14.07.2014
r.
Ostatnio
staram się nie włączać telewizora, żeby się niepotrzebnie nie
denerwować. Chamstwo i bezczelność naszych polityków, osiągnęły
apogeum. Zamiast radzić nad losami państwa, które pod ich rządami
ma się coraz gorzej, kłócą się, urągają sobie wzajemnie i
policzkują. Mówiąc bardziej obrazowo, leją się po mordzie!
Obrażony pan Boni, zamiast wzorem współczesnych dyplomatów,
skopać panu Korwinowi-Mikke tyłek, żali się łzawo przed kamerami
telewizji, że był spoliczkowany niewinnie i bez powodu.
Niekiedy
bardzo żałuję, że nie żyję w czasach przedwojennych. O, bo
wówczas pan Boni nie mógłby się publicznie żalić, tylko
musiałby posłałby panu Korwinowi-Mikke kilku sekundantów,
wyzywając go na pojedynek, według kodeksu honorowego,
obowiązującego ludzi dobrze wychowanych. Potem obaj panowie
wpakowaliby sobie po kuli i spokój. W ten sposób mielibyśmy o
kilku posłów mniej.
Pan
premier z panem prezesem identycznie załatwiliby swoje spory. Potem
odbyłby się uroczysty pogrzeb, biskup miałby okazję do
wygłoszenia żałobnej mowy oraz zarobienia paru groszy i fertig!
Naród pozbyłby się kilku krzykaczy i nareszcie byłby w Polsce
porządek, bo panowie politycy baliby się wyzwania na pojedynek. Na
nieszczęście, żyjemy w świecie współczesnym, gdzie polityków
nie obowiązuje już kodeks honorowy, bo honoru nie mają, i
bezkarnie pozwalają lać się po morduchnach i obrzucać błotem.
Nawet
ludzie należący bez wątpienia do rdzennej inteligencji, jak pan
Bartłomiej Sienkiewicz, (imię odziedziczył widocznie po znanej
noweli pradziada: ”Bartek Zwycięzca”) zachowują się w sposób,
nie licujący z dobrym wychowaniem i poczuciem przyzwoitości. Po
takim skandalu, jaki został ujawniony, powinien natychmiast podać
się do dymisji. Tak uczyniłby polityk z krajów zachodnich, bo
wyborcy nie daliby mu odetchnąć. Ale naszych panów polityków z
bożej łaski, trzeba chyba siekierą odrąbywać ze stołka, bo sami
się nie ruszą!
Aby
uciec od tego obrzydliwego świata, wracam czasem w myślach do chwil
bardzo przyjemnych. Pan Paweł Śliwko przypomniał mi, jak dawny
Bolesławiec dbał o kulturę, oświatę i swój wizerunek miasta.
Postanowiłam więc przenieść się myślami do czasów, gdy byłam
beztroską młodą kobietą.
Cofam
się pamięcią o wiele lat.
Był marzec, lub początek kwietnia 1967 roku. Bolesławiec był
wówczas miastem dbałym o kulturę. Między innymi Zakłady
Górnictwa Miedziowego " Konrad" (zaczątek KGHM) posiadały
dużą i prężną bibliotekę, oraz klub Inżynierów i
Techników"NOT", gdzie odbywały się spotkania autorskie i
świetne dansingi. Trzeba uczciwie przyznać, że nieboszczka PRL nie
żałowała kasy na kulturę. Na deskach miejskiego starego teatru,
widziałam takie sławy aktorskie, jak Zelwerowicza w "Grzechu"
Żeromskiego, Kurnakowicza w sztuce Czechowa, Brodzisza i Bogdę, w
jakiejś komedii, a nawet samą przeuroczą panią Ćwiklińską w
popisowej roli babci. W NOT-cie mieliśmy zaszczyt słuchać poezji
Baczyńskiego, Norwida, Mickiewicza i Słowackiego, deklamowanej
przez młodziutkiego, i już znakomitego Krzysztofa Kolbergera.
W 1967 roku, bibliotece ZG „Konrad,” udało się zaprosić
na spotkanie autorskie słynną pisarkę i satyryczkę, panią
Magdalenę Samozwaniec. Była znaną ona autorką pastiszu na
"Trędowatą" pt." Na ustach grzechu", a także,
między innymi, powieści biograficznej „Maria i Magdalena".
Ponieważ zaliczałam się do jej żarliwych czytelniczek,
postanowiłam pójść na to spotkanie. Miałam wówczas.... ech, łza
się w oku kręci, 27 lat i uwielbiałam zabawy oraz flirty.
Nigdy nie odmawiałam sobie tych przyjemności, i w owym czasie
flirtowałam z czterema oficerami na raz! Była to zupełnie
niewinna kokieteria oraz całkowicie platoniczny flirt, gdyż po
pierwsze, byłam zakochana w narzeczonym, naturalnie również
wojskowym, gdyż mój Ojciec, przedwojenny oficer o bardzo
konserwatywnych poglądach, nigdy nie wybaczyłby mi zakochania się
w cywilu. Po drugie, flirt był platoniczny, ponieważ czterej
panowie zazdrośnie pilnowali się wzajemnie i wszędzie chodziliśmy
razem. Ich czworo i ja jedna! Na spotkanie autorskie poszliśmy
również w piątkę. Mieliśmy zamiar zostać potem na dansingu,
więc miałam na sobie oryginalną i piękną suknię z czarnego
kaszmiru, ręcznie haftowaną białym jedwabiem w orientalne wzory.
Suknię przysłała mi przyjaciółka mieszkająca w Indii i wszyscy
się nią zachwycali.
Przyszliśmy do NOT-u nieco wcześniej, bo znajoma bibliotekarka
pani Cecylia poprosiła mnie, żebym w imieniu bolesławieckich
czytelników powitała dostojnego gościa.(Zawsze miałam
przechlapane!) W sali było już mnóstwo ludzi, więc usiedliśmy
przy moim ulubionym stoliku i zamówiliśmy kawę. Pani Celinka
podeszła do mnie z lekką paniką w oczach.
- Pani Elu, co pani powie? Jakby nie było, to taka znana
osoba....
- Powiem, że cieszymy się z jej obecności. - odrzekłam zgodnie z
prawdą i uspokoiłam panią Celinkę zapewnieniem, że rzadko
zapominam języka w gębie.
Nareszcie przyjechali!
Do sali weszła niemłoda dama, ubrana z prawdziwie artystyczną
niedbałością, w długą szatę w jaskrawe wzory i powiewne szale
przetykane cekinami, spowijające ją od stóp do głów. W tym iście
teatralnym stroju, z mocnym makijażem i mnóstwem biżuterii,
wyglądała doprawdy zjawiskowo. Oczy zebranych śledziły z
przejęciem każdy jej ruch, gdy lekko i z gracją, pomimo wieku,
szła przez salę. Podążający za nią małżonek, raczej nie
zwracał niczyjej uwagi, bo ogólne zainteresowanie skupiało się na
pani Magdalenie.
Doskonale pamiętam swobodę, z jaką się zachowywała, świadczącą
o ogromnym wyrobieniu towarzyskim i niebywałej elokwencji. Ale była
to przecież wielka dama, córka Wojciecha Kossaka, artysty i
erudyty, siostra słynnej poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej,
żona przedwojennego dyplomaty. Osoba znana od lat przedwojennych z
błyskotliwej inteligencji oraz zjadliwej ironii, z jaką wykpiwała
wszystko, co dało się wyśmiać, burząc narodowe mity wyższych
sfer, trącące nieco myszką. Na moje powitanie, odpowiedziała
bardzo uprzejmie i zaczęła opowiadać o sobie, oraz swojej
znakomitej rodzinie. Towarzyszący mi panowie, wpatrywali się w nią,
jak przysłowiowe „cielę w malowane wrota". W końcu mój
sąsiad Henio, nie wytrzymał, tracił mnie i spytał szeptem:
- O rany, Ela, dlaczego ta pani obwiesiła się tymi świecidełkami
jak cygańska kobyła?
Zmiażdżyłam go wzrokiem.
- Bo to jest dama z mondu. - wyjaśniłam krótko.
- Z czego?- szeroko otwarł oczy.
- Z cyganerii, ignorancie!
- Nie wiedziałem, że to Cyganka. - oznajmił zdumiony.
Nie wytrzymałam i złośliwie kopnęłam go pod stołem
boleśnie w kostkę. Syknął i zerknął na mnie z miną
cierpiętnika.
- Nie Cyganka, tylko pisarka pochodząca z artystycznej rodziny,
rozumiesz? - wyjaśniłam gniewnie.
- Zamknij się, Heniek! - uciszył go kolega. - Ale z ciebie osioł!
Zrobiło mi się przykro. W owym czasie niektórzy oficerowie,
znakomicie wyszkoleni technicznie, pod względem oczytania i
intelektu pozostawali kilka lat za Murzynami. Nie była to ich wina,
lecz wykształcenia jakie wówczas otrzymywali, bardzo różniącego
się od wyrobienia towarzyskiego przedwojennych oficeró3w.
Pani Magdalena opowiadała ze swadą o swoich przygodach w licznych
podróżach zagranicznych, między innymi na Cóte
d'Azur, (Lazurowe Wybrzeże) gdzie była z siostrą Marią. Wykpiwała
ówczesne obyczaje i hipokryzję dam z high life. Jej dowcip podobny
był do błysku szabli: ostry, lśniący i okrutnie cięty! Za nic
nie chciałabym stać się obiektem jej żartów.
Spotkanie było długie, bo Pani Magdalena odpowiadała na
liczne pytania czytelników i podpisywała swoje książki. Bardzo
żałowałam, gdyż śpiesząc się, przez zapomnienie pozostawiłam
w domu powieść " Maria i Magdalena".
Pani Madzia miała typowo babskie oczko i zaraz zwróciła uwagę na
moją suknię. Po zakończeniu spotkania, ale jeszcze przed kolacją,
poprosiła panią Cecylię, żeby mnie przedstawiła. Bardzo mi to
pochlebiło, bo nie spodziewałam się zaszczytu rozmowy z taką
znakomitością. Pani Madzia zaprosiła mnie do swego stolika i
zapytała, gdzie kupiłam taką śliczną suknię? Odparłam, że
dostałam ją z Indii i zaraz zaczęłyśmy dyskutować o modnych
trendach w damskiej modzie. Na pytanie pisarki czym się zajmuję,
odpowiedziałam z goryczą, że pracuję w zakładzie przemysłowym w
księgowości, której nienawidziłam. Zabrakło mi punktów żeby
dostać się na studia, bo nie zdołałam przypomnieć sobie w
rodzinie żadnego chłopo-robotnika. Co gorsza, dziadkowie mieli w
dowodach osobistych "BZ” - byli ziemianie - a ojciec matki był
przed wojną oficerem policji! Pani Madzia była ciekawa, z kim
moja rodzina jest spokrewniona. Zaczęłam wymieniać koligacje, aż
doszłam do Pułaskich. Pani Madzia klasnęła w dłonie.
- To jesteśmy spokrewnione! - zawołała ze śmiechem.- Przecież
Mieczysław Pułaski ożenił się z Cecylią Gałczyńską.
Opowiedziałam jej, że mój pradziad po kądzieli, Józef Leon
Nałęcz- Bączkowski, po matce, był wnukiem owego hrabiego
Kazimierza Kozłowskiego, ukochanego przyjaciela Kazimierza
Pułaskiego, bohatera Stanów Zjednoczonych, a także jego jedynym
sukcesorem!
Babcia Jadwiga z Nałęcz- Bączkowskich Kramerowa, mówiła mi o
jakimś adwokacie, który zgłosił się do niej przed samą II
wojną światową z propozycją, aby wystąpiła wraz z innymi
spadkobiercami, do rządu USA, o zwrot ogromnego, zaległego spadku
po Kazimierzu Puławskim. Włożyłam tę wiadomość między bajki i
dopiero całkiem niedawno, z internetu, dowiedziałam się o tym
spadku, który podobno liczy sobie setki milionów dolarów. (ale to
już dygresja).
Rozgadałyśmy się o rodzinnych związkach i po kolacji, zaproszone
przez moich szarmanckich kolegów, przeszłyśmy do baru. Oficerowie
zachwyceni byli dowcipem i kobiecym urokiem pani Madzi. Oj, potrafiła
kokietować! Siedząc na wysokich barowych stołkach, raczyłyśmy
się węgorzem, popijając go wcale niezłym szampanem, naturalnie
fundowanym przez moich kolegów. Śmialiśmy się do łez z
opowiadanych przez panią Madzię słonych kawałów. Po węgorzach
przyszła kolej na szaszłyki z czystą ojczystą. Pani Madzia za
kołnierz nie wylewała, a głowę miała mocną jak młody ułan.
Moim kolegom zaczęły się plątać języki i lekko chwiali się na
barowych stołkach. Po chwili przesiedli się do stolika, zabierając
z sobą męża pani Madzi. My, siedząc jak kury na grzędzie, na
wysokich stołkach barowych, gadałyśmy przez kilka godzin
.Wspomniałam mimochodem o przeczytanych ostatnio książkach pani
Zofii Kossak-Szczuckiej, chwaląc jej znajomość historii. Pani
Madzia tylko prychnęła pogardliwie.
- Ach, ta Zosia, zawsze była taka egzaltowana i sentymentalna! -
oświadczyła kwaśno.
Domyśliłam się, że między obu paniami, tak blisko
spokrewnionymi, panują raczej chłodne stosunki. Pod koniec
wieczoru, pisarka opowiedziała mi o smutnej śmierci swej genialnej
siostry Marii, w mglistej Anglii i jej ogromnej tęsknocie do kraju,
którego już nie zobaczyła. Odniosłam wtedy wrażenie, że pani
Magdalena cierpi jakby na kompleks niższości wobec swojej
utalentowanej siostry. Nie żeby zazdrościła jej ogromnego talentu,
ale zdawała się sobie mniej ważna, czy też mniej zasłużona od
wielkiej poetki. Ja byłam przekonana, że jest to kompletnie błędne
mniemanie. Po prostu każda z nich robiła to, co umiała najlepiej,
i robiła to wspaniale.
Pani Madzia dała mi swój adres i telefon, prosząc abym do niej
napisała. Przy pożegnaniu spytała, czy nie mam chęci spisania
wspomnień o mojej rodzinie, ale wówczas nawet jeszcze o tym nie
myślałam. Pożegnałyśmy się serdecznie, a pani Magdalena czule
mnie ucałowała.
Potem
tak jakoś wyszło, że wysłałam jej tylko życzenia imieninowe.
Wkrótce spotkała mnie osobista wielka tragedia. W jednej chwili
stałam się innym człowiekiem, i nic już dla mnie nie miało
znaczenia. Od tych chwil minęło wiele lat i jestem już seniorką,
ale często wracam wspomnieniami do tych czasów i osób, które
wtedy spotkałam na swojej drodze życiowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz