15.10.2014 r.
Ostatnio
przeczytałam kilka naprawdę świetnych książek i jeden mądry
artykuł. Książki miały tematykę wojenną i polityczną, która
mnie bardzo interesuje. Szczególnie jedna z książek Piotra
Zychowicza pt. „Obłęd 44” ,o tragedii przegranego Powstania
Warszawskiego, zrobiła na mnie duże wrażenie celnością
wyrażanych poglądów. Artykuł pana prof. Bronisława Łagowskiego,
dotyczył istnej furii rusofobii, jaka od jakiegoś czasu ogarnęła
nasz kraj, podobno miłujący pokój. W telewizji, radio, gazetach,
w emitowanych filmach i spektaklach, a nawet w kiepskich obecnie
kabaretach, w których z niewybrednych żartów śmieją się ludzie
inteligentni inaczej, wszędzie „opluwa i opryszcza” się Rosję
i jej prezydenta. Na pewnym spektaklu kabaretowym, obrażano jawnie
już nie tylko Putina, ale cały naród rosyjski, co moim zdaniem
powinno być zabronione, bo przecież ludzie nie odpowiadają za
swoich polityków. Dziś w Wiadomościach TVP podała, ze jakiś
wyższy oficer z MON szpiegował – naturalnie na rzecz Rosji. Jakby
szpiegował na rzecz Ameryki byłby bohaterem, jak pan Kukliński.
Wyobrażam
sobie, jak zareagowałaby polska opinia publiczna, gdyby w Rosji
obrażono w ten sam sposób nasz naród. Jednak w tamtym państwie
politycy zachowują powściągliwy umiar. A ja, choćby rodacy
obrzucili mnie wyzwiskami, jako zdeklarowaną rusofilkę, nie powiem
o Rosji złego słowa. Dlaczego? Ponieważ tak się złożyło, iż
od kilku pokoleń moja rodzina, a potem ja osobiście, wiele Rosjanom
zawdzięczamy.
Rok
1863, Powstanie Styczniowe. Mój pradziad po mieczu, zostaje w bitwie
ciężko ranny i leży w chłopskiej chacie, oczekując na śmierć.
Jest wpół przytomny i z przerażeniem widzi, jak do chaty wchodzi
rosyjski oficer. Pradziad był przekonany, że za moment wpadną
dragoni i powieszą go na pierwszym lepszym drzewie. Tymczasem oficer
obejrzawszy pradziadka powiedział, że wieczorem wróci.
Rzeczywiście powrócił, z mundurem rosyjskim i z bryczką. Sam
przebrał rannego Polaka, wsadził go do bryczki i zawiózł do
leśniczówki. Leśniczemu wyjaśnił, że to powstaniec i należy go
ukryć, a kiedy dragoni z pobliskiej wsi odjadą, koniecznie trzeba
rannego przewieźć do szpitala w Galicji. Tak się też stało i
pradziad ocalał. Nigdy się nie dowiedział, kim był jego wybawca,
prawdziwy Rosjanin, nie żaden Polak służący w armii rosyjskiej.
Ten
nieznany człowiek ratując pradziada, uratował trzy pokolenia
naszej rodziny. Gdyby pradziad zginął, nie urodziłby się mój
dziadek Tadeusz, ani mój Ojciec, ani ja!
Rok
1939, wrzesień. Mój ojciec dostaje się pod Stanisławowem do
rosyjskiej niewoli. Wywożą go aż pod Ural do jenieckiego obozu w
Różance pod miastem Gorki – obecnie chyba Niżnyj Nowgorod. W
obozie panuje głód i dyzenteria, lecz jeńców nikt nie krzywdzi,
nie bije, a kobiety rosyjskie płaczą nad jeńcami i dzielą się z
nimi czarnym chlebem, którego same mają mało. Pewnego dnia, Ojciec
został wezwany do szefa NKWD. Ten zaskakuje Ojca stwierdzeniem, że
jest oficerem. (Ojciec zdarł pagony z munduru już pod Stanisławowem
i uchodził za żołnierza) Ojciec zaprzecza i próbuje mu wmówić,
że nie jest oficerem, ale NKWD-owiec nie wierzy. Pyta, czy ojciec
jest żonaty i czy ma dziecko? Ojciec wyciąga fotografię i pokazuje
mu zdjęcie Mamy ze mną. Mówi, że córeczka ma dwa miesiące i
pewnie już swego ojca nigdy nie zobaczy. Rosjanin kiwa głową i
chwilę milczy, a potem mówi: - Pilnujcie się, jak rozmawiacie w
baraku, bo macie tam szpicla. Przyszedł do mnie i powiedział, że
jesteście oficerem i się ukrywacie.
Ojciec
zbladł i spytał, kto jest tym szpiegiem? Okazało się, że jest
nim żołnierz pewnego pochodzenia. Nie chcę żeby mnie oskarżono o
anty..... NKWD-owiec nie zrobił użytku z donosu, dzięki temu mój
Ojciec nie znalazł się wraz z wieloma innymi jeńcami w Katyniu!
Rok
1944. Nadchodzi ofensywa radziecka. Mój Ojciec będąc żołnierzem
AK, bardzo często przewoził ważne dokumenty i rozkazy, ponieważ w
czasie okupacji pracował na kolei. Mundur kolejarza ułatwiał mu
poruszanie się po Generalnej Guberni. Wraz ze zbliżająca się
Armią Czerwoną, dochodziły słuchy o aresztowaniu przez NKWD
oficerów i żołnierzy AK, którzy się ujawnili. Ojciec otrzymał
od swego dowódcy rozkaz, przewiezienia do dowódcy AK w Tarnobrzegu
ostrzeżenia, aby się nie ujawniali się przed Rosjanami. Ojciec
wziął rower i pojechał.
W
pobliżu Tarnobrzega, dostrzegł w szczerym polu nawalonego „łazika”
wojskowego. Oficer radziecki zaczepił Ojca i poprosił o pożyczenie
na godzinę roweru. Co było robić? Ojciec oddał rower i postawił
na nim krzyżyk myśląc, że już więcej go nie zobaczy. Dalej
poszedł piechotą. W napotkanej po drodze wsi, rządził oddział
partyzantów z BCH.( Bataliony Chłopskie)
Nie
wiadomo dlaczego, Ojciec im się nie spodobał i niewiele myśląc,
oskarżyli go o szpiegostwo i postawili pod ścianą! Ojciec
tłumaczył, że idzie do Tarnobrzegu do rodziny, bo nie mógł
przecież powiedzieć z czym idzie i do kogo. Ale partyzanci nie
uwierzyli i gotowali się do wysłania Ojca do Bozi. Dosłownie w
ostatniej chwili przed rozstrzelaniem, jak Deus ex machina, pojawił
się radziecki oficer, któremu Ojciec pożyczył rower! Ujrzawszy
co się dzieje, sklął partyzantów jak święty Michał diabła,
soczyście po rusku i polecił natychmiast Ojca puścić mówiąc, że
zna tego człowieka. Oddał Ojcu rower i jeszcze podziękował.
Tym
sposobem, Ojciec cały i zdrowy dotarł do Tarnobrzegu i doręczył
dowódcy AK ostrzeżenie. Rosjanin, nie wiedząc o tym, uratował nie
tylko Ojca, ale wielu żołnierzy AK z Tarnobrzegu, którzy gotowi
byli się ujawnić.
Rok
1945. Mama i ja wędrujemy na Zachód do nieznanego Bunzlau. Podróż
jest koszmarna, opisałam ją we wspomnieniach „Oczami dziecka”
Na dworcu w Katowicach tłok jest tak potworny, że nie możemy nawet
marzyć, by się dostać do pociągu. Stoimy na peronie popychane i
patrzymy z rozpaczą na szturm pasażerów do wagonów. Lokomotywa
stoi pod parą, a na peron wychodzi dyżurny z lizakiem. To koniec,
nie pojedziemy! I znowu w ostatnim momencie, otwierają się drzwi
wagonu wojskowego i radziecki oficer zaprasza nas do środka. On i
jego żona opiekowali się nami przez całą okropną drogę aż do
Bolesławca! Tylko im zawdzięczamy, że dotarłyśmy tutaj
bezpiecznie.
Rok
1950. Byłam nieznośnym szczeniakiem i kochałam łazić po
drzewach. Pewnego dnia zleciałam na zbitą twarz i bardzo się
potłukłam. Wieczorem poczułam się źle. Mama wezwała pogotowie,
ale lekarz stwierdził tylko, że mam siniaki i stłuczenia. Ja
jednak dalej skarżyłam się na ból w brzuchu. Mama nazajutrz
zaprowadziła mnie do chirurga, którym był wtedy doktor
Jewsiejenko. Zbadał mnie i orzekł, że nic mi nie jest. Ból
rzeczywiście minął i jakiś czas czułam się nieźle.
Na
tutejszym oddziale chirurgicznym pracowała wówczas Rosjanka, pani
dr. Różyńska. Śliczna kobieta i znakomity lekarz. Ona i jej mąż,
również lekarz, byli znani i lubiani w mieście. Pan doktor hodował
krowę i chętnie opowiadał pacjentom „ o mojej Maszy” - tak
miała na imię krowa
Niespodziewanie
znowu zachorowałam. Pojawiła się bardzo wysoka gorączka, wymioty
i silne bóle brzucha. Majaczyłam i byłam bliska śmierci. W
wezwanej karetce przyjechała dr Różyńska. - Natychmiast do
szpitala! - zawołała.- Tylko „aparacja, aparacja”, bo dziecko
umrze!
Doktor
Jewsiejenko sprzeciwił się tej diagnozie uważając, że można
jeszcze z operacją poczekać. Ale pani doktor stoczyła z nim
prawdziwą bitwę i wygrała, a ja znalazłam się na stole
operacyjnym. Zabieg, który dr Jewsiejenko określił jako manikiur,
trwał ponad 6 godzin! W trakcie operacji dano mi narkozę, a rodzice
byli przekonani, że żywa stamtąd nie wyjdę. Okazało się, że
było to zapalenie otrzewnej i pęknięty wyrostek. Pani doktor
powiedziała rodzicom, że miałam jeszcze dokładnie trzy godziny
życia. Na operacji się nie skończyło, mój stan był tak
krytyczny, że trzeba było podać penicylinę, którą dopiero
zaczęto stosować w polskich szpitalach. Biedna Mama sprzedała swój
ostatni klejnot, złoty pierścionek zaręczynowy z pięknym
brylantem i rubinem, aby na czarnym rynku kupić dla mnie antybiotyk.
Leżałam w szpitalu pół roku, miałam jeszcze cztery operacje, a
przez dwa lata byłam niemal unieruchomiona.
Nigdy
nie zapomnę, że zawdzięczam życie tej wspaniałej lekarce i
najlepszemu człowiekowi. Opiekowała się mną, jak kimś
najbliższym, czuwając przy moim łóżku nawet w nocy.
Przyznacie
sami mili czytelnicy, że moja rodzina i ja mamy powody do
wdzięczności względem Rosjan. Zresztą nie tylko Rosjanie okazali
mi bardzo dużo serca.
Wśród
nas są dobrzy, wielkoduszni ludzie, chętnie spieszący z pomocą.
Jak już wielokrotnie wspominałam jestem autorką książki „
Kochankowie Burzy” o dramatycznych dziejach krewnych w Powstaniu
Styczniowym. Książka w maszynopisie, a potem na płycie CD leżała
w biurku całymi latami i nikt się nią nie zainteresował. Traf
chciał, że wygrałam konkurs literacki organizowany przez Związek
Literatów Polskich ze Szczecina. Pani prezes ZLP Róża Czerniawska-
Karcz, żywo zainteresowała się powieścią i zapoznała mnie
telefonicznie z moim dobrych duchem - Panią Teresą Basieńką
Dominiczak, znakomitą poetką, dziennikarką i pedagogiem, a ta
wzięła energicznie sprawę w swoje ręce, organizując spotkania
autorskie na których promuje moją książkę i zbiera fundusze na
jej wydanie.
Ostatnio
odbyło się jej spotkanie autorskie w Kamieniu Pomorskim, w
udostępnionym przepięknym prywatnym Ekorosarium Pani Elżbiety
Kostrzewskiej, która również przyłączyła się do promocji mojej
książki, za co jestem Jej bardzo wdzięczna. Piękny plakat
zachęcał mieszkańców Kamienia Pomorskiego do uczestniczenia w
tym spotkaniu. W ogóle, w tym ślicznym Kamieniu Pomorskim, który
pamiętam jeszcze z dawnych lat, kiedy spędzałam tam urlopy, są
jacyś szczególnie dobrzy i wrażliwi ludzie, bo nawet władze
miasta zajęły się życzliwie moją sprawą. Wszystkim tym Państwu,
za okazane mi zainteresowanie i bezinteresowną pomoc serdecznie
dziękuję.
Niech
mi nigdy nikt nie mówi, że nie ma już dobrych ludzi, że jest
tylko marazm i ogólne zobojętnienie, bo to nieprawda. Są między
nami cudowni nieznajomi, gotowi przyjść innemu człowiekowi z
pomocą. I tym optymistycznym akcentem na razie kończę moje
dywagacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz