poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Ulewa

    5.07.2013 r. Starzy ludzie niegdyś powiadali, że piątek jest dniem feralnym. Nigdy nie należy w piątek załatwiać interesów, ani jakichś ważnych spraw osobistych, a już broń Panie Boże, oświadczyn! Dla mnie dniem feralnym jest poniedziałek, dzień moich urodzin. Wszystkie nieszczęścia, jakie mnie w ciągu całego życia spotkały, wydarzyły się właśnie w poniedziałek. Ale przekonałam się, że i piątek może być bardzo pechowy.  Właśnie 5 lipca w piątek, dzień zapowiadał się dosyć pogodny, więc wybrałam się do Biblioteki Miejskiej na lekcję komputera. Kiedy wychodziłam z Biblioteki, dostrzegłam wielką ciemną chmurę i zaczął kropić deszcz. Przyśpieszyłam kroku, bo przypomniałam sobie, że prawdopodobnie w domu zostawiłam szeroko otwarty balkon w pokoju i okno w kuchni. Zanim doszłam do ulicy Asnyka lunęło! Otworzyłam parasol, ale i tak byłam już mokrusieńka. Wpadłam do sklepu i czekałam tam dobre 15 minut, lecz ulewa nie przechodziła. Z nieba leciały już nie strumienie, ale  wiadra wody. Cały czas myślałam o moim mieszkaniu, chyba całkiem  zalanym wodą, która pewnie przeciekła już do sąsiadki. Niepokój nie pozwolił mi dłużej ukrywać się w sklepie. Wyskoczyłam jak oparzona ze sklepu i pędem dobiegłam do biurowca, bo stamtąd było bliżej do domu. W przedsionku biurowca woda  lała się z dachu, ciekła po ścianie i przeciekała do sieni, zamieniając się w spore jeziorko. Mówiąc między nami, ktoś powinien zadbać o naprawę dachu, bo z biegiem czasu szkody mogą być znaczne, a mieszkańcy Bolesławca za to niedbalstwo, zapłacą z własnej kieszeni.
    Ulewa nie zamierzała ustać i dalej spadały z nieba strumienie wody. Trzęsłam się z zimna, bo od stóp do głów byłam mokra, na domiar złego, nie dawała mi spokoju myśl o zalanym mieszkaniu. Ponieważ wcale nie zanosiło się na zmianę pogody, zrezygnowałam z czekania na cud, tylko wyskoczyłam z sieni biurowca i pobiegłam, co sił w nogach, w kierunku domu. Wprawdzie zakrywałam się parasolem, ale przy takiej nawałnicy nie dawało to żadnej ochrony i czułam się, jakbym wyszła spod zimnego prysznica. Wpadłam na ulicę Bielską i stanęłam jak wryta. Ulicy nie było. Środkiem pędziła skłębiona, brudna rzeka! Czegoś takiego jeszcze w Bolesławcu nie widziałam, chociaż mieszkam tu od 1945 roku. Nie było także chodników, bo zewsząd lały się strumienie wody, łącząc się na jezdni w rzekę. Chcąc się dostać do domu, musiałam przebrnąć przez tę przeszkodę. Nie zastanawiając się dłużej, odważnie wkroczyłam w wodę, o tak bystrym nurcie, że musiałam mocno stawiać nogi, żeby mnie prąd nie przewrócił. Jakaś starsza pani, stojąca z rezygnacją po drugiej stronie rzeki, za moim przykładem weszła w rwący prąd i jakoś dobrnęła do wyższego miejsca ulicy. Kiedy nareszcie dobiegłam do domu ociekając wodą i z duszą na ramieniu,  i otworzyłam drzwi mieszkania, okazało się, że balkon i okno w kuchni były przymknięte, a w pokoju zupełnie sucho. Dobry Boże, to po co ja tak pędziłam jak szalona w tej największej ulewie?-  zadałam sobie pytanie, niestety bez odpowiedzi.
    No i powiedzcie sami, czy piątek nie jest dniem pechowym?  Oj jest! Po południu pisząc na laptopie, gdzieś coś nacisnęłam i nagle okazało się, że wszystko mi z laptopa wymazało. Przez dwie godziny ciężko pracowałam, zanim odzyskałam wymazane pliki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz