigana jest międzynarodowym listem gończym. Podobno uciekła w Wielkiej Brytanii, wyszła za sędziego i jest bezpieczna. Helmut oficer gestapo, odpowiedzialny był za zgilotynowanie i powieszenie wielu śląskich patriotów. Po wojnie uciekł na Dolny Śląsk, wyrobiwszy sobie papiery prostego żołnierza. W pobliskich wsiach miał przyjaciół z Werwolfu. Zapewne ktoś go przestrzegł, że UB jest na jego tropie i jeszcze tej samej w nocy uciekł w niewiadomym kierunku. Z tego co wiemy, nigdy go nie złapano. Pewnie śladem „krwawej Julki” zwiał na Zachód i znalazł gdzieś sobie wygodne miejsce do życia. Wielu zbrodniarzy wojennych uciekało do Argentyny, gdzie ukochana przez Amerykanów Evita Peron, była zagorzałą hitlerówką i najchętniej przyjmowała byłych SS-manów do kraju, troszcząc się o ich bezpieczeństwo.
Dziki Zachód na długo pozostawał śmiertelnie niebezpiecznym miejscem.
                                                        ----------------------------------

2 komentarze:

  1. Dobrze, że dobrze sie skończyło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałyśmy z Mamą niesamowite szczęście,w latach czterdziestych nie wiadomo było na kogo się trafi. Był jeszcze podobny przypadek, choć nie dotyczył bezpośrednio nas, lecz świadczył o tamtych czasach. Jeszcze o tym napisze. Pozdrawiam.

      Usuń