czwartek, 9 kwietnia 2020

OCZAMI DZIECKA - WSPOMNIENIA OSADNICZKI ROK 1945 - 1947. CZĘŚĆ DZIESIĄTA.


Dozorca w RKU, chwalebnego wówczas pochodzenia chłopskiego, bacznie obserwował nasze zachowanie, starając się nas naśladować. Zauważył, że praczka piorąca naszą bieliznę, powiesiła na podwórku między innymi, moją wypraną piżamę. Nie wiedział co to takiego i zapytał Mamę, dlaczego nie ubieram tych spodni na ulicę. Mama wytłumaczyła mu, że w tym ubiorze się śpi. Był kompletnie zaskoczony, ale udawał że to dla niego nic nowego. Musiał o tym powiedzieć swojej żonie, bo ta wieczorem, siedząc na podwórku, zawołała donośnie:
- Stary, przynieś mi pijamę, (fonetycznie) bo mnie kumory pogryźli!
Wraz z napływem ludności, śmierć coraz częściej zbierała obfite żniwo. Niemal codziennie były nowe ofiary. Ginęli żołnierze, milicjanci, urzędnicy cywilni, kobiety i dzieci. Prócz morderstw dokonywanych przez Niemców, żołnierzy radzieckich, i polskich bandytów, ludzie ginęli od niewybuchów, leżących dosłownie wszędzie. Umierali na skutek chorób, braku lekarstw i wykwalifikowanej opieki medycznej. Codziennie dowiadywaliśmy się o nowych zabitych, a cmentarz zapełniał się grobami Polaków. Wszyscy chodziliśmy na te pogrzeby, bo było nas tak niewielu, że wzajemnie się znaliśmy choćby z widzenia. Raz po raz wybuchały w różnych miejscach miny-pułapki, umieszczane nawet w meblach.
To są ci "bandyci" którzy dokonywali zniszczeń na Ziemiach Odzyskanych!
Niedawno przeczytałam w miejscowej gazecie kuriozalną wypowiedź, że zniszczeń w mieście i okolicy dokonywali żołnierze berlingowcy i radzieccy. Byłam wstrząśnięta tak obrzydliwym, niesprawiedliwym i krzywdzącym oskarżeniem żołnierzy Wojska Polskiego, dzięki którym mogliśmy wówczas przeżyć względnie bezpiecznie w środowisku zdominowanym przez Niemców. Wieczorami bandy bijanych mężczyzn włóczyły się po mieście, groźne i zdemoralizowane.  Często zdarzały się prawdziwe bitwy, pomiędzy nimi, a mieszkańcami. W czasie jednej z takich potyczek, pan Barek, lwowianin i szewc z zawodu, wykrzyknął tryumfalnie:
- Ta joj! Tatuńciu, alem sobi kopnął, jak piłki na boisku na Łyczakowi!
W mieście, nawet w jasny dzień, było bardzo niebezpiecznie. Mama, ani ja, nie wychodziłyśmy po zakupy bez uzbrojonej eskorty. Wyjeżdżając bryczką na spacer, zawsze miałyśmy towarzystwo dwóch uzbrojonych żołnierzy, a w domach osadników były istne magazyny broni palnej, gdyż nikt w tych czasach nie był pewien mienia i życia. W Bolesławcu brakowało rzemieślników, więc z konieczności trzeba było zatrudniać fachowców niemieckich. Przychodzili elektrycy, hydraulicy, stolarze, szklarze, na których było ogromne zapotrzebowanie. Doskonale pamiętam elektryka, zakładającego nam w mieszkaniu prąd do lampek nocnych. Był wysoki, szczupły i miał zimne oczy, mało się odzywał. Potem okazało się, że był to dowódca tajnej organizacji niemieckiej Freies Deutschland (Wolne Niemcy), ściśle powiązanej z Werwolfem, kpt. Luftwaffe, inż. Artur Kuehne. Gruby i gadatliwy stolarz naprawiający nam sfatygowane meble, również był członkiem Werwolfu. W czerwcu 1946 roku, odbył się we Wrocławiu proces, w wyniku którego kilku członków tej złowrogiej organizacji skazano na karę śmierci.

Symbol Werwolfu.
Wtedy to okazało się, że Mama i ja, mieszkałyśmy w samym gnieździe spisku. Dowiedziałyśmy się, dlaczego do doktor Daum ciągnęły gromady mężczyzn, których widziałam w kuchni Frau W. i w gabinecie lekarki. Okazało się, że Frau Arztin Brygitte Daum, członkini Freies Deutschland, zaufana lekarka, w swoim gabinecie wypalała SS-manom z Werwolfu grupę krwi, wytatuowaną pod lewym ramieniem. Po tym właśnie znaku rozpoznawano żołnierzy Waffen - SS. W całym domu śmierdział eter, którym lekarka znieczulała im rany. Doktor Daum uniknęła szubienicy, bo zakochał się w niej nasz piękny sąsiad, oficer radziecki i umożliwił jej ucieczkę do Szwajcarii, sam również wybierając wolność. Frau W. nie wiadomo dlaczego, także nie została pociągnięta do odpowiedzialności i w latach pięćdziesiątych wyjechała z synami do Niemiec. Raz wspomniała, że była wdzięczna Mamie, iż domyślając się tego, co się u niej działo, Mama nie doniosła o tych wydarzeniach do Urzędu Bezpieczeństwa. Nie zdawała sobie sprawy, że obawialiśmy się UB bardziej, niż Werwolfu!
 Mama dostała pewnego razu piękną wełnę od siostry z Poznania i oddała ją młodej Niemce, znanej z pięknych robót na drutach. Jej mąż, bardzo przystojny mężczyzna, był prawdziwą ”złotą rączką” i często bywał u nas w domu, naprawiając różne zepsute przedmioty, czy instalacje. Oboje byli weseli i bardzo sympatyczni. Pewnego dnia, Niemka przyniosła gotowy sweterek i wziąwszy pieniądze, poprosiła Mamę o chleb i trochę wędliny, bo zamierzała zrobić mężowi niespodziankę urodzinową. Mama mająca dobre serce, obdarowała ją wszystkim, co było w spiżarni i powiedziała, żeby przyszła nazajutrz, to dostanie więcej pieniędzy, á conto przyszłej pracy. Uradowana kobieta podziękowała Mamie wylewnie i poszła. Jednak kiedy nie pokazała się przez kilka następnych dni, Mama zaczęła się o nią dopytywać. No i bomba pękła! Sympatyczni Niemcy, zabrali otrzymaną żywność i dali nogę. W ostatniej chwili, bo następnego dnia o świcie przyszła po nich milicja. Okazało się, że oboje służyli w SS i byli wachmanami w obozie koncentracyjnym. Rozpoznał ich przypadkiem były więzień obozu i doniósł do milicji. Przystojny, wesoły i zawsze uśmiechnięty mężczyzna, i miła, ładna kobieta, w obozie traktowali więźniów z wyjątkowym okrucieństwem.
W miarę upływu czasu, przybywało w mieście coraz więcej sklepów prywatnych i państwowych. Mięsa było już pod dostatkiem, a wędliny wprost palce lizać! Państwo Kurzawscy z Poznania, otworzyli sklep i warsztat masarski, wytwarzający znakomite przetwory mięsne, słynne w Wielkopolsce. To u nich Mama zawsze się zaopatrywała. Ich sklep znajdował się na rogu ul. Karpeckiej i 1- Maja, w nie istniejącej już kamienicy, a szeroki asortyment wędlin, przyprawiłby o zawrót głowy dzisiejszych wytwórców.

Zaraz po nich, otworzyli sklep mięsny państwo Kumosińscy, Borowieccy i Czubkiewiczowie. Na miejscu dzisiejszej restauracji „Pod Aniołem” pan Bonin otworzył pierwszą drogerię. Mama zawsze kupowała u niego wodę kwiatową „Chypre” i krem „Śnieg Tatrzański” z krakowskiej firmy Miraculum. Do dzisiaj pamiętam jego śliczny liliowy zapach. Także w Rynku, w miejscu dzisiejszej Cepelii, otworzyła komis pani Miąskowa. O ile mnie pamięć nie myli, również w Rynku pani Lisiecka miała sklep odzieżowy. Tam gdzie dziś mieści się w Rynku sklep z porcelaną i szkłem, był niewielki lokal „Lucynka”, z wieczornym dansingiem. W nieistniejącej już kamienicy, obok również nie istniejącego hotelu „Piastowskiego” (obecnie trawnik w dole kościoła) porucznik A. otworzył restaurację z dansingiem „Lwowianka”. Do dobrego tonu należało wtedy, spotkać się tam ze znajomymi na kolacji, przy muzyce i trochę potańczyć.
Powoli zaczynaliśmy żyć jak ludzie cywilizowani. Przedwojennym zwyczajem, w niedzielę Mama nie gotowała obiadu, tylko szliśmy we trójkę, lub w towarzystwie znajomych oficerów, do restauracji „ U kuchmistrza” na ulicy 1- Maja. Obecnie mieści się tam chyba jakiś punkt krawiecki. Mój Boże, takiego sandacza, takich jajek faszerowanych i kotleta schabowego już nigdy nie będę jadła. To był znakomity przedwojenny restaurator, jakich dziś już nie ma.
 Na święta Wielkanocne, tradycyjnie zjeżdżała się rodzina i przychodzili znajomi. Było tak wesoło! Mama przygotowywała mnóstwo ciast, które piekło się nie w domu, lecz u piekarza, mającego zakład w podwórzu przy ulicy Chrobrego i Ciesielskiej, obecnie teren dawnych Ampułek.Przypominam sobie, jak Babcia Pelagia dzieiła się, jak można zrobić wielkanocna babę z kilku jaj. Wspominała, że w Olesinku piekło się baby z sześćdziesięciu jaj!  Z Gdyni przyjeżdżał mój brat cioteczny Stefan, marynarz na okręcie wojennym. Bardzo go kochałam i byłam z niego taka dumna. Z Rzeszowa przybywała ciocia Stasia i dawała nam koncerty na odrestaurowanym pianinie, które Ojciec kupił u jakiegoś szabrownika. W soboty odbywały się u nas próby kabaretu. Schodziło się tyle osób, że nie dla wszystkich starczyło miejsca, więc panie i panowie rozsiadali się na dywanie przykrywającym podłogę w gabinecie.
Nasz gościnny dom, upatrzyli sobie oficerowie z DOW we Wrocławiu i przyjeżdżali do nas, jak do hotelu przekonani, że zawsze zostaną mile przyjęci i poczęstowani obiadem. Potrafili obudzić nas w środku nocy, bo akurat wtedy przyjeżdżał pociąg. W końcu to się znudziło zmęczonej Mamie i poradziła nieproszonym gościom uprzejmie, żeby poszukali noclegu w hotelu oficerskim!
Przy ulicy Daszyńskiego otwarto sklep spożywczy, a w nieistniejącym dziś domu, na miejscu sklepu obuwniczego, był sklep państwa Kuczmów.
ulica Adama Asnyka.
 Na Asnyka, tam gdzie dziś jest sklep z materiałami, był budynek Straży Pożarnej, bo reszta ulicy leżała w gruzach. Po drugiej stronie, chyba na miejscu Placu ks. Popiełuszki, znajdowało się gospodarstwo i tam chodziło się po mleko prosto od krowy! Na ulicy Kubika, pan Najder otworzył pierwszą w mieście aptekę. Wielka szkoda, że została zamknięta, bo były tam piękne zabytkowe meble. Z pierwszych bolesławieckich lekarzy, zapamiętałam doktora Markiewicza i leczących nas lekarzy wojskowych: doktora Kłosowskiego i bardzo przystojnego doktora Dubrawę, mającego piękną żonę i śliczną córeczkę Kingę.
Doktor Józef Kłosowski uratował Ojcu nogę przed amputacją, operując go w naszym mieszkaniu! Wyciągnął Ojca z czerwonki i ropnego zapalenia woreczka żółciowego, a mnie z ciężkiego porażenia, stając się naszym lekarzem domowym. Był znakomitym lekarzem, byłym żołnierzem AK i uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Przypominam sobie wspaniałego doktora Stępienia, późniejszą sławę medyczną, ordynatora Kliniki Chirurgicznej w Krakowie. Będąc naszym gościem, wyprosił Mamę z kuchni i przewiązawszy się jej fartuszkiem, przygotował nam przepyszny rosół z bażanta upolowanego przez Ojca. Ja i Mama siedziałyśmy sobie w tym czasie w gabinecie i chrupałyśmy jabłka....

1 komentarz:

  1. Znałam dr Józefa Kłosowskiego i Markiewicza piękne postacie.

    OdpowiedzUsuń