Chwila przed odlotem Tu-154 do Smoleńska. |
Mam
zwyczaj wpojony mi przez Ojca, że każdego dnia zapisuję w
kalendarzu, jaka jest pogoda, co robiłam, a nawet co było na obiad.
Dlatego z łatwością mogę powrócić wiele lat wstecz , by
wiedzieć, co się w danym dniu działo.
Ale
nie muszę sięgać do kalendarza, bo tę akurat datę pamiętam
bardzo dokładnie.
To
była sobota, zimny, jak dzisiaj, kwietniowy ranek. Słońce słabo przeświecało
przez chmury. Wstałam dosyć wcześnie, żeby nastawić obiad i
pojechać, jak co sobotę, na cmentarz, by zapalić znicze na grobie
Rodziców. Włączyłam telewizor, aby sobie oglądnąć kolejny
odcinek serialu, lecz niespodziewanie, zamiast zapowiedzi programu,
na ekranie pojawił się prezenter, najwidoczniej bardzo zdenerwowany i nieco drżącym głosem oznajmił, że prezydencki
samolot Tu-154, uległ wypadkowi przy lądowaniu w Smoleńsku. Mogą
być ranni...
Zastygłam
z wrażenia przed telewizorem i wpatrywałam się oniemiała w ekran.
Jednak byłam przekonana, że to tylko jakiś błąd przy lądowaniu
i z pewnością wszystko zakończy się szczęśliwie. Zrezygnowałam
z jazdy na cmentarz i z napięciu słuchałam napływających do
telewizji i radia informacji. Coraz bardziej roztrzęsieni i spanikowani spikerzy i
prezenterzy, podawali dosyć sprzeczne wiadomości, przerywając
wszelkie inne programy.
Nie
jestem osobą nadmiernie pobożną, lecz zaczęłam się modlić, prosząc Boga, żeby tylko nie
usłyszeć najgorszego. Oprócz prezydenta i jego małżonki,
leciało samolotem tylu wspaniałych ludzi. Między innymi, mój
ulubiony aktor pan Zakrzeński, często kreujący rolę Marszałka
Piłsudskiego. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego prezydencki samolot lądował
w Smoleńsku, nie posiadającym lotniska, mogącego
przyjmować wielkie samoloty pasażerskie? Wśród natłoku mniej lub
bardziej prawdopodobnych informacji, nadeszła w końcu ta
najstraszniejsza:
NIKT NIE PRZEŻYŁ!!
Boże,
kraj stał w obliczu najstraszniejszej katastrofy w dziejach. Zginął
prezydent, głowa państwa polskiego, pani prezydentowa, oraz najwyżsi
dostojnicy Państwa. generałowie wszystkich broni, członkowie Senatu i Sejmu,
biskupi, księża, były prezydent Polski na uchodźstwie pan
Kaczorowski, Anna Walentynowicz i wielu innych znanych ludzi, ze
wszystkich ugrupowań politycznych. Zginęła załoga Tupolewa, młodzi, wspaniali ludzie. To się po prostu nie mieściło
w głowie.
Przez
cały dzień przesiedziałam przed telewizorem, ze zgrozą obserwując
straszne obrazy z katastrofy. Pamiętam, że wściekłam się, bo
mieszkający pode mną w kawalerce wesoły młodzieniec, właśnie
ten okropny dzień wybrał sobie na balangę. Wrzaski, śmiechy i
rockowy łomot tak mnie zdenerwowały, że wezwałam policję.
Nareszcie zapanowała cisza.. Debilów bez wyobraźni jest ci u nas dostatek!
Pamiętam
dokładnie wrażenie, jakie na osobach z polskiej delegacji rządowej
przebywającej w Katyniu, zrobiła ta straszliwa wiadomość. Nie
chcieli po prostu uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę.
Pamiętam również wielką serdeczność okazywaną nam w dniu
katastrofy i w następnych dniach przez Rosjan. Przez władze
państwa i prostych ludzi płaczących, modlących się, i szczerze
dzielących z nami smutek po tragedii.
Bez komentarza. |
Ochłonąwszy
z pierwszego szoku, zaczęłam zadawać sobie pytania. Po co
prezydent wybrał się do Katynia, kiedy przebywała tam właśnie
rządowa delegacja z premierem i rodzinami ofiar katyńskich?
Odpowiedź była oczywista. Lech Kaczyński nie znosił premiera
Tuska i pragnął w Katyniu, obecnością swoją i najwyższych dostojników
państwa, zminimalizować ważność delegacji rządowej.
Ot, taka prezydencka zachcianka. W tym celu załadował do samolotu
najważniejszych ludzi w państwie i poleciał.
Z
doniesień nadesłanych zaraz po katastrofie wiadomo, że pilotowi
samolotu odradzano lądowanie w Smoleńsku. Mógł lądować w Kijowie, lub w Mińsku. Ale
ze Smoleńska było najbliżej do Katynia, a pan prezydent się
śpieszył! Przypominam sobie awanturę, jaka wybuchła, kiedy Lech
Kaczyński leciał do Gruzji, a pilot odmówił lądowania na
lotnisku, które nie gwarantowało bezpiecznego lądowania.
Prezydent dosłownie wymógł na biedaku lądowanie, a następnie
wywalił go z pracy! Pilot prowadzący prezydencki samolot Tu-154,
być może nie odważył się wyrazić swej opinii, nawet gdy
prezydent się nie odezwał, bo chodziło mu o pracę. Zdecydował
się lądować, pomimo ostrzeżenia z wieży kontroli lotu w
Smoleńsku i drugiego wojskowego samolotu polskiego.
Była gęsta mgła i ta wysoka brzoza.....
Smoleńska brzoza.... |
A potem te ogromne samoloty na lotnisku w Warszawie i makabryczny
obraz, niekończącego się szeregu trumien, przykrytych
biało-czerwonymi sztandarami. Nigdy tego nie zapomnę!
Ale
nie bylibyśmy Polakami, jakby wszystko odbywało się godnie,
zgodnie i bez awantur.
Bo
pan prezes Jarosław Kaczyński zażyczył sobie, żeby brata i
bratową pochować na Wawelu, narodowym sanktuarium i
nekropolią królewską! Pochówku na Wawelu, prócz władców, dostąpili tylko
wybrani: Naczelnik Kościuszko, książę Poniatowski i Marszałek
Piłsudski oraz dwaj narodowi Wieszcze: Mickiewicz i Słowacki.
Wpakowano także na Wawel generała Sikorskiego, choć moim zdaniem
niesłusznie.
Wawel fot. Dzieje.pl |
Jego miejsce powinno być na cmentarzu zasłużonych na
Powązkach. Chyba
ten ostatni pochówek ośmielił prezesa Kaczyńskiego. Zażądał,
aby to Wawel stał się miejscem wiecznego spoczynku prezydenta i
jego małżonki. Natychmiast wybuchnął spór: jedni byli temu
przeciwni, inni gorąco ten pomysł popierali. Konflikt rozstrzygnął
po Salomonowemu metropolita krakowski arcybiskup Dziwisz, wyrażając
zgodę na pochowanie Kaczyńskich na Wawelu.
Przyznaję,
że ja osobiście byłam temu stanowczo przeciwna. Wawel dla mnie i
dla milionów Polaków to Sacrum! Śmierć prezydenta w katastrofie,
nie powinna stanowić preferencji do wynoszenia go na piedestał
bohatera narodowego. Pan Kaczyński był zupełnie przeciętnym
człowiekiem i kiepskim politykiem, który o mały włos nie wplątał
nas w poważny konflikt z Rosją, wtrącając się w sprawy Gruzji i
błagając Amerykanów o Tarczę. Identycznie, jak obecnie pan prezes
Jarosław, który już zapomniał, jak nasi przyjaciele zza oceanu
zgrabnie nas olali! Miejscem
wiecznego spoczynku prezydenta Kaczyńskiego powinna być Warszawa,
stolica Polski, Katedra, lub Cmentarz Powązkowski. Leżą tam
przecież ludzie o wiele bardziej zasłużeni dla ojczyzny. Lecz pan
prezes Kaczyński wiedział co robi. Pragnął, aby królewski
pogrzeb brata, był jego pierwszym stopniem do ubiegania się w
nadchodzących wyborach o godność prezydenta, jakby to był tytuł
dziedziczny.
Pod Pałacem Prezydenckim, siedzibą
prezydenta państwa, urządził ogromną manifestację z krzyżami i politycznymi przemowami, która się rokrocznie powtarzała. Można było odnieść
wrażenie, że Pałac Namiestnikowski jest rodową siedzibą Kaczyńskich, a nie miejscem urzędowania aktualnego prezydenta
Rzeczypospolitej Polski. Ale Jarosław wybory przegrał, a prezydentem Polski został Bronisław Komorowski. Tego mu Kaczyński nigdy nie wybaczył.
Każdego miesiąca, w dniu katastrofy, ponownie urządzano krzykliwą Miesięcznicę, na
której pan prezes wygłaszał płomienną przemowę do zebranych
tłumów, a raczej tłumoków. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie
mieszka tyle ciemnego ludu. To chyba nie prawdziwi warszawiacy, tylko tacy
przyszywani, mający niegdyś do stolicy siedem dni wołami. Panie w
moherowych berecikach, oraz inni wielbiciele pewnego trującego grzyba z Torunia. Nie
zabrakło nawet egzorcysty, wypędzającego złe duchy z komuchów. Oj,
znalazłoby się w PiS-ie mnóstwo osób nawiedzonych przez diabła,
a nade wszystko przez demona żądnego władzy!
Wielka szkoda, że tę straszną katastrofę i tragedię narodową, jaką cały naród powinien uczcić w godnym milczeniu i zadumie, zamieniono w polityczną farsę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz