środa, 10 kwietnia 2019

10 kwietnia 2010 r.


Chwila przed odlotem Tu-154 do Smoleńska.

Mam zwyczaj wpojony mi przez Ojca, że  każdego dnia zapisuję w kalendarzu, jaka jest pogoda, co robiłam, a nawet co było na obiad. Dlatego z łatwością mogę powrócić wiele lat wstecz , by wiedzieć, co się w danym dniu działo.
Ale nie muszę sięgać do kalendarza, bo tę akurat datę pamiętam bardzo dokładnie.
To była sobota, zimny, jak dzisiaj, kwietniowy ranek. Słońce słabo przeświecało przez chmury.   Wstałam dosyć wcześnie, żeby nastawić obiad i pojechać, jak co sobotę, na cmentarz, by zapalić znicze na grobie Rodziców. Włączyłam telewizor, aby sobie oglądnąć kolejny odcinek serialu, lecz niespodziewanie, zamiast zapowiedzi programu, na ekranie pojawił się prezenter, najwidoczniej bardzo zdenerwowany i nieco drżącym głosem oznajmił, że prezydencki samolot Tu-154, uległ wypadkowi przy lądowaniu w Smoleńsku. Mogą być ranni...
Zastygłam z wrażenia przed telewizorem i wpatrywałam się oniemiała w ekran. Jednak byłam przekonana, że to tylko jakiś błąd przy lądowaniu i z pewnością wszystko zakończy się szczęśliwie. Zrezygnowałam z jazdy na cmentarz i z napięciu słuchałam napływających do telewizji i radia informacji. Coraz bardziej roztrzęsieni i spanikowani spikerzy i prezenterzy, podawali dosyć sprzeczne wiadomości, przerywając wszelkie inne programy.


Nie jestem osobą nadmiernie pobożną, lecz zaczęłam się modlić, prosząc Boga, żeby tylko nie usłyszeć najgorszego. Oprócz prezydenta i jego małżonki, leciało samolotem tylu wspaniałych ludzi. Między innymi, mój ulubiony aktor pan Zakrzeński, często kreujący rolę Marszałka Piłsudskiego. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego prezydencki samolot lądował w Smoleńsku, nie posiadającym lotniska, mogącego przyjmować wielkie samoloty pasażerskie? Wśród natłoku mniej lub bardziej prawdopodobnych informacji, nadeszła w końcu ta najstraszniejsza: 
NIKT NIE PRZEŻYŁ!!

Boże, kraj stał w obliczu najstraszniejszej katastrofy w dziejach. Zginął prezydent, głowa państwa polskiego, pani prezydentowa, oraz najwyżsi dostojnicy Państwa. generałowie wszystkich broni, członkowie Senatu i Sejmu, biskupi, księża, były prezydent Polski na uchodźstwie pan Kaczorowski, Anna Walentynowicz i wielu innych znanych ludzi, ze wszystkich ugrupowań politycznych. Zginęła załoga Tupolewa, młodzi, wspaniali ludzie. To się po prostu nie mieściło w głowie.
 Załoga Tu-154, która zginęła tragicznie w katastrofie lotniczej w Smoleńsku.

Przez cały dzień przesiedziałam przed telewizorem, ze zgrozą obserwując straszne obrazy z katastrofy. Pamiętam, że wściekłam się, bo mieszkający pode mną w kawalerce wesoły młodzieniec, właśnie ten okropny dzień wybrał sobie na balangę. Wrzaski, śmiechy i rockowy łomot tak mnie zdenerwowały, że wezwałam policję. Nareszcie zapanowała cisza.. Debilów bez wyobraźni jest ci u nas dostatek!
Pamiętam dokładnie wrażenie, jakie na osobach z polskiej delegacji rządowej przebywającej w Katyniu, zrobiła ta straszliwa wiadomość. Nie chcieli po prostu uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę. Pamiętam również wielką serdeczność okazywaną nam w dniu katastrofy i w następnych dniach przez Rosjan. Przez władze państwa i prostych ludzi płaczących, modlących się, i szczerze dzielących z nami smutek po tragedii.
Bez komentarza.

Ochłonąwszy z pierwszego szoku, zaczęłam zadawać sobie pytania. Po co prezydent wybrał się do Katynia, kiedy przebywała tam właśnie rządowa delegacja z premierem i rodzinami ofiar katyńskich? Odpowiedź była oczywista. Lech Kaczyński nie znosił premiera Tuska i pragnął w Katyniu, obecnością swoją i najwyższych dostojników państwa, zminimalizować ważność delegacji rządowej. Ot, taka prezydencka zachcianka. W tym celu załadował do samolotu najważniejszych ludzi w państwie i poleciał.
Z doniesień nadesłanych zaraz po katastrofie wiadomo, że pilotowi samolotu odradzano lądowanie w Smoleńsku. Mógł lądować w Kijowie, lub w Mińsku. Ale ze Smoleńska było najbliżej do Katynia, a pan prezydent się śpieszył! Przypominam sobie awanturę, jaka wybuchła, kiedy Lech Kaczyński leciał do Gruzji, a pilot odmówił lądowania na lotnisku, które nie gwarantowało bezpiecznego lądowania. Prezydent dosłownie wymógł na biedaku lądowanie, a następnie wywalił go z pracy! Pilot prowadzący prezydencki samolot Tu-154, być może nie odważył się wyrazić swej opinii, nawet gdy prezydent się nie odezwał, bo chodziło mu o pracę. Zdecydował się lądować, pomimo ostrzeżenia z wieży kontroli lotu w Smoleńsku i drugiego wojskowego samolotu polskiego.
Była gęsta mgła i ta wysoka brzoza.....
Smoleńska brzoza....
 A potem te ogromne samoloty na lotnisku w Warszawie i makabryczny obraz, niekończącego się szeregu trumien, przykrytych biało-czerwonymi sztandarami. Nigdy tego nie zapomnę!
Ale nie bylibyśmy Polakami, jakby wszystko odbywało się godnie, zgodnie i bez awantur.

Bo pan prezes Jarosław Kaczyński zażyczył sobie, żeby brata i bratową pochować na Wawelu, narodowym sanktuarium i nekropolią królewską! Pochówku na Wawelu, prócz władców, dostąpili tylko wybrani: Naczelnik Kościuszko, książę Poniatowski i Marszałek Piłsudski oraz dwaj narodowi Wieszcze: Mickiewicz i Słowacki. Wpakowano także na Wawel generała Sikorskiego, choć moim zdaniem niesłusznie. 
Wawel  fot. Dzieje.pl
 Jego miejsce powinno być na cmentarzu zasłużonych na Powązkach. Chyba ten ostatni pochówek ośmielił prezesa Kaczyńskiego. Zażądał, aby to Wawel stał się miejscem wiecznego spoczynku prezydenta i jego małżonki. Natychmiast wybuchnął spór: jedni byli temu przeciwni, inni gorąco ten pomysł popierali. Konflikt rozstrzygnął po Salomonowemu metropolita krakowski arcybiskup Dziwisz, wyrażając zgodę na pochowanie Kaczyńskich na Wawelu.
 Przyznaję, że ja osobiście byłam temu stanowczo przeciwna. Wawel dla mnie i dla milionów Polaków to Sacrum! Śmierć prezydenta w katastrofie, nie powinna stanowić preferencji do wynoszenia go na piedestał bohatera narodowego. Pan Kaczyński był zupełnie przeciętnym człowiekiem i kiepskim politykiem, który o mały włos nie wplątał nas w poważny konflikt z Rosją, wtrącając się w sprawy Gruzji i błagając Amerykanów o Tarczę. Identycznie, jak obecnie pan prezes Jarosław, który już zapomniał, jak nasi przyjaciele zza oceanu zgrabnie nas olali! Miejscem wiecznego spoczynku prezydenta Kaczyńskiego powinna być Warszawa, stolica Polski, Katedra, lub Cmentarz Powązkowski. Leżą tam przecież ludzie o wiele bardziej zasłużeni dla ojczyzny. Lecz pan prezes Kaczyński wiedział co robi. Pragnął, aby królewski pogrzeb brata, był jego pierwszym stopniem do ubiegania się w nadchodzących wyborach o godność prezydenta, jakby to był tytuł dziedziczny. 
 Pod Pałacem Prezydenckim, siedzibą prezydenta państwa, urządził ogromną manifestację z krzyżami i politycznymi przemowami, która się rokrocznie powtarzała. Można było odnieść wrażenie, że Pałac Namiestnikowski jest rodową siedzibą Kaczyńskich, a nie miejscem urzędowania aktualnego prezydenta Rzeczypospolitej Polski. Ale Jarosław wybory przegrał, a prezydentem Polski został  Bronisław Komorowski. Tego mu Kaczyński nigdy nie wybaczył.
 Każdego miesiąca, w  dniu katastrofy, ponownie urządzano krzykliwą Miesięcznicę, na której pan prezes wygłaszał płomienną przemowę do zebranych tłumów, a raczej tłumoków. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie mieszka tyle ciemnego ludu. To chyba nie prawdziwi warszawiacy, tylko tacy przyszywani, mający niegdyś do stolicy siedem dni wołami. Panie w moherowych berecikach, oraz inni wielbiciele pewnego trującego grzyba z Torunia. Nie zabrakło nawet egzorcysty, wypędzającego złe duchy z komuchów. Oj, znalazłoby się w PiS-ie mnóstwo osób nawiedzonych przez diabła, a nade wszystko przez demona żądnego władzy! 

Wielka szkoda, że tę straszną katastrofę i tragedię narodową, jaką cały naród powinien uczcić w godnym milczeniu i zadumie, zamieniono w polityczną farsę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz