 |
Tutaj mam już 12 lat!
|
Zaraz
po zakończeniu wojny, wybuchła w Polsce istna epidemia ślubów.
Żenił się każdy z każdą, jakby sama natura postanowiła
błyskawicznie wyrównać straty populacji poniesione podczas wojny.
Z początkiem sierpnia, Mama dostała telegram z Poznania od Babci
Jadwigi, że najmłodsza siostra Mamy, ciocia Musia wychodzi za mąż
i Babcia bardzo pragnie, żeby na tej uroczystości zebrała się
cała rodzina w komplecie. Młoda para miała przyjechać z Katowic,
a Mama z Rzeszowa. Pierwsze spotkanie rodzinne po sześciu latach
wojny!
Naturalnie,
Mama stęskniona za ukochanym Poznaniem, nie zastanawiała się ani
chwili, i jeszcze tego samego dnia wysłała wiadomość, że
przyjedzie i przedstawi rodzinie córkę, czyli mnie. Oczywiście nie
wypadało jechać na wesele z pustymi rękami. Przy pomocy Ojca,
który ku memu wielkiemu żalowi nie mógł z nami jechać, udało
się zebrać przyzwoite podarunki. Piękny kryształowy komplet do
koniaku, z karafką w kształcie tęczowej ryby z krośnieńskiej
huty szkła, oraz kryształowy komplet na toaletkę. Dziadzio Tadeusz
ofiarował swój olejny obraz, a Mama dołożyła modnego lisa.
Ojciec
nie był zadowolony z decyzji Mamy, gdyż w 1945 roku, wszelkie
podróże były niebezpieczne i ryzykowne. Ale Mama się uparła,
bo koniecznie chciała spotkać się z rodziną i zobaczyć
wytęsknione miasto rodzinne. Tłumaczyła Ojcu, że nie pojedzie
sama, tylko z ciocią Irką, siostrzenicą Babci Pelagii, która
zamierzała starać się w urzędzie wojewódzkim w Poznaniu, o zwrot
rodzinnego majątku, rozparcelowanego w wyniku reformy rolnej. Ludzie
wierzyli wtedy jeszcze w cuda!
Sierpniowa
pogoda była jak na zamówienie, słoneczna i ciepła, więc podróż
zapowiadała się przyjemnie. No, mniej więcej przyjemnie, bo
dostałyśmy miejsce na otwartej lorze w pociągu towarowym! Dobre i
to, bowiem w tym czasie ludzie jeździli na czym się tylko dało,
nawet na dachu i zderzakach wagonów. Brakowało taboru kolejowego, a
tory i mosty kolejowe znajdowały się w stanie agonalnym. Ja tam
nie bardzo przejmowałam się na czym pojadę, bo entuzjazmowałam
się samą podróżą i nadzieją poznania kuzynek i kuzynów z
Poznania, których dotąd znałam jedynie z fotografii i opowiadania
Mamy. Wyjechałyśmy w końcu obładowane pakunkami, jak dromadery.
Do
Katowic podróż była nawet zupełnie przyzwoita. Pasażerowie
dobrali się, jak w korcu maku, sami morowi! Część drogi schodziła
nam na śpiewie, wspomnieniach wojennych i objadaniu się zabranymi z
domu wiktuałami. Panowie mieli większy zapas wody ognistej, a nawet
bimbru i częstowali nim innych pasażerów. Dopiero za Katowicami
zaczęło być nieprzyjemnie. Pogoda nadal dopisywała i noce były
prawdziwie sierpniowe, gwiaździste i ciepłe. Ale zmieniono nam
maszynistę, a ten drugi widocznie kochał pieniążki, bo co jakiś
czas lokomotywa stawała w szczerym polu i „psuła się”.
Maszynista z palaczem siadali na schodkach i czekali - wiadomo na co.
Pasażerowie klęli, ale robili składkę i oddawali pieniądze
maszyniście, a ten w cudowny sposób naprawiał zepsutą maszynę i
ruszaliśmy w dalszą drogę. W owe czasy, nie podróżowało się
kilka godzin, lecz po parę dni, a nawet tygodni. My jechaliśmy już
drugi dzień i była nadzieja, że przy Bożej pomocy, dojedziemy do
Poznania następnego dnia w południe!
Tymczasem
zapadła noc, sierpniowa, piękna i ciepła. Jadąc otwartą lorą,
widziałam nad sobą ogromne konstelacje gwiazd, od których czasami
odrywała się jedna i spadała w kosmos, pozostawiając po sobie
świetlistą smugę. Mama rozścieliła pledy i położyłyśmy się,
przytulone do siebie, mając pod głową walizki, jako poduszki.
Ciocia Irka leżała przy nas i już zaczynała pochrapywać. Ja
także zasnęłam smacznie, ukołysana monotonnym dudnieniem wagonu.
Otworzyłam
oczy, obudzona jakimiś głosami. Była jeszcze ciemna noc, a pociąg
stał w polu na lekkim wzniesieniu. W dali widać było słabe
światła jakiejś wsi, czy małej stacyjki. Usiadłam zła, że mnie
obudzono. Mama już nie spała i razem z innymi pasażerami,
nadsłuchiwała dochodzących z przodu pociągu głośnych rozmów i
wrzasków. Nasz wagon znajdował się w środku długiego eszelonu,
wiozącego prócz pasażerów, różne części do maszyn i wielkie
maszyny do fabryk. Kilku mężczyzn zeskoczyło z lory i poszli w
stronę lokomotywy, aby dowiedzieć się dlaczego stoimy i co się
dzieje.
Bardzo
prędko powrócili, zdenerwowani i zaniepokojeni.
- To
napad, chyba rabunkowy. - oznajmili szeptem. - Jakaś banda
zatrzymała pociąg, rzucając na szyny pnie drzew.
-
Jezus Maria! - jęknęła jakaś kobieta. - Co zrobimy? Czy ktoś ma
broń?
-
Oszalała pani? - zawołał zdenerwowany mężczyzna. - Ci ludzie są
uzbrojeni po zęby. Chce pani, żeby nas wystrzelali? Siedźcie
cicho, może nas ominą.
Ale
napastnicy nie zamierzali ominąć żadnego wagonu. Potem
dowiedzieliśmy się, że była to banda złożona z dezerterów
różnych maści, najwięcej z byłych żołnierzy z armii
radzieckiej, ale nie tylko, bo byli wśród nich także Polacy. Mieli
ręczne karabiny maszynowe, granaty i pepesze. Większość z nich
była już pijana i awanturowała się z maszynistą, grożąc mu
bronią. Z przednich wagonów rozległy się krzyki i strzały.
Bandyci metodycznie rabowali wagon po wagonie, przy sposobności
gwałcąc kobiety.
Na
naszej lorze wybuchła panika. Ludzie mieli przy sobie różne
kosztowne przedmioty i nie zamierzali się ich pozbywać. Ciocia Irka
mająca za dekoltem plik dolarów i trochę złota, trzęsła się ze
strachu. Mama, prócz prezentów, miała na palcu zaręczynowy złoty
pierścień z brylantem i rubinem, złote kolczyki z brylancikami, a
ja złoty medalik. Słyszeliśmy coraz wyraźniej zbliżające się
wrzaski, rozpaczliwe krzyki kobiet, płacz dzieci i głosy mężczyzn
szarpiących się z napastnikami. Kilka razy rozległy się serie z
pepesz, a potem jeszcze głośniejsze wrzaski. Byliśmy zdani
wyłącznie na siebie, bo do stacji było daleko, a kilka miesięcy
po wojnie, nie było jeszcze sprawnie działającej straży kolejowej
i łączności. Niektóre panie zaczęły się głośno modlić, ale
wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że niewiele nam to pomoże, gdy
bandyci wejdą na naszą lorę.
Na
szczęście, jadący z nami mężczyźni mieli za sobą okupacyjną
praktykę. Niewiele myśląc, wpakowali kobiety pod ciężkie maszyny
i nakryli plandekami. Potem prędko zrobili składkę pieniężną,
rzucając do czapki nawet zegarki, dołączajac do okupu kilka
butelek wódki, oraz bimbru, a nawet pęta kiełbasy. Wrzaski
zbliżały się i po chwili kilka ciemnych postaci zatrzymało się
przed naszym wagonem. Niewiele było widać, bo nigdzie nie świeciły
się światła, zresztą my byłyśmy szczelnie przykryte plandekami
i leżałyśmy stłoczone jak śledzie w beczce pod ciężkimi
maszynami, trzęsąc się ze strachu i oczekując najgorszego.
Pierwsze pytanie, jakie zadali po rosyjsku napastnicy, brzmiało:
-
Żeńszczyny u was jes’?
-
Baby macie? - wtrącił się inny bandyta, widocznie Polak.
- Niet. U nas żeńszczyn nie ma. -
odpowiedział jeden z panów, który umiał trochę po rosyjsku i
wziął na siebie ciężar negocjacji z bandytami.
- A
czasy(zegarki) macie? - pytał dalej jeden z napastników, wchodząc
na lorę. Miał przy sobie latarkę elektryczną i wąski promień
światła padł na maszyny i plandeki. Wstrzymałyśmy oddech.
- Da,
da, tu są czasy i wodka. Dobra wodka, mocna. - zapewniał mężczyzna,
podając mu duży pakunek pełen butelek, pieniędzy, wędlin i
zegarków.
Bandzior
wziął paczkę, zajrzał nieufnie do środka i odrobinę złagodniał,
ale nie za bardzo. Był nieufny, bo wrzasnął coś do swoich
kompanów i na lorę wskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn,
zaczynając myszkować po wagonie. Mówili między sobą po polsku.
Teraz zagrażało nam straszne niebezpieczeństwo, bo każdej chwili
bandyci mogli zajrzeć pod plandekę i odkryć naszą obecność.
Jednakże panowie mieli szybki refleks i trzech z nich usiadło na
plandece, niby to paląc papierosy. Jeden z nich, niechcący, usiadł
na cioci Irce i przydusił ją do pokrytej pyłem węglowym podłogi.
Napastnicy zajrzeli pod maszyny i stwierdziwszy, że nikogo tam nie
ma, machnęli ręką i zeskoczyli z lory, bardzo rozczarowani, że
nie znaleźli kobiet. Na nieszczęście, w sąsiednim wagonie były
kobiety i już po chwili usłyszeliśmy straszne krzyki, rozpaczliwe
wołanie o pomoc, a potem strzały.
To
była przerażająca noc i długo jeszcze musieliśmy wysłuchiwać
okropnych wrzasków i strzelaniny, bo kiedy bandyci napotkali
jakikolwiek opór, natychmiast otwierali ogień do pasażerów.
Dopiero nad ranem poszli sobie, nakazując maszyniście siedzieć
cicho. Pociąg nadal stał w polu, bo maszynista i palacz bali się
ruszyć z miejsca. Przyduszona ciocia Irka, wpadła w histerię i
postanowiła iść piechotą do widocznej na horyzoncie wsi, czy
jakiegoś osiedla. Kilka pań poparło ją, choć mężczyźni
tłumaczyli żeby pozostały w pociągu, bo bandyci mogą być w
pobliżu. Ale ciocia nie dała sobie nic powiedzieć i zaczęła
wyłazić z wagonu, ciągnąc za sobą Mamę.
Mama
nie chciała opuścić pociągu i próbowała wejść na lorę,
wisząc między dwoma wagonami niemal na zderzakach. Wtedy pociąg
nagle ruszył! Mama spadła niżej, a ja zaczęłam przeraźliwie
krzyczeć, wzywając pomocy. Kilku panów pochwyciło Mamę, niemal
wiszącą w powietrzu i szczęśliwie wciągnęło do wagonu, gdy
pociąg już nabierał pędu. Ciocia Irka też znalazła się na
lorze cała, tylko mocno potłuczona.
Tej
przygody i godzin przeżytej grozy, nie zapomnę do końca życia .
Do
Poznania przyjechałyśmy w samo południe, czarne z pyłu węglowego,
jak diabły z jasełek i śmierdzące smarem do maszyn, jakim byłyśmy
oblepione. Ale żywe i całe, nie licząc podrapanej do krwi skóry.
Dowiedzieliśmy się, że kilka osób nie przeżyło podróży,
zastrzelonych przez bandytów.
Ukochane,
rodzinne miasto Mamy, leżało w gruzach. Nasza kamienica również
została zbombardowana, razem z całą dzielnicą, w drugi dzień
świąt Wielkanocy 1944 roku. W samo południe zrobiło się ciemno
od nadlatujących samolotów alianckich. Dywanowe bombardowanie miało
na celu zniszczenie niemieckich obiektów wojskowych, a tymczasem
obróciło w gruzy kilka dzielnic miasta. Nie mieliśmy szczęścia
do sprzymierzeńców i chyba niewiele się to do dzisiaj zmieniło.
Dziadkowie
powrócili już do Poznania i zamieszkali razem z dwiema córkami i
ich rodzinami w dużej, starej kamienicy, w porządnym na szczęście,
mieszkaniu. Na dworcu, bardzo zniszczonym i pełnym śladów po
kulach, oczekiwał nas Dziadzio Michał i wuj Władysław, mąż
siostry Mamy, cioci Zosi. Taksówek nie było więc nasze bagaże
załadowano na ręczny wózek i ruszyliśmy przez zrujnowane ulice
miasta. Pomimo zniszczeń, Poznań już podnosił się do życia.
Dzwoniły jadące tramwaje, poobijane i poznaczone śladami kul ale
pełne ludzi. Pracowały brygady odgruzowujące zasypane ulice i
place. Otwierano sklepy, działały teatry, a nawet opera poznańska,
o czym miałam niebawem przekonać się na własne oczy! Mama
obiecywała, że pójdziemy do Cytadeli i pokaże mi, gdzie spędziłam
kilka dni mego życia.
Pierwszy
raz widziana rodzina, przyprawiła mnie o mieszane uczucia. Mama
oczywiście cała była w skowronkach, ujrzawszy niewidziane od
sześciu lat rodzeństwo. Natomiast ja, próbowałam robić dobrą
minę, raczej z mizernym skutkiem. O ile ciocie i wujkowie przyjęli
mnie serdecznie, o tyle moi kuzyni i kuzynki przeważnie starsi ode
mnie, chyba nieufnie. Byłam dla nich obca. Inaczej się wyrażałam,
inaczej byłam ubrana i inaczej się zachowywałam. Przede wszystkim,
wcale ich nie rozumiałam i to doprowadzało mnie do pasji. Na
przykład kuzynka mówiła, że idzie do sklepu, więc prosiłam Mamę
o pieniądze. Wtedy okazywało się, że kuzynka idzie do piwnicy.
Innym razem dzieci szły na górkę (strych).A kiedy pytałam, gdzie
w Poznaniu są góry, wyśmiewali się ze mnie, że nie umiem
mówić„po ludzku”. Nienawidziłam, kiedy wołali na mnie Elza!
Mnóstwo słów z gwary poznańskiej, było dla mnie istną
chińszczyzną. A moi mali krewni, celowo posługiwali się przy mnie
gwarą, żebym niewiele rozumiała. Wybuchałam gniewem i obrażałam
się na nich, nazywając ich prostakami!
Mama
próbowała łagodzić te nieporozumienia, ale jedna i druga strona
nie wykazywały dobrej woli do zawarcia pokoju, co najwyżej do
chwilowego zawieszenia broni.
To właśnie Jurek, mający wtedy trzy latka, z mamą i tatą.
Najwięcej dokuczał mi mój rówieśnik Jurek,
syn cioci Zosi, u której się zatrzymałyśmy. Jurek był silnym,
wysokim chłopcem i początkowo miał nade mną przewagę, z której
bezlitośnie korzystał, waląc mnie gdzie popadło. Pouczona przez
Mamę, żebym zachowywała się wzorowo, starałam się znosić
cierpliwie zaczepki, zaciskając zęby i poprzysięgając mu zemstę!
Tymczasem zapoznawałam się z miastem, z którym zresztą nie
czułam się wcale związana. Wychowałam się od pieluch w
Małopolsce i poznańskie „pyry” nie cieszyły się moją
sympatią.
Cytadela
poznańska była dla Niemców ważnym punktem strategicznym, którego
twardo i rozpaczliwie bronili. Dopiero zmasowany ostrzał artylerii
radzieckiej, bombardowanie z samolotów, a na końcu bohaterski
szturm poznaniaków na Cytadelę, pokonały opór Niemców. Mama
ciężko przeżyła widok straszliwie zniszczonej Cytadeli, gdzie
jedynym śladem po naszym ślicznym mieszkaniu, był drut anteny
radiowej, kołyszący się na czarnej od ognia ścianie. Rodzina, jak
mogła, starała się biedną Mamę pocieszać. Wuj zaprosił nas do
restauracji na wspaniałą poznańską golonkę z puszystym grochem
pureĕ. Była przepyszna.
Jedna
z przedwojennych przyjaciółek Mamy, była baleriną w operze
poznańskiej i dowiedziawszy się o naszym przyjeździe, załatwiła
nam bilety na prapremierę „Krakowiaków i górali”. Dzielni
poznaniacy już w lipcu wznowili działalność Teatru Wielkiego, jak
nazywano operę, i pierwszy po wojnie spektakl operowy odbył się
2.VI.1945 r. Wystawiono wtedy właśnie ”Krakowiaków i górali”
Karola Kurpińskiego, z muzyką Stefaniego. W czasie szturmu
Cytadeli, w gmachu opery mieściło się dowództwo radzieckie i
stąd szły rozkazy do walczących oddziałów.
Odświętnie
wystrojone, udaliśmy się całą rodziną do opery. Dzieci, poza
mną nie zabrano, co bynajmniej nie ociepliło uczuć rodzinnych z
kuzynami. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się w pięknej sali
opery. Do teatru chodziłam z Rodzicami w Rzeszowie, ale nie mógł
się on równać ze wspaniałością opery poznańskiej. Z nabożnym
skupieniem usiadłyśmy w fotelach, czekając na dźwięk gongu,
zwiastujący rozpoczęcie spektaklu.
Zanim
jednak zagrano uwerturę, mieliśmy darmowe przedstawienie. W pewnej
chwili do sali weszła grupa wieśniaków z jakiejś wsi. Weszli
nieśmiało, z otwartymi ustami, gapiąc się na złocenia i
wspaniałą kurtynę. Bileterka wskazała im rząd, gdzie były ich
miejsca. Weszli, ale zamiast usiąść, stali patrząc spode łba na
innych widzów. Ponieważ byli niedaleko, słyszeliśmy, jak
mruczeli do siebie:
-
Widzicie, jakie te miastowe ludzie chytre? Same siedzą, a my za
nasze piniądze stoimy!
Dopiero
na interwencję bileterki, która pokazała im, że fotele można
opuścić usiedli, jeszcze nadęci i podejrzliwi. Po jakimś czasie
oswoili się z atmosferą wspaniałej sali i postanowili się
pożywić. Z przyniesionych pakunków wyjęli chleb, jajka na twardo
i rozbijając skorupki o poręcze foteli, obierali jajka, porzucając
skorupki na dywan. Biedna bileterka znowu zwróciła im uwagę, że w
operze nie należy jeść jajek, ani chleba. Byli tą uwagą
oburzeni:
- To
gdzie mamy jeść, na ulicy? Miastowe ludzie to nic tego chłopa nie
szanują!
Te i
inne bardziej dosadne komentarze, słyszeliśmy przez większą część
spektaklu. Stłumiłam wybuch śmiechu pod groźnym spojrzeniem Mamy,
a widok tych poczciwców, przypomniał mi nuconą nieraz przez Tatę
żartobliwą piosenkę:
Przyjechali
do Warszawy, przyjechali do Warszawy,
Kupa
dziadów, lud ciekawy,
Dla
rozrywki i zabawy.
Przedstawienie
było przepiękne. Urzekły mnie żywiołowe tańce góralskie i
krakowskie, oraz dowcipne kuplety. Tego dnia na zawsze oddałam swoje
serce operze. Widzowie co chwilę oklaskami dziękowali artystom,
wiele kobiet miało w oczach łzy. Przecież dopiero przed trzema
miesiącami zakończyła się najokrutniejsza wojna w dziejach
ludzkości.
Następnego
dnia rano, przyjechali przyszli państwo młodzi, a w domu zaczęły
się pełną parą przygotowania do przyjęcia weselnego. Pan młody,
mój przyszły wuj, choć chłopskiego pochodzenia, miał ukończone
we Wiedniu i na UJ dwa fakultety, tytuł profesora filozofii i
doktora biologii. Mimo iż od czasów okupacji znał dobrze rodziców
przyszłej żony, nie cieszył się sympatią Babci, gdy okazało
się, że pochodził z rodu krwawego Jakuba Szeli! Podobno Babcia,
pochodząca ze starożytnej szlachty herbu Nałęcz, dowiedziawszy
się, kogo będzie miała za zięcia, zemdlała i do końca życia
nie mogła wujowi wybaczyć jego pochodzenia, przepowiadając ponuro,
że kiedyś ta zła krew odezwie się w którymś z jego potomków! Z
westchnieniem dodawała, ze gdyby nie ten nowy ustrój, nigdy by do
takiego mezaliansu nie doszło. Na razie jednak starała się zadbać
o to, żeby weselne przyjęcie było w miarę możności przyzwoite,
na ile pozwalały na to powojenne ograniczenia. Panie przez pół
dnia wędrowały po mieście, przynosząc do domu kury, mięso,
masło, śmietanę, oraz inne ingrediencje, zakupione na czarnym
rynku za ciężkie pieniądze. W kuchni od rana do wieczora smażono,
pieczono, duszono przeróżne pyszności weselne.
Dowiedziałam
się od Mamy, że dzieci przy stole weselnym siedzieć nie będą.
Byłam zdumiona. W Rzeszowie, od małego dziecka zawsze siedziałam
razem z dorosłymi. Byłam dobrze wychowana, (wytresowana)
posługiwałam się prawidłowo nożem i widelcem oraz serwetką,
więc nie widziałam powodu, by zepchnąć mnie do dziecińca. Ta
wiadomość do reszty zepsuła mi humor, bo wcale nie zamierzałam
siedzieć w towarzystwie moich kuzynów wiedząc, że będą mi
dokuczać. Na wszelki wypadek urządziłam Mamie awanturę i dostałam
klapsa, co mnie do reszty rozgoryczyło. Do wesela pozostały tylko
dwa dni.
Wieczorami
rodzina zbierała się przy stole i opowiadała o swoich wojennych
przeżyciach. Poznań po klęsce w 1939 r, został wcielony do Reichu
i dlatego Niemcy ze szczególnym okrucieństwem traktowali Polaków,
zmuszając ich do noszenia opaski z literą P. Miasto w 1945 roku,
było przez Niemców bronione z fanatycznym uporem, gdyż z poznania
bliska już była droga na Berlin. Walki szły o każdą niemal
ulicę, o każdy dom. Pod ocalałymi jeszcze budynkami, przebito w
piwnicach przejścia dla ludności cywilnej, bo górą był
nieustanny ostrzał ciężkich karabinów maszynowych, artylerii i
bombardowanie miasta z samolotów. Po zniszczeniu naszej kamienicy,
rodzina tułała się, mieszkając u krewnych i przyjaciół. Ale w
czasie zdobywania miasta przez wojska radzieckie, nigdzie już nie
było bezpiecznie, bo całe miasto było ostrzeliwane i bombardowane.
Dwie
ciocie miały małe dzieci, z którymi musiały się przemieszczać
przez piwnice z domu do domu. Górą kamienice płonęły, eksplozje,
dym, gorąc, istne piekło. I Niemcy, mordujący bezlitośnie
każdego, kto im wszedł w drogę. W pewnej piwnicy płonącego
budynku, ciotki natknęły się na kilku SS-manów uzbrojonych po
zęby, którzy schronili się tam przed żołnierzami radzieckimi.
Niemcy ukryli się za drzwiami piwnicy i trzymając pod lufami
pistoletów maszynowych przerażonych cywilów zagrozili, że
rozstrzelają każdego, kto wskaże ich Rosjanom. Parter kamienicy
już się palił i skuleni w piwnicy ludzie dusili się dymem, ale
wyjść nie mogli, bo Niemcy trzymali ich na muszce pistoletów.
Tymczasem na schodach wiodących do piwnicy, ukazali się Rosjanie.
Widząc cywilnych mieszkańców, spytali czy nie ma tam Germańców?
Ukryci za drzwiami Niemcy, pogrozili ludziom pięścią, nakazując
milczenie. Ale jakiś mężczyzna stojący przy schodach, nieznacznie
dał Rosjanom znak, że za drzwiami są Niemcy. Żołnierze udali, że
wychodzą, a kiedy Niemcy wyszli z ukrycia, Rosjanie nie chcąc
strzelać ze względu na ludzi, z nożami w zębach, skoczyli Niemcom
z góry na karki. Jeńców nie brali....
Ciocie
uciekły z tej piwnicy i zaraz w następnej, natknęły się na
kilkanaście zwłok osób, rozstrzelanych przez Niemców, kobiet,
dzieci, mężczyzn. Leżeli jedni na drugich, tak jak upadali przy
egzekucji. Cała piwnica zalana była krwią pomordowanych. Widok był
tak upiorny, że ciocia Zosia, trzymająca na rękach małą
córeczkę, kuzynkę Marylkę, doznała szoku. Zaczęła przeraźliwie
krzyczeć i chciała udusić własne dziecko. Druga ciocia wydarła
jej dziewczynkę z rąk i wyprowadziła ją z tej strasznej piwnicy.
Ale to jeszcze nie był koniec ich udręki. Najstarszą siostrę
Mamy, dopadł jakiś Mongoł i próbował ją zgwałcić, drąc na
niej suknię i bieliznę. Dosłownie w ostatnim momencie, wpadł
oficer rosyjski i zobaczywszy, co się dzieje, zastrzelił
gwałciciela. Widząc, że ciocia jest prawie naga, wytrzasnął
skądś jakieś futro i narzucił je cioci na ramiona, każąc
kobietom uciekać z piwnicy.
Ciocie
postanowiły dotrzeć na Jeżyce, do dalszych krewnych. Musiały więc
przejść przez zawalony most Teatralny. Wzięły dzieci i czołgały
się przez ulicę pod silnym ostrzałem, a potem zsuwały się po
zawalonej jezdni mostu, chcąc przejść na drugą stronę. Na dnie
mostu leżało pełno trupów, Niemców, Rosjan i cywilów. Biedne
kobiety przechodziły po ich ciałach, dźwigając na plecach
dzieci. Uniknęły śmierci, lecz te okropne przeżycia na zawsze
pozostały w ich pamięci. Ciocia Zosia musiała się leczyć, bo na
jakiś czas utraciła świadomość i była jakby na wpół obłąkana.
Całkowicie wróciła do zdrowia po wojnie, i na szczęście nie
pamiętała nic z tego, co przeżyła.
Takie
to były wieczorne „rodaków rozmowy”, ale nas dzieci wcale one
nie interesowały. O wiele bardziej ciekawiło nas, ile będzie na
weselu słodkich ciast, tortów i kremów. Obserwowaliśmy z
zachwytem, jak z godziny na godzinę przybywa różnych wypieków. W
dniu wesela, najstarsza siostra Mamy, ciocia Janina, ustawiła na
balkonie na długiej ławce, trzy wspaniałe torty, udekorowane bitą
śmietaną i owocami. Babcia Jadwiga poleciła mnie i Jurkowi,
trzymać się od tortów z daleka, żeby broń Boże, nie uszkodzić
wymyślnych ozdób. Ślinka nam ciekła z buzi, ale na razie mogliśmy
tylko podziwiać te góry słodkości marząc, żeby się nareszcie
do nich dobrać! Z balkonu roztaczał się piękny widok na Bogdankę,
więc ja znudzona gadaniną dorosłych, wyszłam nieco się
przewietrzyć. Czekałam, aż młoda para powróci z urzędu stanu
cywilnego, żeby razem z Mamą i resztą rodziny udać się do
kościoła. Byłam już ubrana po świątecznemu, w śliczną białą,
tiulową suknię i białe rękawiczki. We włosach miałam sztywne
białe kokardy i wyglądałam odpowiednio uroczyście. Jurek także
miał na sobie ciemny garniturek i śnieżną koszulę z czarną
aksamitną muszką. Z gładko uczesanymi blond włosami, i
błękitnymi niewinnymi oczami, wyglądał na słodkiego,
jasnowłosego aniołka. Niestety, tylko tak wyglądał!
Diabli
wiedzą po co, wyszedł za mną na balkon i przyjrzawszy mi się
badawczo oznajmił, że wyglądam jak wiejskie pomiotło z zapadłej
Galicji! Zmiażdżyłam go wzrokiem, ale zniosłam obelgę w godnym
milczeniu. Kochany kuzynek nie zamierzał bynajmniej dać mi spokój
i uświadomił mnie z gryzącą ironią, że w mieście (Poznaniu)
takie sukienki nosiło się w czasach króla Piasta. Udałam, że
tego nie słyszę i dalej obserwowałam widoki. Mój dręczyciel nie
poprzestał na słownych impertynencjach, ale przeszedł do czynnej
napaści, kopiąc mnie boleśnie w kostkę. Zgrzytnęłam zębami i
ostrzegłam go zduszonym szeptem, żeby się odwalił, bo może tego
pożałować. W odpowiedzi usłyszałam bezczelne:
- A co
mi zrobisz?
-
Rozkwaszę ci nos! - mruknęłam, podchodząc do niego. Kochany
kuzynek bez namysłu palnął mnie w głowę, aż kokardy zjechały
mi na lewe ucho.
No,
tego to już nie mogłam mu darować i tak jak ostrzegałam, walnęłam
go pięścią w nos! Musiałam silnie uderzyć, bo z nosa pociekła
mu krew, plamiąc śnieżną koszulę. Momentalnie oddał mi cios, a
potem zwarci ze sobą, jak dwa bojowe koguciki, zaczęliśmy się
taczać po całym balkonie grzmocąc się, gdzie popadło. Miałam
długie warkocze i Jurek szarpał mnie, wyrywając całe pęki
włosów. Kokardy poszły w strzępy, falbanki sukni również
zwisały smętnie. Ja także nie byłam mu dłużna, drapiąc go i
gryząc. W jakimś momencie, Jurek podłożył mi nogę, a ja runęłam
do tyłu, pociągając go za sobą. Upadliśmy na coś miękkiego, co
głośno plasnęło i rozprysło się na boki! Twarz Jurka zrobiła
się czerwona, jakby cała zalana krwią. Osłupiałam z przerażenia!
Ale nie była to krew, tylko czerwona galaretka owocowa. Miał ją
także we włosach i na garniturku. Moja biała suknia również
przedstawiała rozpaczliwy widok, cała w krwawych plamach. Poza tym,
ponieważ upadłam na wznak, oblepiała mnie jakaś masa, którą
ociekałam od stóp do głów. Oboje niby zakrwawieni,
przedstawialiśmy sobą obraz budzący grozę.
A
torty?......Na odgłos naszych wrzasków, na balkon wypadła babcia,
potem Mama, a następnie cała reszta weselników z państwem młodym.
Energicznie zepchnęłam z siebie leżącego na mnie Jurka i z
niejakim trudem, podniosłam się z ławki. Babcia, Mama i ciotki
wydały okrzyk zgrozy, bo widok był rzeczywiście wołający o
pomstę do nieba.. Trzy wspaniałe torty zamieniły się w zmiażdżone
placki, ociekające bitą śmietaną, galaretką i kremami. Resztę
przybrania, ja i Jurek mieliśmy na sobie. Uważałam, że nie jestem
winna temu, co się stało, bo przecież to Jurek zaczął.....
Wyciągnęłam rękę, nabrałam na palec kremu
ze zrujnowanego tortu i ze smakiem go oblizałam. Był pyszny! Od
tego dnia staliśmy się z Jurkiem w rodzinie, wrogami publicznymi
numer jeden - gorzej niż świętokradcy i komuniści razem wzięci!
Wesele spędziliśmy w dwóch osobnych pokojach, zamknięci na klucz.
Mama wolała nas rozdzielić, żebyśmy znowu nie wzięli się za
łby! Jurek jakoś się wyłgał, i w efekcie to ja zostałam
sprawczynią zbrodni. W poznańskiej rodzinie miałam odtąd
przechlapane na całe lata, uchodząc za niepoprawną dzikuskę z
małopolskiej prowincji. Od solidnego lania wybronił mnie Dziadzio
Michał, bo w latach okupacji byłam jego ulubienicą. Wzajemna
antypatia pomiędzy mną a Jurkiem, dotrwała do wieku dorosłego.
Był bardzo przystojnym wysokim blondynem, o niebieskich oczach, ale
go nie lubiłam. Z wzajemnością! Zresztą wszyscy moi cioteczni
bracia i siostry, byli przystojni, dziedzicząc nordycką urodą po
Dziadziu Michale, ale to nie wpłynęło na nasze późniejsze
wzajemne rodzinne korelacje. Nigdy nie było między nami bliższej
zażyłości, a po moim fatalnym ślubie, rodzina zerwała z nami
wszelkie stosunki. Mama nie odzywała się do mnie przez kilka dni
uważając, że skompromitowałam ją w oczach całej rodziny.
Zniosłam wszystkie jej wyrzuty i oskarżenia z filozoficznym
spokojem zadowolona, że skończyło się tylko na długim kazaniu
oraz zakazie spotkań z koleżankami po powrocie do domu.